Przepraszam, z której strony jest cyrk…?
(…)Wydarzenia ostatnich kilku dni dobitnie uzasadniły, dlaczego naszą scenę polityczną zwykliśmy często nazywać areną. Gmach na Wiejskiej jako żywo przypomina antyczne budowle. Wygląda na to, że takich okolicznościach architektury niektórym politykom po prostu żal było nie spróbować zorganizowania współczesnych igrzysk.
Pytanie w tytule mogłoby się wydawać niewinnie topograficzne, ot, po prostu ktoś nie wie, jak dotrzeć do tej instytucji, jak najbardziej szacownej, bo przecież starszej od chrześcijaństwa. W zasadzie staje się ono powoli anachronizmem i szybko wychodzi z użycia – w dobie natychmiastowej informacji elektronicznej nie pamiętam już, kiedy ostatnio ktoś mnie zapytał o drogę. Mnie jednakże od jakiegoś czasu zastanawia nie to, gdzie cyrk jest, tylko jak jest zorganizowany.
Circus Maximus, czyli cyrk wielki, powstał już w IV wieku p.n.e. W nim to można było oglądać wyścigi kwadryg, popisy tancerzy i akrobatów. Czasem był też używany do innych celów – choćby Pompejusz w 79 roku p.n.e. zorganizował widowisko, w którym najpierw słonie tratowały ludzi (prawdopodobnie skazańców), a potem ludzie z afrykańskiego plemienia Getulów, wyspecjalizowani w polowaniu na te zwierzęta, dokonali na oczach tłumów ich rzezi. Zwyczajowo jednakże Rzymianie zaspakajali swe krwawe gusta w obiektach, zwanych amfiteatrami. Od początku zasada tu była prosta, jak konstrukcja cepa – kogoś lub coś trzeba było wypuścić na arenę z klatki lub zdjąć z nogi łańcuch, żeby zgromadzona na trybunach gawiedź miała uciechę, pomińmy w tym miejscu, jak wysokich lotów. Lud, czyli miejska biedota, żądał od kolejnych cezarów „Chleba i igrzysk”, od atrakcyjności tych widowisk zależała stabilność państwa rzymskiego. Był to też jeden z pierwszych sposobów na „kupowanie” sobie przychylności tłumu.
[pullquote]Od tamtych czasów minęło dwa i pół tysiąca lat, a tymczasem ludzie wciąż zapełniają widownie. Przecież właśnie rozpoczął się Mundial, ogólnoświatowe święto „piłki kopanej”…[/pullquote]
Tym niemniej, role w trakcie spektaklu były jednoznacznie podzielone: ci na trybunach byli panami sytuacji, decydowali o życiu lub śmierci, a ci, którym pod stopami chrzęścił piasek areny, byli co najmniej potencjalnymi ofiarami.
Od tamtych czasów minęło dwa i pół tysiąca lat, a tymczasem ludzie wciąż zapełniają widownie. Przecież właśnie rozpoczął się Mundial, ogólnoświatowe święto „piłki kopanej”. Czy cokolwiek zmieniło się w oprawie architektonicznej spektaklu? W zasadzie nic – nasze futbolowe stadiony, zbudowane na planie elipsy, składają się z areny i trybun, są wręcz kopią tych rzymskich, tylko w dużo mniejszej skali… Tak, to prawda! Pod koniec I wieku n.e. Circus Maximus za panowania cesarza Trajana mógł pomieścić na widowni 250 tysięcy ludzi!
Wróćmy jednakże do Mundialu. Za nami kolejne nieprzespane noce, nerwy, pierwsze niespodzianki i pierwsze dramaty, łzy zwycięstwa i porażki. Murowani faworyci już w tej chwili wsiadają do samolotów, wschodzą nowe, nieznane dotychczas światu futbolowe gwiazdy… Siłą rzeczy, kibice w Polsce oglądają mecze z nieco większym dystansem, rzekłbym ostentacyjną rezerwą, ponieważ na mistrzostwach nie ma „naszych”. Czasami nawet, żeby podbić poziom adrenaliny, wybierają sobie idoli zastępczych. Idole zielonej murawy błyszczą w całej okazałości i oczarowują nas techniką i taktyką, a także jak zwykle piłkarską modą i wymyślnymi fryzurami. Jeżeli jednak opisujemy ich mianem „gladiatorów boiska”, zdecydowanie musimy zrezygnować ze starożytnych odniesień.
Przede wszystkim nikt już nie wypycha ich do walki z amfiteatralnych lochów, bowiem, może poza takimi wyjątkami, jak piłkarze naszej, pożal się Boże, reprezentacji, mają niczym niezachwianą ochotę do gry. Są przecież towarem eksportowym, sprzedaje się ich i kupuje i, jakkolwiek źle to brzmi, nie ma oczywiście nic wspólnego z niewolnictwem. Każdy dzień ich indywidualnych kontraktów przynosi im niewyobrażalnie abstrakcyjne dla przeciętnych ludzi stosy pieniędzy. Na arenie nie ryzykują już własnego życia, co najwyżej rywal „poskrobie” trochę po piętach. Oczywiście, nikomu pieniędzy nie zazdroszczę, bo przecież piłkę kopać może każdy, z większym lub mniejszym powodzeniem, co jednak nie przeszkadza mi dostrzegać absurdalności tej sytuacji.
