– Jezu!!! – ryknęła, jak zraniona tępym narzędziem matka – Wraca stare! Tak samo było w „Czterdziestolatku”, jak wybrali inżyniera Karwowskiego na dyrektora. Komputer go „wyrzucił”! W tej sytuacji nasz ojciec ma duże szanse, może nawet zostanie senatorem! A może jeszcze kimś ważniejszym… Jutro koniecznie muszę pójść do fryzjera. Przecież nie mogę wyglądać, jak kocmołuch… Sprawdź, czy nie piszą coś o naszym mieście. – W Płocku odnotowano sześćdziesiąt incydentów wyborczych…
Listopadowy, przenikliwie zimny dzień uparł się i z charakterystyczną dla rzeczy martwych bezmyślnością zaległ nad miastem. Ludzie w końcu zaczęli losować, kto ma wyjść z psem na spacer, skrócony siłą rzeczy do elementarnych potrzeb zwierzęcia. Człowiek wystawiony na bezlitosne smagania chłodu cierpiał – był przecież w swej zdecydowanej części ciała już od tysięcy lat pozbawiony futra, a jednak z poczucia obowiązku ulegał klozetowym zachciankom swojego pupila. Potem z nieukrywaną ulgą solidarnie – pan i jego pies – wpadali do klatek schodowych, chroniąc się przed dojmującym chłodem…
Jednakże Płockowiakowie w ten dzień byli szczęśliwą rodziną, bowiem nie posiadali w swym inwentarzu żywym psa, kota, jaszczurki, świnki morskiej, czegokolwiek… Nikogo nie trzeba było wyprowadzać na spacer, nawet spóźnionych gości… W swej nieukontentowanej radości, że nie trzeba wychylać nosa z domu, zalegli przed telewizorem na kanapie, rozkoszując się swobodnym marnotrawieniem upływającego, nikomu nie potrzebnego czasu… Z telewizora sączył się beznamiętny głos komentatorów, niebieskie płomyki świateł ekranu błądziły po wpatrzonych twarzach…
„W Tuszynie, rada tego miasta, chcąc wybrać nazwę placu zabaw dla dzieci, podzieliła się na zwolenników Kubusia Puchatka i Misia Uszatka. Zagorzały spór trwa dalej i zdaje się nie mieć końca…” – wybrzmiało z odbiornika. Tu Zosię Płockowiakową opuścił stoicki spokój. – To za to te nieroby biorą pieniądze podatników? Przecież to się nadaje do prasy! – archaicznym, kabaretowym tekstem pojechała matka.
– Tak mamo! Ale jest już w telewizji. – powstrzymała przedwczesną egzaltację matki Maggie. – Zresztą, jak słyszałam, ten obcy narodowo Puchatek jest seksualnie niepewny, nie wie, czy chce być chłopczykiem, czy dziewczynką, jest ubrany tylko od pasa w górę, żadnych majteczek, bo i tak nie ma co, pod nimi schować – to pewnie jakiś taki… krypto-gender. A nasz polski miś Uszatek z pewnością wie, co nosi dumnie w spodenkach!
– A jak z tego Tuszyna daleko do Pacanowa? Bo tam paraduje dumnie inny bohater naszej narodowej bajki! – nie dała się zbić z tropu matka. – I czemu ten ojciec nie wraca do domu już od trzech dni? – wreszcie zaniepokoiła się Zośka. – Nie piszą coś o zaginionych w tym laptopie? – Zwróciła się błagającym pytaniem do Przemka, który spoglądając jednym okiem na otaczającą go rzeczywistość, przeważającą częścią jaźni błądził po Internecie.
– Nie. Piszą tylko o niespodziewanie odzyskanych. Otóż pewna dziewięćdziesięcioletnia pani powstała z martwych po jedenastu godzinach od stwierdzenia o jej przejściu do Krainy Wiecznego Spokoju. Miejscowy oddział pogotowia ratunkowego reanimował trzech uczestniczących w zdarzeniu mistrzów ceremonii, znaczy się grabarzy, ponieważ cudownie ożywiona oswobodziła się w kostnicy z foliowego worka i w mocno pomiętym stroju Ewy, poprosiła o coś gorącego…
– Poszukaj czegoś o wyborach. Przecież ojciec kandyduje – przecięła zmierzający w złym kierunku wywód Zośka.
