Następnego dnia bladym świtem w gęstej mgle ścielącej się po Tumach coś majaczyło, niczym zbłąkane dusze, które pogubiły swą drogę w zaświaty. Jednakże te raczej nie sapią jak lokomotywa i nie tupią po uśpionych jeszcze alejkach z mocą parowego młota. Cierpieli w zasadzie wszyscy…
Pewna niedziela była ze wszech miar wyjątkowa i to aż z dwóch powodów.
Po pierwsze, za sprawą tych niereformowalnych uparciuchów, którzy nie przestraszyli się wiatru oraz jesiennej szarugi i na przekór wszystkiemu pognali do urn. Hekatomba ruszyła wieczorem – jedni rwali resztki włosów z głowy i życzyli sobie, aby się znów jakimś cudem spotkać się za cztery lata, a z kolei inni zupełnie niestosownie padali sobie z niepohamowaną egzaltacją w ramiona, bez względu na płeć i wiek…
Po drugie, można się było dłużej wyspać, bowiem jakby trochę z rozpędu i mimochodem nastał czas zimowy, choć dla wielu, jak mówili, rozpoczął się okres zimowania.
A zaraz potem, tuż przed Świętem Zmarłych październik niespodziewanie nabrał kolorów, bezczelnie epatował słońcem rezygnując z szarego, nieprzyjemnego entourage’u.
– I znowu nie mam co na siebie włożyć. Wszystko stare, albo zbiegło się w praniu – ostentacyjnie biadoliła Zośka przed drzwiami przepastnej, gdańskiej szafy, przekopując swe damskie zasoby tzw. przyodziewku, upychając co rusz swe nad wymiar obfite ciało w dużo przyciasne „opakowanie”. – I w czym ja pójdę na cmentarz?
– A co ci się tak spieszy? Póki co nie ma powodów do paniki. W razie czego zresztą nie będziesz musiała chodzić, załatwi się jakiś „wypasiony” karawan, a ponadto ubezpieczyłem cię w… – tu Jurek gwałtownie wyhamował swój słowotok pod naporem przeszywającego jak sztylet wzroku małżonki, sugerującego jednoznacznie, iż się mocno zagalopował.
– Święto Zmarłych za tydzień, zapomniałeś?! – wycedziła Zośka z hipnotyzującą gracją kobry królewskiej.
– Chyba Wszystkich Świętych – desperacko próbował zmienić bieg rozmowy Jurek, ale było już za późno.
– Dla mnie może być nawet wszystkich zmarłych świętych, bylebym się za was i siebie nie wstydziła. A czy ty masz się w co ubrać?
– Ależ oczywiście – odetchnął z ulgą Jurek i poddał się bez oporu odzieżowej lustracji. – O! Proszę, garniturek z zeszłego roku jak znalazł! Ma się tę sylwetkę, jak heros jakiś! Wytrzepać, odprasować, jeszcze buty zawiązać… – tu Jurek zrobił niekontrolowany skłon w kierunku sznurówek i w tym samym momencie rozległ się złowieszczy trzask rozrywanego materiału w okolicy ponadnormatywnego wypięcia…
– Nie będziesz mi jak heros jakiś z gołą… słabizną po cmentarzu biegał, bo nas aresztują! A w dresach też nie pójdziesz! Muszę się za was wszystkich zabrać… – podsumowała ostatnie domowe wypadki Zośka i zabrzmiało to jakoś wyjątkowo apokaliptycznie…
– Od jutra ogłaszam akcję… jakby tu ją nazwać…? Niech będzie ten „Heros”! Czas na zadbanie o naszą kondycję. Pobudka szósta rano i biegamy! Zwolnieni z zajęć – tylko dziadek i Kubuś! Aha! I jeszcze jedno – ścisła dieta, wspaniałomyślnie pozwolę wam wybrać jej rodzaj! Czas już skończyć z tymi „depozytami tłuszczowymi” – podsumowała, krytycznie spoglądając na solidną, latami hodowaną „oponkę” wokół bioder małżonka.
