REKLAMA

REKLAMA

Kim są patroni płockich ulic? Dwie miłości Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej

REKLAMA

Przeczytajrównież

W naszym cyklu prezentowaliśmy dotąd sylwetki wybitnych płocczan uwiecznione w nazwach ulic. Tym razem postąpimy nieco inaczej, ponieważ Mira Zimińska-Sygietyńska jak dotąd nie pojawiła się w bazach adresowych naszego miasta, jednakże już od kilku lat jej postać zaklęta w kameralnym pomniku, nieodmiennie wywołująca uśmiech na twarzach przechodniów, bez zbędnych fanfar udziela swej dyskretnej protekcji całej ulicy Tumskiej.

Nasza bohaterka jest płocczanką z krwi i kości, bowiem przyszła na świat 22 lutego 1901 roku jako Maria Magdalena Burzyńska w jednej z kamienic przy Piekarskiej. Choć, jak sama dowcipnie wspominała: „… urodziła się w teatrze”, który w tych czasach znajdował się na tej ulicy, dumnie wieńcząc koronę Tumskiego Wzgórza. Z deskami sceny nasza przyszła gwiazda była związana nim się urodziła, ponieważ jej matka była bileterką, a potem bufetową w teatrze, a ojciec był tam zatrudniony jako maszynista i dekorator.

Tak zatem nie mogło być inaczej; mała Mania przeżyła swój artystyczny debiut, zanim jeszcze miała o tym jakiekolwiek pojęcie, ponieważ w wieku kilkunastu miesięcy rodzice „wypożyczyli” ją do sztuki wystawianej przez występującą gościnnie w Płocku ukraińską trupę aktorską. Jednakże niebawem, bo w wieku 7 lat zagrała swą pierwszą „prawdziwą” rolę jako Stasia w „Ich czworo” Gabrieli Zapolskiej. Doskonale poradziła sobie z wyzwaniami sceny, dlatego też obsadzano ją w kolejnych rolach dziecięcych – w „Weselu”, w „Dziadach” i in. Artystyczna kariera siłą rzeczy wpisała się w marzenia małej płocczanki.

Reklama. Przewiń aby czytać dalej.

– …Od początku byłam zachłanna i nieskromna – wspominała. – Chciałam być aktorką dobrą i wszechstronną, która doskonale wszystko umie; tańczy i śpiewa, gra komedie i tragedie.

Już w wieku kilku lat wymyśliła sobie artystyczny pseudonim – Mira, który przejęła od księżniczki z jej ulubionej bajki. Swój warsztat natomiast małoletnia aktorka szlifowała podpatrując wciąż gwiazdy, które występowały na deskach Miejskiego Teatru, organizując występy dziecięce, gdzie sceną bywały podwórka Starówki, lub też tzw. „niemiecka górka” (część Tumskiego Wzgórza nieopodal pomnika Władysława Broniewskiego). Nie zapominała również aby rozwijać swój głos, śpiewała bez przerwy zarówno to, co wpadło jej w ucho – popularne piosenki, melodie zasłyszane na scenie, jak też… kościelne pieśni jako chórzystka w płockiej Farze.

Szybko wkroczyła w swe dorosłe życie; za namową matki poślubiła w wieku 16 lat Jana Zimińskiego – zdolnego muzyka, który był zatrudniony w płockim teatrze i jednocześnie udzielał nastoletniej artystce lekcji gry na fortepianie. Wreszcie przyszła pora, aby porzucić płockie pielesze; Jan otrzymał angaż kapelmistrza w Teatrze Polskim w Radomiu, tymczasem Mirę zatrudniono tamże jako wodewilistkę.

Mira Zimińska-Sygietyńska wróciła do Płocka [ZDJĘCIA]

Niespodziewanie powierzono jej rolę główną w komedii; zagrała „Aszantkę” Włodzimierza Perzyńskiego, którą podbiła nie tylko serca publiczności, bowiem jej naturalny talent aktorski dostrzegł Jerzy Sopocki – jeden z współwłaścicieli kultowego warszawskiego kabaretu Qui Pro Quo, mieszczącego się w Galerii Luxenburga przy Senatorskiej 29. Niewiele się namyślając małżeństwo spakowało manatki, porzuciło Radom i wyruszyło do stolicy po złote runo…

Jednakże początki były nader opłakane; na skutek nieporozumienia, w Qui Pro Quo nikt o angażu nie wiedział i w pierwszych tygodniach pobytu w Warszawie zostali na przysłowiowym lodzie. Kiedy wreszcie sprawy się wyjaśniły i kabaret otworzył przed Mirą Zimińską swą scenę, też nie było dużo lepiej; nasza przyszła gwiazda była angażowana do niewielkich rólek. Z przekąsem była nazywana w za kulisami „ta mała od Sopockiego”, co miało również sugerować buduarowe podłoże tej protekcji. Tymczasem właściciel teatru, choć wiele wskazywało na to, że obiecywał sobie dużo więcej niż dostał, przede wszystkim docenił zdolności artystyczne młodej aktorki.

