Myszkując po zakamarkach naszej, płockiej historii wielokrotnie zastanawiamy się, czy nasi przodkowie kultywowali podobne, jak my zwyczaje, czy świętowali chociażby rozpoczęcie Nowego Roku?
Tu spieszę z odpowiedzią – jak najbardziej! W sylwestrową noc w resursie, czyli naszym odpowiedniku klubu towarzyskiego z dyskoteką wydano bal na sto par! No… może nieco przesadziłem:
„Wieczór sylwestrowy w resursie dosyć małą sprowadził liczbę gości; cyfra bowiem przybyłych pań i mężczyzn wynosiła osób 80, bawiono się do godziny 4-ej. Widocznie usposobienie do zabaw mniej jest żywem, niż w roku ubiegłym.”
Jednakże, jak to mówią, pierwsze koty za płoty; we wspomnianej resursie zorganizowano jeszcze dwie potańcówki, które o dziwo cieszyły się zdecydowanie większym zainteresowaniem. Fiaskiem natomiast, jak donosił poczciwy periodyk, zakończyła się karnawałowa zabawa w płockim teatrze:
„Maskarada odbyła się w przeszłą sobotę w teatrze. Udała się ona… tak, jak zwykle ten rodzaj maskarad się udaje; bez strojów, bez masek nawet, bez intryg, bez szału i wesołości, słowem – maskarada bez maskarady i zabawy. W Lublinie lepiej sobie pod tym względem radzą. Odbyła się tam maskarada 10 b.m, ale w sali resursowej, czyli w warunkach, w jakich intryga pod osłoną maski przedstawiać może jakiś interes. Przy tem dochód z tej zabawy przeznaczony został na Lubelskie Towarzystwo Dobroczynności.”
No cóż… Niestety okazało się, że pomimo iż u stóp naszego miasta toczy nieprzebrane masy wody wielka rzeka, to jednak Płock nie jest Wenecją, nikt też nie podjął miłosnego oręża w postaci machiawelicznej intrygi, podstępnych zalotów, powłóczystych spojrzeń oraz iście niemoralnych propozycji; te na skutek braku zainteresowania kwitły jedynie na kartach romansideł dla pensjonarek. Tym niemniej część mieszkańców skora do uciechy nie poprzestawała w staraniach, aby w czasie karnawału rozruszać tych ostatnich, nieprzejednanych ponuraków:
„Ja niżej podpisany mam honor zawiadomić Szanowną publiczność, iż w nadchodzącym karnawale mogę służyć orkiestrą swoją całą lub w części. Zamówienia przyjmuję co dzień bez wyjątku. Z uszanowaniem Holland. Dom Majerczyka przy ul. Teatralnej.”
W momencie gdy świat obchodził pełną datę nowego roku, natura wdrażała w życie swój własny, autorski plan. Wyobraźcie sobie Państwo taką oto scenę: wracamy z suto zakrapianego przyjęcia, po pańsku i z szykiem chcielibyśmy zajechać pod swój własny dom, a tu nagle rozpoczyna się istny survival, walka o własne życie, droga przez mękę:
„Wybaczcie, że ze wsi i szerszego świata mało dziś podaję wiadomości; komunikacyę lądową i wodną mamy prawie przerwaną, więc chyba przez intuycyę mógłbym wiedzieć, co się z dala od nas dzieje. Na Wiśle lód kruchy, a woda coraz się groźniej podnosi, na drogach zaś szczególnie na szosie płocko – płońskiej pozostałe zbite masy śniegu czynią drogę nie do przebycia. O jeździe powozami nie ma mowy, ale już nawet bryką podróżujący, a dbali cokolwiek o całość swych kości większą część tej drogi muszą przejść pieszo, pomagając furmanowi w podnoszeniu przewracającego się co rusz pojazdu. Na usunięcie zwałów śniegowych wyasygnowana została w dniach kwota z funduszów gubernialnych drogowych rubli 200.”
