Co Jan Drzewicki jada na śniadanie, a czego nie toleruje w swoim jadłospisie? Czy można mieć przygody kulinarne? I co artysta-fotograf serwuje gościom w swoim domu?
Odpowiedzi na nasze pytania uzyskaliśmy, zapraszając Jana Drzewickiego do kolejnej części naszego cyklu „Płocczanie od Kuchni”. Jan Drzewiecki to człowiek z duszą artysty. Fotografuje od dzieciństwa, a fotografia stała nie tylko pasją jego życia, a już nawet jego częścią. Kiedyś usłyszeliśmy określenie, które idealnie odzwierciedla szczególny charakter jego prac: – Janek fotografuje emocje, a na dodatek robi to sercem – mówił na którejś z jego wystaw przyjaciel artysty. Nasz dzisiejszy rozmówca to znany płocki fotograf, laureat wielu konkursów w Polsce i za granicą, a także członek jury konkursów fotograficznych. Ostatnio odnosi sukcesy w międzynarodowych konkursach, w tak mało znanej dziedzinie fotografii, jaką jest diaporama. Jest przy tym człowiekiem niezwykle ciepłym i skromnym. Postanowiliśmy z nim porozmawiać o tym, czy lubi gotować i co lubi jeść.
Śniadanie dzieciństwa – chleb ze śmietaną i cukrem
Jakie smaki dzieciństwa wywołują w Janie Drzewieckim dobre wspomnienia i która potrawa najbardziej zapadła mu w pamięć? – Zdecydowanie chleb ze śmietaną i cukrem – przyznaje fotograf. – Również wiśnie, takie rwane prosto z drzewa. No i salceson, który kojarzy mi się z głową świńską w garnku – to oczywiście smak i wspomnienie bardzo negatywne, właściwie mogę powiedzieć, że jest to smak i widok, który odcisnął we mnie piętno „smaków” – śmieje się pan Jan. – Do tego też swobodnie mogę dodać smażoną kaszankę, której do dziś nie jadam. Kiedy byłem małym dzieckiem, zobaczyłem jak to się robi, czyli jak krew wycieka z zabijanego świniaka, tracącego życie… Uwielbiałem za to wyjadać nad ranem zimą zmarznięty bigos, który mama przechowywała w spiżarni. Kiedy wracałem od kolegów i przeważnie było to wczesnym rankiem, zazwyczaj byłem bardzo głody, a nie chciałem budzić całej rodziny, szedłem do spiżarni i nożem albo widelcem starałem się rozbijać taki kawał zlodowaciałego bigosu. Jak już się udało, smakował wyśmienicie – mówi z uśmiechem.
Czy jest w takim razie jakaś specjalna kuchnia, którą preferuje nasz rozmówca? – Wszystkie kuchnie są mi w sumie obojętne – przyznaje Jan Drzewiecki. – Tak naprawdę jestem abnegatem kulinarnym, jem, żeby nie umrzeć i zawsze chodzę trochę głodny. Śniadanie jem zazwyczaj około godziny 13, a z obiadem bywało tak, że często po prostu zapominałem go zjeść – opowiada, ale zaraz dodaje: – Zmieniło się to od momentu, kiedy w moim życiu zjawiła się Dorota [żona – przyp. red.], ona teraz bardzo pilnuje godzin moich posiłków, no i w ogóle, żeby były – przyznaje.
Są jednak smaki, które pan Jan stawia nieco wyżej od innych. – Preferuję polską kuchnię, dobrą polską kuchnię – wyznał. – Mam jednak wrażenie, że gotować lubią ci, którzy uwielbiają jeść. Nie lubię gotować, dlatego w czasie kiedy mieszkałem z synem, miłośnikiem jedzenia i kuchni, zostałem jego „zaopatrzeniowcem” – dodał.
Jan Drzewiecki opowiedział nam również historię, która potwierdza, że w kuchni nieco… ciężko mu się odnaleźć.
– Pewnego razu syn wysłał mnie do zieleniaka po włoszczyznę. Już w połowie drogi nie wiedziałem co mam kupić. Intensywne próby odtworzenia nazwy tego po co idę nie przynosiły rezultatu… Zwolniłem kroku, żeby dać sobie szansę, a otwierając drzwi zieleniaka liczyłem na sporą kolejkę, w której ktoś na pewno będzie „to” kupował. Niestety, było pusto, a pani jakby z tydzień na mnie czekała.
Natychmiast padło: – Słucham pana…
– Zestaw warzyw poproszę – odparłem błyskotliwie. Pani przyniosła „Wegetę”.
– No, nie o to mi chodziło – odparłem mniej błyskotliwie.
Pani błyskawicznie zniknęła z „Wegetą” i równie błyskawicznie przyniosła „Warzywko”. Sytuacja pogorszyła się. Pomacałem nerwowo torebkę z „Warzywkiem” i słodziutko powiedziałem:
– Też nie to.
– To co pan chciał?! – syknęła pani o węgierkowych oczach.
Myślę sobie, skoro nie mogę tego nazwać to opiszę.
– Chciałbym troszkę marchewki, troszkę pietruszki, pora… To wszystko proszę związać w pęczek.
