Tak się właśnie powiada – „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”. Porzekadło na pewno działa, jednakże mam przekonanie, że tylko do pewnego momentu, po którym choroba bezpardonowo atakuje osłabiony, krańcowo wyczerpany organizm.
Jak łatwo się domyślić, odnoszę te refleksje do bieżącej sytuacji społecznej i politycznej. Tuż przed Wigilią, zamiast świątecznego nastroju i dobrego słowa, nawet dla wroga, wytaszczono przeciwko sobie armaty. Strona rządząca i opozycja w tej chwili nie mają już nic do stracenia – jak powiadano w starożytnym Rzymie – „sprawa doszła do ostatniego szeregu”. A za plecami już tylko ściana, nie można się cofnąć nawet o pół kroku, bo to byłoby jednoznaczne z porażką.
Tak zatem obie strony warczą na siebie jak rozwścieczone bulteriery, a piana nienawiści toczy się z pysków. To chyba nie tak miało być… A może jednak miało? Może właśnie to jest ten wielki, a jednocześnie zupełnie chory napoleoński plan – wyczerpać wszelkie ścieżki mediacji, doprowadzić poziom konfliktu do ostateczności, eskalować go aż poza granice zdrowego rozsądku, a potem sięgnąć po rozwiązania ekstremalne i nie mające nic wspólnego z demokracją – oczywiście w imię jej obrony i polskiej racji stanu.
Jeżeli taka myśl urodziła się w czyimś ciasnym rozumku, to może on się ciężko rozczarować. Mimo wielu, często usilnych prób zawłaszczenia naszej świadomości, Polacy wciąż opierają się manipulacjom, śmiesznym czasem psychotechnikom; po latach politycznej indoktrynacji, wciąż nie są „głupim narodem”. Owszem, pewne zabiegi odniosły już swój destrukcyjny skutek.
Po ostatnich wydarzeniach w Sejmie i pod „świątynią parlamentaryzmu” z ust jednego z socjologów usłyszałem, że nasze społeczeństwo uległo politycznej polaryzacji. Nie zgadzam się z tą diagnozą, chociażby z tego powodu, że polaryzacja wiąże się ze skupieniem wokół dwóch i tylko dwóch biegunów, tymczasem nasze polityczne preferencje są zdecydowanie bardziej rozległe i nie ograniczają się tylko do nurtu liberalno-demokratycznego i konserwatywnego.
Dużo istotniejszym, w moim przekonaniu, problemem jest postępująca dezintegracja społeczna. Oczywiście, przebiega ona na poziomie społeczności lokalnych. Jeszcze kilka dziesiątek lat temu, w czasach słusznie minionego ustroju, sąsiad znał sąsiada, jego życie i jego problemy, i wielokrotnie wspierali się solidarnie w powszechnie panującej biedzie. Dzieci wychowywały się wspólnie na podwórku, przy trzepaku, czy też ulubionej kałuży, a każda z sąsiadek miała na nie baczenie. Świadczenie sobie pomocy było zwykłym, zupełnie niezobowiązującym gestem, a jednocześnie oznaką elementarnej przyzwoitości.
I wreszcie przyszła wielka zmiana, a wraz z nią sąsiedzkie społeczności ulegały szybko postępującej dyferencjacji. Jedni bogacili się szybciej, drudzy wolniej, jedni awansowali, inni staczali się bez perspektyw po równi pochyłej. Cóż… niewątpliwie, czego wielu z nas się zupełnie nie spodziewało, zadziałały bez jakiegokolwiek ostrzeżenia mechanizmy rządzące gospodarką rynkową. Szybko zmieniała się nasza mentalność i styl życia, zamiast sąsiedzkiego wsparcia mocno postawiliśmy na realizację własnych potrzeb i indywidualizm.
Oczywiście nie jestem apologetą minionego ustroju, ale pewne jego elementy zbyt szybko poszły do lamusa, tymczasem, jak się okazuje, mozolnie się je przywraca nawet w najbardziej rozwiniętych demokratycznych społeczeństwach, ale o tym za chwilę. Tu chciałbym jeszcze zwrócić uwagę, że niezwykle destrukcyjnie wpłynęły na nas polityka i media.
Ta pierwsza jest odpowiedzialna za wszczepienie w nas genu agresji, przekroczenie kanonów konstruktywnego dialogu i sprowadzenie politycznej dyskusji do poziomu rynsztokowego slangu. Tymczasem środki masowego przekazu bez jakiejkolwiek refleksji nagarnęły do nas ze świata wszystkie medialne, żenująco bezwartościowe śmieci – różnej maści talk show i pseudo reality show, żerujące na naszych najniższych instynktach i pobudkach.
Tu wręcz pożądane jest, aby interlokutora potraktować krzesłem, opluć i na niego nakrzyczeć, a potem się spektakularnie rozpłakać, czyli inaczej rzecz ujmując najpierw sprowadzić się do poziomu psychicznego czterolatka, by potem uwolnić własne, egocentryczne, na wskroś infantylne emocje.