Ona sama zresztą wciąż intensywnie pracowała nad doskonaleniem swego warsztatu. Wkrótce mogła już rywalizować ze swymi uznanymi i to nie byle jakimi koleżankami, bo gwiazdami największego formatu – Hanką Ordonówną i Zulą Pogorzelską. Mira Zimińska dysponowała jednakże pewnym atutem, którego nie posiadały jej konkurentki; miała talent komediowy, potrafiła wplatając celną parodię tak zinterpretować nawet najbardziej dramatyczny utwór, że publiczność zebrana na widowni za każdym razem pokładała się ze śmiechu.

Tak te pierwsze lata Kariery Miry Zimińskiej wspominał człowiek, który widział to wszystko z bliska, Jerzy Boczkowski – dyrektor teatru Qui Pro Quo, a jednocześnie kompozytor, autor tekstów i reżyser:

„Pętała się przy teatrze w Płocku w latach szczeniackich, no i naturalnie marzyła o scenie. A właściwie nie marzyła, tylko powiedziała sobie: „Będę grać w teatrze”. Była to decyzja nieodwołalna upartego kozła, jakim została do chwili obecnej Mira Zimińska. Dzięki temu uporowi dostała się na scenę operetkową w Radomiu, a stamtąd wprost wskoczyła do Qui Pro Quo, który to kabaret był wtedy marzeniem marzycielek, marzących o blasku kinkietów i karierze gwiazdy. Wskoczyła w to gniazdo os, bo tak zawsze bywa, gdy nieopierzone pisklę teatralne wpada między zespół gwiazd. Grała „ogony”, a jej jedynym marzeniem było, aby którakolwiek z koleżanek… zachorowała, bo wtedy dostawała zastępstwo i podskakiwała o jeden szczebel wyżej w drabinie teatralnej. Dzięki chorobom koleżanek awansowała w hierarchii kabaretowej na tyle, że w słynnej rewii „Halo, ciotka!” została commere’ą Konrada Toma w konferansjerce. Ten uprzedził ją, że będzie mówił dowcipy, a ona będzie się tylko z nich śmiała. Pokutujący w Mirze kozioł i rodząca się „żmija teatralna” nie zgodziły się na takie postawienie sprawy. I zdziwiony Tom otrzymał od Zimińskiej po każdym dowcipie zamiast śmiechu – głupie zapytanie; nie rozumiała, o co chodzi w dowcipie. Tom zaczął odpowiadać, Mira nie pozostawała dłużna i wynikła z tego doskonała konferansjerka, w której Mira wykazała po raz pierwszy swój własny styl irracjonalnego dowcipu i humoru. Zaczęło się jej wymarzone „wielkie życie” teatralne”.

Po premierze „Halo, ciotka!” kariera Miry Zimińskiej nabrała rozpędu, już była rozpoznawalna w kręgach artystycznych i angażowano ją do głównych ról. W swej relacji Jerzy Boczkowski nie wspomniał, jaką rolę de facto spełniał w tym czasie prowadzony przez niego teatr Qui Pro Quo. W latach dwudziestych zdominował on polską scenę kabaretową, warszawiacy zwali go „kochaną, starą budą”, był uwielbiany zarówno przez stołeczną inteligencję, establishment, jak i bohemę artystyczną.

Przez cały okres 12 lat istnienia kabaretu autorem utworów był Julian Tuwim, do którego z czasem dołączył Marian Hemar. Okazjonalnie dla kabaretu teksty pisali również inni skamandryci – Antoni Słonimski, Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński. Wśród wykonawców brylowały czołowe postaci polskiej sceny; oprócz wcześniej wymienionych – Adolf Dymsza, Eugeniusz Bodo, Mieczysław Fogg, Tadeusz Olsza, czy Gustaw Cybulski. Prawdopodobnie to właśnie w Qui Pro Quo po raz pierwszy w Polsce rozebrzmiał jazz wykonany przez zespół Jerzego Petersburskiego i Artura Golda.

Tymczasem nasza bohaterka, dzięki swym talentom komediowym, zyskała nowy przydomek – „Chaplin w spódnicy” i wciąż miała ochotę na więcej. Zadebiutowała w filmie, jeszcze w okresie kina niemego, jednakże największą popularność przyniosły jej kreacje w przedwojennych komediach „Każdemu wolno kochać”, „Manewry miłosne”, „Papa się żeni”, „Ada! To nie wypada!”.