Pani zaczęła mi się tak przyglądać, że przez moment miałem wrażenie, że ona też zapomniała.
– Czy czasem pan nie przyszedł po włoszczyznę? – zapytała niepewnie.
– Tak! No właśnie! Po włoszczyznę przyszedłem! – odpowiedziałem euforycznie.
Fotograf skończył opowiadanie, wywołując u nas salwę śmiechu.
Co niedzielę mam pewien rytuał…
Po tym opowiadaniu nieco niepewnie pytamy o potrawy, które nasz rozmówca serwuje swoim gościom. – Owszem, przygotowuję poczęstunek dla odwiedzających mój dom – śmieje się Jan Drzewiecki. – Kiedyś był to zielony groszek, ze szczyptą musztardy, curry i majonezem, to moja imprezowa potrawa. No i oczywiście… żur na zakwasie, wszak pochodzę z Kujaw – dodaje, zdradzając nam rodzinną tajemnicę. – Trudno nie wspomnieć o czynności kulinarnej, którą już mogę nazwać rytuałem – w każdą w niedzielę przygotowuję jajecznicę dla żony i siebie, z jaj od kur z wolnego wybiegu.
Czy jest coś czego fotograf zupełnie nie jada? – W sumie u mnie nie ma smaków znienawidzonych, są tylko takie, które budzą moją odrazę, np. wspomniany wcześniej salceson czy kaszanka – przyznaje pan Jan. – No i nie lubię, jak w potrawach, które mam jeść, są jakieś chrząstki, żyłki, łapki, skrzydełka… Generalnie nie lubię żadnych dań sporządzanych z tak zwanych podrobów, oczywiście bez podtekstów – uśmiecha się.
Jest jednak kilka potraw, które działają jak „miód na serce”, a w tym przypadku kubki smakowe… – Przede wszystkim jest to żurek, który jadam bardzo często w barach czy restauracjach – zdradza Jan Drzewiecki, opowiadając kolejną historię z życia wziętą.
– Zamówiłem kiedyś ulubiony żurek z porcją chleba. – Pięć osiemdziesiąt proszę – powiedziała słodko młoda kasjerka. Sięgam nerwowo po drobniaki, popycham tacę z żurkiem i słyszę: – Sześć osiemdziesiąt! Cholera, złotówa więcej? Dlaczego? Już wiem, popchnąłem tacę i porcja pieczywa uprzednio zasłonięta przez kasę, teraz ujawniła się kasjerce. Ufff… Cofam tacę, żeby porcja pieczywa była znowu niewidoczna. – Widziałam chlebek! – dodała szybko kasjerka. Ech… Całe życie przewinęło mi się przed oczami. Bulę sześć osiemdziesiąt. – Jak się popchnęło to trzeba ponieść konsekwencje… – odpowiedziała zadowolona panienka – kończy historię fotograf, mrugając porozumiewawczo i dodając, że do lubianych dań należą jeszcze biały barszcz, kartoflanka na zasmażce w takiej ubogiej wersji oraz smalec pomysłu jego żony Doroty, nazywany już przez państwo Drzewieckich i ich przyjaciół „smalcem z Marriotta”.
Dla naszych czytelników znany fotograf przygotował przepis na jego specjalny żurek.
[tabs]
[tab title=”Przepis na Jankowy żurek”]
Składniki:
– pęczek włoszczyzny
– 1 cebula
– kostka bulionu grzybowego
– 20 dag wędzonego boczku
– 0,5 l żuru
– 0,5 szklanki mleka
– płaska łyżeczka majeranku
– czubata łyżka smalcu ze skwarkami
– ząbek czosnku
– laska tłustej kiełbasy (np. śląskiej)
– 2 jajka ugotowane na twardo
Wykonanie:
Do 2 l wody wrzuć włoszczyznę i gotuj, nie zapomnij dodać jednej przekrojonej cebuli. Do wywaru wrzuć kostkę bulionu grzybowego. Po 20 minutach usuń ugotowane warzywa z wywaru. Zmniejsz ogień tak, żeby wywar przestał się gotować. 20 dag pokrojonego w plastry i podsmażonego, wędzonego boczku, wrzuć do wywaru i parz go przez 15 min. na bardzo wolnym ogniu. Nie gotuj!
Wyjmij plastry boczku i wlej 0,5 l żuru (polecam „Żur staropolski”, firmy z Podkowy Leśnej – nie mogę podać nazwy ze względu na reklamę). Cały czas podgrzewaj żur, ale nie gotuj. Wlej pół szklanki mleka, wsyp płaską łyżeczkę majeranku, dodaj czubatą łyżeczkę smalcu ze skwarkami i wyciśnięty ząbek czosnku. Jeśli zakwas był dobrej jakości, nie ma potrzeby przyprawiać.
Podanie żuru:
Kawałek tłustej kiełbasy (np. śląska), ukrojonej w duże skosy, lekko podsmaż na patelni. Gorącą kiełbasę z dwoma połówkami jajka na twardo zalać gorącym żurem. Jeść z dobrym pieczywem.
Smacznego![/tab]
[/tabs]