Gdybym kiedyś, tak zupełnie hipotetycznie, uległ w swej ludzkiej słabości własnej skumulowanej agresji, to protoplastę tego, pożal się Boże! gatunku – Jerrego Springera. z sadystyczną satysfakcją powiesiłbym, wiecie Państwo za co… choć nie uchodzi wyjaśniać tego szczegółowo tuż przed Gwiazdką.
Oczywiście, kryzys ludzkiej solidarności to nie tylko polski problem; tak jak w naszym kraju, również na całym świecie jest on ściśle powiązany z dewaluacją systemów państwa oraz instrumentów władzy, na domiar złego, największe spustoszenie poczynił kryzys finansowy, w który globalna gospodarka wpadła w 2008 roku. Miliony ludzi wylądowało na bruku beż żadnych perspektyw, tymczasem banki bezwzględnie upomniały się o swoje. Od tej pory nie liczy się człowiek, klient, obywatel. Jedynie relewantnym celem jest pomnażanie zysków globalnych koncernów, trustów, korporacji finansowych… Po prostu świat oszalał, a ludzie poznawszy prawdziwe pobudki i mechanizmy, jakie sterują systemami władzy przejrzeli na oczy i nie wierzą już ani finansistom, ani politykom i na swój sposób próbują kształtować swoje życie.
I tu wracamy do idei ludzkiej solidarności… Otóż, jak się okazuje, w wielu krajach – w Wielkiej Brytanii, USA, Francji, Ekwadorze, a nawet w Indiach, powstają sąsiedzkie społeczności, które świadczą na swoją rzecz usługi – od produkcji produktów rolnych i spożywczych, prowadzenia piekarni, targów i dyskontów aż po niezależną, ekologiczną produkcję energii elektrycznej z baterii solarnych. Ludzie, zniechęceni pazernością systemów władzy, czują moc sprawczą, zmieniają własną mentalność i nastawienie do ziomków. Co więcej, w wielu sąsiedzkich społecznościach posługują się lokalną walutą. Jednakże, co sami najszczerzej wyznają – najtrudniejsza dla nich w pierwszym etapie powstawania wspólnoty była rezygnacja z indywidualistycznego podejścia do życia i wyzwolenie w sobie empatycznej postawy do tych bliższych i tych dalszych sąsiadów, budowanie bezpośrednich więzi, poświęcenie im własnego czasu i troski.
Oczywiście bezpośrednie przeszczepienie tych pomysłów do naszej rzeczywistości spotkałoby się pewnie z panicznym oporem władzy i podległych jej instytucji; szybko pewnie okazałoby się, że każdy gest dobrej woli lub też spontaniczne uczestnictwo we wspólnotowym projekcie może zostać bezwzględnie sfiskalizowane – obłożone podatkiem, czy też inną daniną. W polskich warunkach wypuszczenie w obieg lokalnej waluty skończyłoby się dla inicjatora tej akcji bezwzględnym więzieniem.
Tymczasem polska wojna na szczytach władzy napędza się złudnym przekonaniem polityków, że nas za sobą gremialnie pociągną i doprowadzą do narodowej mobilizacji przeciwko partii, osobie lub jej poczynaniom, programowi… Ale czy aby na pewno? Oczywiście, wielu Polaków żywo zaangażowało się w obecny spór polityczny, ale nie mniejsza pewnie ich liczba ocenia sytuację zupełnie chłodno, bez ekscytacji i wprost uważając, że ta batalia w ogóle ich nie dotyczy, a obrona demokratycznych pryncypiów to jakaś nie przystająca zupełnie do życia logiczna figura zupełnie pozbawiona sensu.
Są to osoby zawiedzione i zniechęcone systemem władzy. Tak zatem, jeżeli nasi liderzy polityczni w szybkim tempie nie odpowiedzą na ich najbardziej elementarne, społeczne oczekiwania, nie przekonają ich prostym językiem, to trudno im będzie zmobilizować i pobudzić tych ludzi do wyborczej aktywności. Entuzjazm pierwszych lat polskiej demokracji i wiara w sprawczą siłę obywatelskiego uczestnictwa w kolejnych elekcjach już dawno się w nich wypaliły, a co więcej, jak wskazują wyniki wyborczych frekwencji, proces ten obejmuje coraz większą grupę Polaków.
Czy zatem jedynym rozwiązaniem jest wspólnota sąsiedzka? Wydaje się, że jest to rozwiązanie z jednej strony ekstremalne, a z drugiej zaś nieco naiwne, jednakże wszystkie metody prowadzące do zerwania z atomizacją lokalnych społeczności, a w dalszej perspektywie odbudowania silnego społeczeństwa obywatelskiego warte są przynajmniej rozważenia. A w tej chwili cenny jest każdy uśmiech, gest sympatii, bezinteresowna pomoc, troska, a nawet życzenie…
W takim razie, zaryzykuję… Życzę Państwu ze szczerego serca zdrowych Świąt Bożego Narodzenia, przepełnionych miłością, zrozumieniem i radością z początku – czegoś nowego, oby lepszego…