Takie warunki drogowe panowały w tym czasie w okolicy, ale samym mieście okazało się, że pewnego popołudnia i ludzie i konie wpadli w diaboliczny breakdance:
„Gołoledź w stopniu rzadko się u nas przytrafiającym we wtorek wieczorem pokryła ziemię cienką warstwą lodu. Ślizgawica na ulicach i drogach była tak wielka, że trudno było ludziom i koniom na nogach się utrzymać. W środę o ósmej rano wszystkie chodniki zostały już wysypane piaskiem; to dowód wielkiego porządku, który miło nam jest zaznaczyć.”
Pozostając w temacie śliskich powierzchni informowaliśmy miesiąc temu o urządzeniu pierwszego, płockiego lodowiska. Otóż pozornie nijak się ono miało do wydarzeń na Śląsku, gdzie na skutek nieurodzaju zapanowała wielka bieda i głód, wszyscy zatem solidarnie zaczęli spieszyć ludziom z pomocą, tymczasem taki oto sposób na wsparcie dotkniętego klęską regionu zaproponował nasz Korrespondent:
„Ślizgawka dla Szlązaków. Ignacy Kraszewski w swych cennych notatkach, które zamieszcza w „Biesiadzie” pośród różnych zabaw, przez które Drezno przychodzi w pomoc Szlązakom wymienia – ślizgawkę. Gdy u nas ta zabawa również stała się modną, a przedsiębiorca nieźle na tym wychodzi, bo spłaciwszy kapitał wkładowy rubli kilkanaście, a często i kilkadziesiąt dziennie zarabia, wartoby aby i on przyczynił się do otarcia łez nieszczęśliwym, poświęcając jednoniedzielny dochód na rzecz Szlązaków. Zaczem się na ten cel koncert urządzi, dobrze by było chociaż łyżwami kilka korcy zboża dla zgłodniałych zarobić.”
Co prawda Korrespondent bezceremonialnie zajrzał rodzimemu biznesmenowi do kieszeni i postawił go pod pręgierz opinii publicznej, któż by się zatem oparł takiej słodkiej perswazji, ale szczytny cel mobilizował społeczne siły, a nasza gazeta wciąż zachęcała do wspólnego działania, czasem także posuwając się do kpiny i szyderstwa w stosunku do nielicznych indywiduów nadal wykazujących stosunkowo niski poziom współczucia:
„W chwili, gdy słowa te piszę, zapowiedziane przedstawienie na korzyść Górnoszlązaków jeszcze się nie odbyło, ale spodziewać się można, że miejsca wszystkie rozkupione zostaną, słowem, że okażemy się bardziej dobroczynnemi niż Niemcy w Berlinie, gdzie wielki koncert dany na dochód dotkniętych głodem Szlązaków świecił pustkami. Wprawdzie i u nas zdarzali się ludzie, którzy od wzięcia biletu na przedstawienie wymawiali się znajomością jednej ze sztuk przygotowanych, ułożonem na ten dzień polowaniem lub chęcią – jedną z takich zapewne jest piekło wybrukowane – uczynienia wielkiego daru dla Szlązaków, ale w tajemnicy, tak, żeby o tem nikt nie wiedział. Nikt, zapewne również sami Szlązacy. Na szczęście dla nas takich ludzi niewiele się znalazło.”
Cóż jeszcze działo się w tym czasie w Płocku? Tradycyjnie oprócz karnawału na dobre zapanował sezon na grypę. Jeżeli byśmy popadli w przekonanie, że niezliczone, męczące reklamy różnorakich medykamentów przynoszących natychmiastową ulgę w chorobie to znak naszych czasów, to spieszę w tym miejscu ze sprostowaniem:
„Dla osób, których powołanie zmusza dużo mówić: adwokatów, profesorów, kaznodziei cóż może być nieprzyjemniejszego nad ból gardła, chrypka, katar lub zapalenie dychawek. Używają wprawdzie całej litanii pastylek, ziół i syropów, ale te leki nie przynoszą spodziewanego skutku. Jedynie SMOŁA GUYOT’A zażywana w odpowiednich dawkach może przynieść natychmiastową ulgę w tych dolegliwościach. Ażeby zaś dosięgnąć tego celu należy spożywać 4 do 6 kapsułek smoły w trakcie każdego posiłku. Można śmiało powiedzieć, że na dziesięć osób używających tego sposobu leczenia się, dziewięć nie będzie posługiwać się innym sposobem leczenia się w razie ponowienia się dolegliwości.”