W pewnym momencie zapragnęła także przełamać etykietę komediantki, artystki rewiowej, dlatego też podjęła kolejne wyzwanie, jakim był powrót na scenę dramatyczną. Jak zwykle zrobiła to perfekcyjnie; w 1929 roku pojawiła się u boku tak wybitnych aktorów dramatycznych jak Stefan Jaracz i Maria Modzelewska w Teatrze Polskim w „Artystach” Artura Hopkinsa i George’a Watersa, a dwa lata później w Teatrze Małym w „Pierwszej pani Frazer” Johna Ervine’a. W 1932 roku przyszedł czas na tytułową rolę w komedii Gabrieli Zapolskiej „Panna Maliczewska” wystawionej na deskach Teatru Ateneum. Z nie mniej gorącym przyjęciem spotkała się również kreacja Juliasiewiczowej w „Moralności pani Dulskiej” w Teatrze Aktora w 1934 roku.

Mira Zimińska… wszechstronna, utalentowana, bywalczyni warszawskich salonów i nocnych dancingów oraz legendarnej „gawry” skamandrytów – słynnego pięterka w „Ziemiańskiej”. Jednym słowem, wielkomiejski szyk, charm i styl… Osiągnęła status kobiety wyemancypowanej i niezależnej, można powiedzieć – „influencerki” tamtych czasów; uprawiała sporty; tenis, łucznictwo, łyżwiarstwo i saneczkarstwo. Jeździła również konno i na rowerze, ale chyba jej największą pasją były samochody. Miała ich kilka, ale Warszawa zapamiętała Mirę Zimińską w zabójczo pięknym, przyciągającym spojrzenia przechodniów kabriolecie – doskonale czerwonym bugatti.




A mężczyźni? Pojawiali się, a i owszem, wszak sama zatytułowała swą autobiografię „Nie żyłam samotnie”. Jej pierwsze małżeństwo okazało się od początku nieporozumieniem. Jan Zimiński po przeprowadzce do Warszawy szybko zasmakował w mocno zakrapianym wódką nocnym życiu stolicy i wkrótce porzucił Mirę dla innej kobiety. Definitywnie rozeszli się w 1920 roku.

Oczywiście w sercu jak w przyrodzie, próżnia nie jest stanem naturalnym, dlatego też niebawem puste miejsce zajął tajemniczy, niezwykle hojny doktor K., którego artystka w swych wspomnieniach nazywa Wiktorem. To właśnie on, niczym książę z bajki porwał księżniczkę Mirę i pokazywał jej wielki świat. Wspólne podróże do Wiednia, St. Moritz, Wenecji – romantyczne miejsca i namiętne noce podsycały szaloną miłość. Od tego czasu diva polskiej sceny opływała w dostatki, nie zabrakło jej kosztownych prezentów, biżuterii, ubiorów, a nawet luksusowego mieszkania przy ulicy Chopina i… mercedesa, rzecz oczywista, czerwonego.

Grono wielbicieli Miry Zimińskiej wciąż się powiększało, jednym ze stałych jej wielbicieli był Tadeusz Boy-Żeleński, a także Jerzy Stempowski. Szczere, niewinne uczucie przez wiele lat łączyło aktorkę z Marianem Hemarem. Ten ostatni, nieszczęśliwie zakochany w innej kobiecie o nazwisku Ziemilska, postanowił się zabić. Będąc we Lwowie strzelił do siebie z pistoletu, kula przeszła tuż obok serca, a już na drugi dzień w świat poszła plotka, że Hemar popełnił samobójstwo dla Zimińskiej.

Aż w końcu na horyzoncie pojawił się Tadeusz Sygietyński. Bywał w towarzystwie, pięknie grał na fortepianie, był kompozytorem zakochanym w polskim folklorze. Jak wspominała Mira Zimińska, kiedy „(…) wybuchła wojna, nieszczęścia nas połączyły. Zamieszkaliśmy razem, mój dom był teraz domem Tadeusza”. Już po wojnie, w 1954 roku wzięli ślub.

Wrześniowy kataklizm zastał aktorkę w lokówkach na głowie, właśnie układała włosy w „Bristolu” u fryzjera. W jednym momencie cały dotychczasowy świat rozleciał się w pył. Nie było już życia bohemy, ekstrawagancji, szalonych dni i nocy, pozostała jedynie krew i ludzkie cierpienie, płonęła ukochana Warszawa, a wraz z nią umierała pierwsza miłość i zarazem epoka w życiu Miry Zimińskiej – teatr.

Od samego początku wojny aktorka z wielką ofiarnością zaangażowała się w pracę w szpitalu, pomagając rannym i uciekinierom, pocieszała ich i wspierała, dodawała otuchy. Potem, już w czasie okupacji, została aresztowana i spędziła wiele miesięcy na warszawskim Pawiaku, z którego została zwolniona dzięki staraniom Tadeusza Sygietyńskiego i Adolfa Dymszy.

