Tradycja to święta rzecz! Jeżeli się jej nie szanuje, upadają narody, a nawet cywilizacje – wygłosił z emfazą uklepaną na poczekaniu sentencję Jurek, ładując do bagażnika samodzielnie przywleczone z supermarketu wiktuały, bez których w jego przekonaniu majowe święto po prostu nie mogło się obyć.
[dropcap]Z[/dropcap]ośka chyba nie do końca podzielała zdanie męża i nie trzeba było długo czekać, kiedy w tej kwestii ujawni swój sceptycyzm. – Nie bardzo rozumiem, jak pożeranie smażonej na grillu kiełbasy ma wpłynąć na poprawę kondycji narodów, jeżeli już, to raczej spowoduje wzrost liczby zawałów, ale… w końcu również kiedyś trzeba odpocząć i pooddychać świeżym powietrzem – nieco złagodziła ton swej wypowiedzi Płockowiakowa, zapominając przy okazji, że majówkowe, powszechne i wręcz obowiązkowe grillowanie absolutnie nie wpływa na poprawę jakości ziemskiej atmosfery.
Tym niemniej, osiągnięty na tyle względny, co zupełnie kruchy konsensus pozwolił całej rodzinie ulokować się w wysłużonej BM-ce.
– Ruszajmy zatem na łono natury! – zakrzyknął, przekręcając kluczyk w stacyjce Jurek, którego wciąż nie odpuszczała majówkowa euforia, co sprawiło, że Zośka taksując swą ślubną, gorszą rzecz jasna, połowę wzrokiem, przed którym nie ukryje się nic, a nawet jeszcze mniej, rzuciła od niechcenia pytaniem kontrolnym: – Co piłeś, kiedy, z kim i gdzie? Przyznaj się natychmiast! Wiesz przecież, że z pijakami nie jeżdżę!
– Ależ Zosiu! Jak możesz! Jestem przecież odpowiedzialnym kierowcą, nigdy nie jeżdżę po alkoholu, powinnaś mieć do mnie więcej zaufania – oburzony do żywego bronił się Jurek.
– Zaufać męskiej odpowiedzialności można wtedy, kiedy ma się ją pod kontrolą – odpaliła Zośka, zupełnie nie dostrzegając w swej wypowiedzi jakiejkolwiek dialektycznej sprzeczności.
Czas podróży szybko upłynął na równie miłych, co nie zobowiązujących pogawędkach. Wkrótce wysłużony wehikuł zatrzymał się przed bramą odziedziczonych w spadku po antenatach rodzinnych latyfundiów, a ściślej rzecz ujmując, niezbyt obszernej działki z drewnianą altaną w Koszelówce.
Zośka z lubością wciągnęła powietrze. Wonie mokrej gleby, świeżej trawy i łąkowych ziół oraz kwitnących sadów mieszały się z zapachami obornika z pobliskiego pola i niemniej intensywnym bukietem ścielącego się po ziemi przesyconego ciężkim tłuszczem i benzopirenami dymu, dobywającego się z przyległych posiadłości.
– No cóż, sąsiedzi już tu są… – podsumował sentencjonalnie stan rzeczy i atmosfery Jurek. – Trzeba się zabrać do roboty – rzucił radośnie, wyciągając z bagażnika majówkowe zapasy.
– Najpierw przyda nam się trochę aktywności fizycznej. Chodźmy przywitać się z budzącą się do życia przyrodą – rychło popsuła grillowe plany męża Zośka. – Mała przechadzka w porannej rosie dobrze nam zrobi.
– Ale na pewno nie moim butom – z przerażeniem w głosie zaprotestowała Maggie. – Tu nawet nie ma gdzie spacerować, przecież nie ma chodników! Tylko same krzaki i trawy, moje szpilki tego nie zniosą, nie ma takiej opcji!
– A ja chętnie zapuszczę się w knieję – patrząc w kierunku mizernego zagajnika, poparł pomysł dziadek Rysiek, wyciągając z obszernego frontowego plecaka lornetkę i przedpotopową flintę. – Może się upoluje jakieś prawdziwe mięsko – szaraczka, bażanta, a może nawet jakąś… gąskę – tu jakoś dziwnie się rozmarzył, co nasuwało przypuszczenie, że co innego jednakowoż miał na myśli.
Zośka zignorowała wizję rzezi niewinnych istot leśnych wiedząc doskonale, że dziadkowa flinta nie skrzywdzi nawet muchy, bo już od dawna była tylko bezużytecznym eksponatem.
Już niebawem brnęli po podmokłej łące wzdłuż skraju lasu. Jurek ze wszystkich sil mocował się z wózkiem inwalidzkim dziadka, ciągnąc go za sobą, jak rasowy koń wprzęgnięty w rydwan. Zośka z emfazą wdychała powietrze, Maggie z każdym krokiem postawionym na niepewnym gruncie cierpiała coraz bardziej, Przemek ze słuchawkami wciśniętymi w uszy wlókł się bez przekonania jak zombie, orbitując w cyberprzestrzeniach smartfona, tymczasem w Kubusiu wzbudził się właśnie „wiek pytań”:
– Mamo! A co to za kuleczki na tych krzaczkach?
– To są synku czarne jagody.
– A dlaczego są czerwone?
– Bo są zielone!
Uzyskawszy tyleż wyczerpującą, co enigmatyczną odpowiedź, najmłodszy z klanu skierował swą aktywność poznawczą na dziadka Ryśka:
– Dziadku, a czy Ty polowałeś na jakieś zwierzęta?
– Oj wnusiu, polowało się, polowało… W Afryce na słonie, w Azji na tygrysy, w Ameryce na bizony i niedźwiedzie.