– Proszę bardzo! – tryumfalnie spełnił życzenie matki Przemek. – Nadal liczą głosy. Program wciąż się „wywala” – a to źle liczy, a to nie drukuje, podejrzewa się, że przejął kontrolę nad głosowaniem. Z analizy specjalistów wynika, że napisała go „konkretna studentka” z „konkretnej politechniki”, popełniając „konkretny, programistyczny błąd” znany i opisany już kilka lat temu.
– Żeby tylko nie okazało się, że studiuje w Moskwie… – wtrącił się niespodziewanie do rozmowy dziadek Rysiek. – Jak tak dalej pójdzie, wybierzemy jakiegoś Putina, czy też Janukowycza…
– Niestety, wszystko się może zdarzyć. Odnotowano już taki przypadek. Okazuje się, że system wybrał na prezydenta Szczecina, kandydata na wójta gminy Kobylanka w województwie mazowieckim…
– Jezu!!! – ryknęła, jak zraniona tępym narzędziem matka. – Wraca stare! Tak samo było w „Czterdziestolatku”, jak wybrali inżyniera Karwowskiego na dyrektora. Komputer go „wyrzucił”! W tej sytuacji nasz ojciec ma duże szanse, może nawet zostanie senatorem! A może jeszcze kimś ważniejszym… Jutro koniecznie muszę pójść do fryzjera. Przecież nie mogę wyglądać jak kocmołuch… Sprawdź, czy nie piszą coś o naszym mieście.
– W Płocku odnotowano sześćdziesiąt incydentów wyborczych…
– Jak mówisz wnusiu – in-picz-mentów? Oj pamiętam, pamiętam… – rozmarzył się niespodziewanie dziadek. – Podczas pierwszej wojny sam miałem kilkadziesiąt in-picz-mentów – przypomniał sobie najbardziej elementarne zangielszczenia antenat rodziny. – Sam oczywiście piastowałem rolę menta. Ach te Francuzki, Czeszki, Rumunki, cóż to były za kobiety!
– Dość! – skutecznie przerwała szybko wzrastający błogostan dziadka Ryśka Zośka – Incy-den-tów! – wydeklamowała dobitnie i prosto do niedosłyszącego ucha.
– Dwóch podejrzanych o korupcję wyborczą zatrzymano w policyjnym areszcie do wyjaśnienia… – odczytywał beznamiętnie Przemek. – Mamo, a co to jest ta korupcja wyborcza – zapytała z wrodzoną sobie naiwnością Maggie. – Jakby ci to dziecko wytłumaczyć… – rozpoczęła, spoglądając niepokojąco rozmarzonymi oczami Płockowiakowa. – Ojciec to mnie korumpował… Boże! Jak on mnie korumpował! A potem przed ołtarzem… oddałam na niego głos.
Interesująco rozwijającą się dyskusję niespodziewanie przerwał potężny rumor przy drzwiach wejściowych. – Wróciłeem… – zaryczał, padając bezwładnie na progu mieszkania Jurek Płockowiak, wciąż pozostawiając swe kończyny dolne w czeluści ciemnego korytarza. – Widzimy nawet, w jakim stanie – odparła, taksując swego męża przeszywającym jak ostrze sztyletu wzrokiem Zośka. – Powiedz lepiej, wygrałeś? Kim teraz będziesz? Senatorem, prezydentem? I gdzie?!
– Jeszcze nie wiem. Świętowaliśmy i zwycięstwo i porażkę, i to już trzy razy z rzęduuu… Wciąż liczą głosy…
W tym momencie odezwał się telefon Zośki. Dzwoniła ciotka Adela z Grójca. – No i jak poszło Jurkowi? Czy przekroczył próg?
– W zasadzie przekroczył – odparła, patrząc na malowniczo rozrzucone na posadzce ciało Płockowiakowa. – Dokładnie rzecz biorąc tak od pasa w górę, reszta się jeszcze nie zakwalifikowała. Wypisz, wymaluj – istny Kubuś Puchatek. Wiesz, wciąż liczą głosy…
Tak ważnej dyskusji nie mógł oczywiście pominąć czujny administrator Zenek, który siedząc w swej kanciapie, nasłuchiwał odgłosów płynących po ściankach jego ulubionej rury kanalizacyjnej. Z trudem oderwał się od jakże jeszcze żywych wspomnień o korumpowaniu Zośki Płockowiakowej, postanowił wreszcie zająć się poważniejszymi sprawami.
Już po chwili brudnym paluchem zamaszyście przerzucał karty opasłej encyklopedii. – Demokracja… czyli rządy ludu, od słów „demos” i „krateo”… Czyli, że co? Demokracja za kratami, czy też… może „w kratkę”…?!