– Przecież ja gram w piłkę – wyrwał się w akcie desperacji Przemek – to powinienem też być zwolniony!
– Gdzie, na boisku? – zaciekawiła się Zośka, ponieważ nie podejrzewała syna o jakiekolwiek sportowe zainteresowania.
– No nie, na konsoli…
– To się nie liczy! – kategorycznie rozstrzygnęła Płockowiakowa. Cóż… Wszyscy zrozumieli, że nie będzie żadnej dyskusji…
Następnego dnia bladym świtem, w gęstej mgle ścielącej się po Tumach, coś majaczyło, niczym zbłąkane dusze, które pogubiły swą drogę w zaświaty. Jednakże te raczej nie sapią jak lokomotywa i nie tupią po uśpionych jeszcze alejkach z mocą parowego młota. Cierpieli w zasadzie wszyscy. Zośka za żadne skarby świata nie przyznałaby się, że tak na dobrą sprawę zarządzając ogólną mobilizację rodziny podjęła akcję „Schudnij na karnawał”. Jurek wiedział, że ciężko „umoczył” kładąc przedwcześnie swoją życiową wybrankę do trumny, w milczeniu zatem posłusznie tupał tuż za Zośką. Tymczasem nieświadome wszystkiego dzieciaki oprócz miarowego tupania jeszcze narzekały i zadawały pytania, dolewając oliwy do ognia.
– Da-le-ko je-szcze? – prawie wyszeptał zbielałymi z wysiłku ustami Przemek, chwytając oddech jak ryba, którą ktoś bestialsko wyrzucił z wody i pozostawił na brzegu. No cóż, championem sportu nie był, nic dziwnego zatem, że cierpiał największe katusze.
– Niezbyt, ale jeszcze trochę pobiegniemy do przodu… do mostu – czarowała Zośka.
– Którego? – z przerażeniem w głosie chciał skonkretyzować rozmiar swych cierpień Przemek.
– Do tego pierwszego, którego odnajdziemy w tym gęstym mleku – wyszeptała złowieszczo Maggie z satysfakcją pastwiąc się nad bratem. – Może być i Łazienkowski, właśnie oddali go do użytku. Przebiegniemy na drugą stronę i wracamy.
Wkrótce okazało się jednak, że kondycja Zośki, mimo najlepszych chęci, też ma ograniczone zasoby, zatem płockowiakowa gromadka jakoś dobrnęła do starego mostu i z mozołem pod górę pięła się w kierunku upragnionego domu.
Mijały kolejne dni… Zośka zaskakiwała każdego poranka swą, niespotykaną dotąd, żelazną konsekwencją. Systematyczna zaprawa poranna przynosiła też pierwsze efekty – zapuszczali się coraz dalej i dalej, walcząc z pierwszymi kontuzjami, niewyspaniem, zakwasami, otarciami stóp… i głodem. W kuchni Płockowiaków na dobre zagościły warzywa, wypierając bezpowrotnie ulubione kotlety mielone Jurka i goloneczkę dziadka. W trakcie domowych obiadków rodzina posłusznie pożerała zielone w zielonym, okraszone zielonym w różnych autorskich konfiguracjach, tworzonych przez Zośkę. Po cichu wszyscy, no może z wyjątkiem Płockowiakowej, dojadali na mieście, rekompensując brak tradycyjnych posiłków, tostami, hamburgerami i sandwiczami. Jurek tymczasem cierpliwie czekał, kiedy Zośka straci czujność i popełni pierwszy błąd…
Upragniona chwila nadeszła niespodziewanie któregoś poranka. – Jakie to bieganie jest nudne! – szczerze wyrwało się Maggie, która właśnie rozcierała obolałe stopy. – Przecież nie musisz biegać, jeżeli zaczniesz uprawiać jakiś sport, zapiszesz się do jakiejś sekcji – wyjaśniła Zośka.