W roli cezara można by pewnie obsadzić FIFA – tyran niby to trzyma w rękach władzę, mizdrzy się do ludu, lecz i tak najważniejsze jest to, co się dzieje w pałacowych kuluarach i nad czym aktualnie „pracuje” Brutus. Unaocznił to dobitnie chociażby korupcyjny skandal „katarski”. Pomysł, żeby grać ciężki i długotrwały turniej w temperaturze ścinającej wszelkie białko, od początku pachniał grubą aferą. Czyżbyśmy wchodzili w erę klimatyzowanych boisk?
A gdzie podział się plebs zasiadający na trybunach? Dzisiejsze stadiony są okupowane przez, nazwijmy to, współczesnych patrycjuszy, bo przecież ta rozrywka kosztuje ładnych parę tysięcy euro. Biedacy, których nie stać na bilet, zasiadają przed telewizorami. Prawdziwych nędzarzy z faweli i slumsów nikt już nie zaprasza na trybuny, nie organizuje im igrzysk, nikogo nie obchodzą, są wyrzuceni poza nawias, bowiem nie mają jakiegokolwiek wpływu na bieg wydarzeń.
Nie jestem przekonany, czy dobrze organizujemy nasz świat. Z jednej strony ogromne pieniądze wpakowane w organizację oszałamiającego, galaktycznego „show”, a z drugiej strony globalne obszary nędzy, gdzie ludzie mają się gorzej od niewolników, bo tych ostatnich przynajmniej trzeba było nakarmić…
Pozostawmy jednakże mundialowe rozterki, bo przecież mnóstwo się dzieje na rodzimym podwórku. Wydarzenia ostatnich kilku dni dobitnie uzasadniły, dlaczego naszą scenę polityczną zwykliśmy często nazywać areną. Gmach na Wiejskiej jako żywo przypomina antyczne budowle. Wygląda na to, że w takich okolicznościach architektury niektórym politykom po prostu żal było nie spróbować zorganizowania współczesnych igrzysk. Oczywiście mam tu na myśli aferę taśmową, a w zasadzie powinno się nazywać ją tasiemcową, ze względu na powiększającą się wciąż liczbę odcinków. Przypomnę tylko, że pierwsza część nosiła nazwę „Przychodzi Rywin do Michnika…”.
[pullquote]Kiedy tylko w pałacu rozległo się monarsze, miarowe pochrapywanie i berło bezwiednie wypadło z ręki natychmiast ktoś się nim „zaopiekował”.[/pullquote]
Wracając jednak do gorących nagłówków wygląda na to, że miłościwie nam panujący cesarz zdrowo sobie przysnął i to w środku wiosny, co mi wskazuje na jakąś przyrodniczą anomalię, albo też zwyczajne przemęczenie. Kiedy tylko w pałacu rozległo się monarsze, miarowe pochrapywanie i berło bezwiednie wypadło z ręki, natychmiast ktoś się nim „zaopiekował”. Klnąc ja szewc, postanowił wprowadzić w czyn swoje pomysły, podobno pro publico bono. Tak się składa, że jakieś 150 lat temu niejaki Sienkiewicz, ale Henryk, wołał do Polaków – Quo vadis? Tymczasem nasz polityczny „majsterkowicz”, Sienkiewicz, ale Bartłomiej, chciał pewnie ambitnie odpowiedzieć rodakom na to pytanie. Jak niebezpieczne są to zabawy, kiedy się zlekceważy siły ludzkie, albo natury lub też nie czyta się instrukcji obsługi urządzenia, boleśnie przekonał się między innymi niejaki Ikar, Juliusz Cezar, Neron, Galileusz, król Francji Ludwik VI, a nawet niejaka małpa w kąpieli, którą barwnie opisał Aleksander Fredro. Koniec zabawy berłem był taki, że Naczelny Inwigilator Kraju był bezceremonialnie inwigilowany. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ jest to przecież powszechny proceder tajnych służb, gdyby zdarzyło się incydentalnie. Tymczasem tę podsłuchową, niekończącą się historię należy rozpatrywać w kategoriach blamażu i indolencji jednego z najważniejszych resortów w państwie.
Dzieła zniszczenia i kompromitacji dokonali panowie w ciemnych okularach z Agencji Bez Walizki, którzy w swym „profesjonalnym” działaniu zachowywali się w redakcji „Wprost”, jak te pompejuszowskie słonie – zahukani i zdezorientowani nie wiedzieli, czy mają zabijać, czy też zwyczajnie idą na rzeź.
Od wielu lat przekonujemy się, że wciąż igrzyska dla ludu, ponieważ łatwo nimi przykryć zarówno potknięcia, jak i ciężkie wpadki władzy, są ważniejsze od tego, co tak naprawdę dzieje się w pałacu i czy ktoś nad tym w jakikolwiek sposób panuje. Ostatnia afera może rozwinąć się przecież w scenariusze, od których zimny pot spływa po plecach. Bo jakąż chociażby mamy pewność, że inne lwy naszej polityki, nagrane w swej pysze i bezmyślnej arogancji przy proszonych obiadkach, nie są właśnie szantażowane i nie siedzą w kieszeni i na usługach obcego wywiadu?
A w takiej sytuacji możemy nawet nie spostrzec drastycznych zmian naszego położenia – czy jeszcze siedzimy na widowni, czy też znajdujemy się po drugiej stronie krat i już pod naszymi stopami zachrzęścił piasek…