Mam poważne wątpliwości, czy owa smoła serwowana w tak pokaźnych dawkach miała za zadanie wyleczyć… czy też skutecznie wyeliminować gaduły z życia publicznego zalepiając im otwór gębowy? W każdym razie gdyby do tego doszło, to na pociechę innym specyfikiem można było sobie poprawić funkcjonowanie jednego ze zmysłów:
„Dotychczas niedościgniona!!! Starszego lekarza D-ra Schmidta – OLIWA SŁUCHU – ulepszona przez D-ra Deutcha. Leczy każdą głuchotę, jeżeli nie jest od urodzenia, usuwa natychmiast przytępienie i szum w uszach. Jedynie prawdziwa oliwa za nadesłaniem 3 rubli. Juliusz Gaetz. Wiedeń. Praterstrasse 49.”
Po tych zabiegach i aplikacjach, gdybyśmy mimo to wciąż podupadali na zdrowiu, to z pomocą przychodził ratunek z samego Paryża:
„Pigułki żelazne D-ra Raboteau – laureata Instytutu Francyi. Pigułki żelazne Raboteau są pokryte cukrem. Liczne studya dokonywane w szpitalach przez doktorów fakultetu paryzkiego wykazały stanowczą skuteczność pigułek w następujących słabościach: blednicy, bezkrwistości, wirusach krwi, ogólnej niemocy, wycieńczeniu, rekonwalescencji i we wszystkich niedomaganiach spowodowanych brakiem krwi. Pigułki Raboteau nie czernią zębów i nie powodują żadnych obstrukcji. Nabywać można w Paryżu u Clin et C ul. Rassyna nr 14. W Płocku można dostać w główniejszych aptekach.”
Kiedy już zadbaliśmy o swą fizyczną kondycję, należałoby również poświęcić nieco uwagi sferze duchowej. Tu akurat pomyślne wieści dotarły do Płocka z innej historycznej stolicy Polski – Krakowa:
„Pan Witold Piwnicki – nasz ziomek płocczanin, utalentowany uczeń Matejki podarował Muzeum w Sukiennicach obraz przedstawiający „Żółkiewskiego pod Cecorą”. Młody ten artysta idąc śladami mistrza ukochał malarstwo historyczne i temu specjalnie się poświęca. Wspomniany obraz przedstawia ową bohaterską chwilę, gdy Żółkiewski przygotowany na męczeńską śmierć w obronie wiary, zabija swego konia, aby tym sposobem zachęcić do rozpaczliwej walki i dowieść, że nie zamierza z pola walki uchodzić. Piękne zalety tego obrazu wielką sławę rokują młodemu artyście, której też jest ze wszech miar godzien, bo gorącem zapałem całej młodocianej duszy ukochał przeszłość, sztukę, której swe życie poświęcił.”
Na koniec pozostawiłem swego rodzaju rarytas; otóż redaktor Korrespondenta na przełomie starego i nowego roku pokusił się o swego rodzaju obrachunek osiągnięć, jak i porażek oraz grzeszków płocczan. Oto z czego byliśmy wtedy dumni, a co kłuło i uwierało, jak kolec w bucie:
„Po kilkumiesięcznej niebytności wracałem do Płocka. Łaskawe losy kazały mi odbyć podróż między Płockiem a Kutnem w licznem i wesołym towarzystwie. Gdy sanie nasze po sześciogodzinnej jeździe wjechały na ściętą lodem powierzchnię Wisły, rozmowa weszła na temat stosunków towarzyskich w Płocku. Wyobraźcie sobie czytelnicy, że jedna z towarzyszek naszych zacytowała mój rodzony w „Korespondencie” pomieszczony artykuł, w którym zapoznałem Was z fabrykacją towaru mającego u nas zbyt wielki… mianowicie plotek.