– To świetnie. Ziomy z podwórka obiecały, że zapiszą mnie na kickboxing, trochę treningu i może zostanę zawodową mistrzynią, za to teraz płacą niezłą kasę! – radośnie wykrzyknęła dziewczyna i popędziła co sił zmaterializować sportowe ambicje.
Po południu wszyscy z wyjątkiem Maggie, która budowała właśnie swą oszałamiającą karierę, spotkali się przy tradycyjnym, „zielonym” obiedzie.
– Ja też zapisałem się do sekcji – z dumą oświadczył Przemek.
– A my z dziadkiem też nie jesteśmy gorsi i będziemy uprawiać sport – uroczyście oświadczył Jurek. Zośka nie posiadała się z radości. – Wreszcie Was przekonałam, moje starania nie poszły na marne. Nie powiedzieliście tylko, jakie dyscypliny będziecie uprawiać?
– Szachy – odparł lakonicznie Przemek
– Brydż sportowy – nie mniej zwięźle poinformował Jurek.
– Ale przecież to nie jest sport! Gdzie tu aktywność fizyczna, trening? – załamała ręce Zośka.
– Kochanie, sama powiedziałaś, że powinniśmy coś uprawiać, dlatego ulegliśmy twym namowom, a przecież wysiłek umysłowy jest ważniejszy od mięśniowego i też się spala kalorie.
Płockowiakowa już wiedziała, że przegrała całą batalię, lecz nie był to koniec złych wieści. Do domu jakoś tak chyłkiem wślizgnęła się Maggie.
– Dziecko, jak ty wyglądasz?! – z przerażeniem wykrzyknęła Płockowiakowa na widok córki, która wyglądała ni mniej, nie więcej, jakby przed chwilą potrąciła ją lokomotywa.
– E…nic takiego – odparła dzielnie Maggie, poprawiając rękę zwisającą bezwładnie na temblaku. – Poprosiłam jednego kola, żeby ze mną szparował…
– Żeby co robił?! Czy ty mówisz o tym, czego ja się domyślam? – wykrzyknęła z przerażeniem Zośka.
– Nie mamo, mówię o szparingu, znaczy się takiej walce treningowej. Trener powiedział, że nie zastosowałam zasłon. Na jakiś czas muszę przerwać zajęcia, mam nawet zwolnienie…
Tymczasem następnego ranka coś się zmieniło. Mijały kolejne minuty i zamiast morderczo wczesnoporannej krzątaniny matki, w domu zalegała cisza, jak makiem zasiał. Pierwszy zebrał się na odwagę Jurek. – Zosiu, nie biegasz dzisiaj?
– Boli w krzyżu… Nie mogę się ruszyć – z ogromnym wysiłkiem wyszeptała żona. – Lekarza… Pogotowie…
Wkrótce też i przyjechała karetka. Końska dawka leku uśmierzającego ból przywróciła Płockowiakową do życia. – Co powiedział doktor? – z troską zapytał Jurek. – Rwa kulszowa, mam brać lekarstwa i leżeć w łóżku, co najmniej kilka dni… I przez jakiś czas żadnych sportów… – z rezygnacją wystękała żona.
…………………………………………………………………………………………………..
Zenek administrator z politowaniem pokręcił głową. Bezwiednie podrapał się po swym wydatnym „mięśniu piwnym”, kombinując mozolnie, jak tu by podsumować doświadczenia ostatnich dni.
– Gdyby kózka nie skakała… E, nie, zbyt oklepane i pretensjonalne. Jednak mówią, że sport to zdrowie, ale tak, czy siak – prowadzi do ciężkiego kalectwa.. Może zatem to ja prowadzę zdrowy tryb życia – zastanawiał się Zenek, odgryzając z pęta potężny kawałek kiełbasy – W końcu do tej pory nie musiałem do mojej kanciapy wzywać karetki…