Ceną wolności była najprawdopodobniej jej zgoda na występy w oficjalnych teatrach okupowanej stolicy. Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, Mira Zimińska na barykadach i w szpitalach polowych organizowała recitale dla żołnierzy, jej piosenki podtrzymywały ich na duchu. Jak wspominała: „(…) powstańcy zawsze mnie prosili – Niech pani zaśpiewa coś wesołego”.

Kiedy skończył się wojenny koszmar, Mira Zimińska jeszcze raz w 1947 roku pojawiła się na deskach teatru; zagrała w widowisku „Żołnierz królowej Madagaskaru” – tak żegnała się ze sceną, zamykając wielki rozdział swojego życia. Niebawem, dotrzymując wcześniejszej obietnicy danej Tadeuszowi Sygietyńskiemu, zaangażowała się w tworzenie ludowego zespołu artystycznego. Obydwoje bez pamięci rzucili się w wir wytężonej pracy, jeździli po wsiach poszukując uzdolnionej artystycznie młodzieży.

Przygotowania trwały kilkanaście miesięcy, prowadzono żmudny nabór kandydatów, a potem nastąpiły tysiące godzin nauki, ćwiczeń, prób, by w końcu stworzyć legendę, eksportową wizytówkę Polski – Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”…

Oficjalnie „Mazowsze powstało w 1948 roku, a pierwszy koncert odbył się na deskach Teatru Polskiego w listopadzie 1950 roku. Już kilka miesięcy później zespół wyruszył na podbój całego globu. Dziś „Mazowsze” jest jednym z największych zespołów folklorystycznych. W trakcie swych tournée artyści przemierzyli ponad 2,3 miliona kilometrów, koncertowali w 50 krajach, do tej pory oklaskiwało ich 23 miliony widzów.

Po śmierci Tadeusza Sygietyńskiego w 1955 roku, Mira Zimińska-Sygietyńska przejęła obowiązki dyrektora i kierownika artystycznego zespołu. Swej nowej miłości poświęciła się bez reszty. Niemal do końca swych dni podróżowała z „Mazowszem”. Ktoś obliczył, że miała 2430 dni niewykorzystanego urlopu, ale jak napisał kiedyś Marian Hemar „gdyby nie Mira, nie byłoby ani Sygietyńskiego, ani „Mazowsza”.

Powróćmy jednakże do tej pierwszej miłości Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej; tu we wspomnieniach teatr nieodmiennie łączył się z latami dzieciństwa:

„Nie żyłam samotnie… Moje życie wypełniły dwie wielkie miłości. Pierwszą był teatr. Jemu zawdzięczam wszystko. W nim się urodziłam i wychowałam, był moim domem, moją szkołą i uniwersytetem (…) Kochany stary teatr w pięknym Płocku. Tu pracowali moi rodzice, tu prosto z pieluch trafiłam na scenę w roli niemowlęcia przy piersi. W pięknej historycznej farze w Płocku na chórze uzupełniałam swą edukację wokalną. Ustronne płockie ogródki nad Wisłą, podwórka i górki, jakże drogie mi są te wszystkie miejsca, gdzie prowadziłam własny teatr, w którym byłam reżyserem i scenografem, inscenizatorem i kostiumologiem, dyrektorem i najważniejszą aktorką”.

Na szczęście rodzinne miasto nie zapomniało o wybitnej płocczance, nadając jej w 1986 roku tytuł Honorowej Obywatelki Miasta Płocka, a 2014 roku stanął na ulicy Tumskiej jej pomnik z brązu dłuta Marka Zalewskiego, tak uwielbiany przez mieszkańców.

Mira Zimińska-Sygietyńska zmarła w Warszawie 26 stycznia 1997 roku. Pochowano ją obok Tadeusza Sygietyńskiego na Powązkach. Człowiek jednakże nigdy nie odchodzi do końca, dopóki trwa w świadomości ludzi, tymczasem pamięć o wielkiej artystce sceny i dyrektorce „Mazowsza” wciąż jest żywa i nadal inspiruje naszą wyobraźnię…

 

Artykuł opracowano na podstawie:

  • Mira Zimińska – Sygietyńska, Nie żyłam samotnie, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, 1985
  • Mira Zimińska – Sygietyńska, Druga miłość mego życia, Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, 1990
  • Jerzy Boczkowski, Mira Zimińska, Światowid, 1935 nr 39
  • Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca, https//www.mazowsze.waw.pl/
  • Mira Zimińska-Sygietyńska, https//culture.pl/pl/tworca/miraziminska-sygietynska

REKLAMA

Inni czytali również

Kolejny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zgadzam się na warunki i ustalenia PolitykI Prywatności.

REKLAMA
  • Przejdź do REKLAMA W PŁOCKU