Nie zdradzając się wcale, przejęty jednak głęboką wdzięcznością na ten dowód pamięci obiecałem sobie, że jak tylko nogi na błogosławionym płockim gruncie postawię, a zgrabiałe z zimna palce rozgrzeję, schwyciwszy za pióro w obronie płocczan kopie kruszyć będę. I oto wszem wobec i każdemu z osobna dowieść gotów jestem, że my płocczanie jesteśmy wielcy. Bo najprzód jesteśmy przezorni i odważni; świadczą o tem dzielne straży ogniowej zastępy. Jesteśmy oszczędni, bo wszak wegetuje jeszcze stowarzyszenie spożywcze. Jesteśmy dbali, bo wszak marzymy o kanalizacji, wodociągach, stałym moście, kolei żelaznej. Dalej jesteśmy dobroczynni, bo mamy obiady dla głodnych, ogrzewalnię, noclegownie, przedstawienia amatorskie dla biednych. Jesteśmy muzykalni, bowiem urządzamy koncerta, chóry amatorskie, wieczorki, wreszcie protegujemy teatr.
No i… lubimy się czasem zabawić, a resursa nasza liczy więcej członków, niż wszystkie towarzystwa razem wzięte. I oto sprawa już prawie wygrana, bo jeżeli przy takim ekonomicznym, moralnym i estetycznym błogostanie uda mi się dowieść wysokiego stopnia intelektualnego rozwoju, to patent gotowy i każdy płocczanin będzie mógł sobie dopisać duże „W” przy nazwisku… Tu niestety moja wymowa słabnie, dowodzenie rwie się, bo co się tyczy umysłowego rozwoju i widnokręgu naszych pojęć, wybaczcie…
Wszak posiadamy pismo miejscowe. Prawda. Wszak urządziliśmy ostatnio kilka odczytów i to prawda. Ale, o najmilsi! Z ręką na sercu, oczyma w sufit utkwionemi, jak często przychodzi nam na myśl, że po za naszymi rogatkami świat nie kończy się jeszcze? A tam na szerokim świecie wre życie, z każdą minutą coraz to nowe zdobycze przybywają do skarbnicy wiedzy, coraz to nowe idee wywalczają sobie prawo bytu… Ech panie dobrodzieju, nam tu tak dobrze, tak ciepło, a nade wszystko tak spokojnie.
Ślub pana Marcina, rozwód pani Maciejowej – oto temata naszych rozmów. Lew salonowy, posażna panna – to nasze ideały. Spoglądać dalej, myśleć głębiej – to ponad nasze siły. Nam wystarczy to ciasne kółko małomiasteczkowych interesów, te drobnostkowe życia codziennego troski i kłopoty. Ciasnota pojęć i umysłowa drzemka – oto są grzechy naszego żywota, które w tym obrachunku sumienia czerwonym ołówkiem podkreślam. Oby z nowym rokiem nowe w życiu umysłowem zadrgały prądy, oby ci co mogą – chcieli, a ci co chcą – mogli…”.
Lenistwo i ciasnota umysłowa, upadek czytelnictwa? Rzecz to niepodobna, widocznie nasz dziennikarz mocno przesadził, wystawiając swym współczesnym tak surową ocenę! Dręczy mnie jednak pytanie, czy po 140 latach możemy śmiało powiedzieć, że już nie powielamy ułomności naszych antenatów i w naszym, intelektualnym rozwoju pozostawiliśmy ich daleko z tyłu? Oby to była prawda…