– Grizzli? – ni stąd, ni zowąd zainteresował się Przemek.
– Nie, nie… Żeśmy strzelali! – odparł bez namysłu protoplasta – A w Norwegii polowałem na foki…
– A fiordy dziadku widziałeś? – zapytał Kubuś.
– Fiordy? Fiordy moje dziecko, to mi z ręki jadły!
– A co to za zwierzę tam na łące? – nie odpuszczał Kubuś. To krowa – pospieszyła z odpowiedzią dumna z siebie Maggie.
– A dlaczego jest biało-brązowa? – indagował dzieciak.
– Bo daje mleko na żółty ser! – zabłysnęła koncepcją ewolucji i postępującej specjalizacji unijnych krów starsza siostra.
– Szkoda, że nie jest fioletowa, mielibyśmy czekoladę – zasmucił się Kubuś.
Dość zaskakujące efekty ścieżki dydaktycznej przerwał nagle pisk Zośki wibrujący w tak wysokich partiach dźwiękowej skali, że okoliczne ptactwo w promieniu dwóch kilometrów w panice poderwało się do lotu. – Co się stało? – Jurek wyprzągł się na chwilę z rydwanu dziadka i rzucił się bohatersko Płockowiakowej na ratunek.
– Żmija! – wysyczała ledwo dosłyszalnie Zośka. Jurek rozejrzał się uważnie po kępach traw. – Nic tu nie ma – orzekł arbitralnie. – A nawet jak było – mruknął pod nosem. – Uciekło w popłochu… przed konkurencją… – dokończył, znacząco zerkając w stronę żony.
Po tym wydawać by się mogło, niewinnym incydencie, Płockowiakowej zdecydowanie przeszła ochota na bratanie się oko w oko z naturą i czym prędzej, stąpając ostrożnie jak czapla, skierowała rodzinną wycieczkę w stronę bądź, co bądź ogrodzonej działki.
Już niebawem ciężki smog z rodzinnego grilla skrzętnie wypełnił nie spowite dotąd kiełbasianą mgłą zakamarki najbliższego, widzialnego jeszcze do niedawna wiejskiego pejzażu. Jurek triumfalnie i bezkarnie sączył piwo, pilnując rodzinnej karkówki, która przepisowo skwierczała na ruszcie. Przemek zaszył się w altanie ze swoim laptopem, ignorując zupełnie nienaturalne dla niego „okoliczności natury”. Maggie skutecznie zdematerializowała się z pola widzenia swych rodzicieli i właśnie bratała się z ziomami z sąsiadujących działek.
Tymczasem Zośka najwyraźniej miała jakiś plan. Z przydomowego schowka z trudem wywlokła leżak i w stroju bikini a’la „późny Gierek” złożyła swe nadzwyczaj kobiece kształty nieopodal mocno rozgrzanego grilla. Dosyć blade, jak to bywa o tej porze roku ciało, nasmarowane jakąś tajemną miksturą, przyciągało coraz to większe roje owadów, które nie zważając na dym z paleniska, krążyły niczym messerschmitty. W mocno jeszcze rześkim powietrzu Płockowiakową raz to wstrząsały dreszcze, a raz to z kolei oganiała się od gęstniejącej z każdą chwilą i coraz bardziej natrętnej szarańczy, uprzykrzającej jej tajemniczy rytuał.
– Zosiu, co robisz? Opalasz się, czy też wędzisz? A może chcesz się dać zapylić? – z niewinną miną zapytał Jurek.
– Tobie to tylko świństwa w głowie! Pewnie, że się opalam. Widziałeś jak wygląda ta ruda bździągwa z trzeciego piętra? Zapytałam się jej ostatnio, czy była gdzieś na wczasach, a ona mi na to, że zawsze miała taką zdrową cerę! No szczyt bezczelności! Do solarium na pewno biega i smaży niczym frytka! Ale ja nigdy nie zniżę się do oszustwa, zawsze stosowałam tylko naturalne metody! – wyrzuciła z siebie, niczym karabin maszynowy Zośka.
Wkrótce też okazało się, że jej heroiczne wyzwanie przyniosło wreszcie jakieś rezultaty. Kiedy jej skóra przybrała barwę bardziej fioletową niż różową, raczej z zimna, niż od świeżej opalenizny, po działkach rozniosło się głośne: Apsik!!! W tym momencie zaszeleściły okalające działkę żywopłoty:
– Zdrowia życzę Pani Zosiu!
– Sto lat!
– Pomyślności!
– Ja też się dołączam Pani Płockowiakowa! – dało się słyszeć z różnych stron.
I tak majówkowa idylla trwała w najlepsze, jednakże nie dla wszystkich. Ktoś nie odpoczywał, aby odpoczywać mógł ktoś… Administrator Zenek przebrany za krasulę w biało-brązowe łaty, za pomocą laserowych wizjerów, niczym sokół wędrowny, lustrował okolicę. Trochę było mu niewygodnie, a ponieważ rękę miał obleczoną w krowią racicę, nie mógł się swoim zwyczajem podrapać palcami przez tkaninę swego kultowego, brudnego podkoszulka. Wtedy zawsze łatwiej przychodziły mu myśli i to najczęściej te złote.
– Mieszczuchy… Wyjeżdżają na chwilę z miasta, bo mówią, że tam się duszą i chcą odpocząć od ludzi. Jadą na wieś, a potem siedzą sobie prawie na głowach tylko, że pochowani w krzakach. Znaczy się, chyba nie mogą bez siebie żyć… Czyż nie tak? Chociaż nie wiem, czy to się nadaje na pointę…