Jak co miesiąc, sędziwa gazeta znów odsłoni przed nami kilka ekscytujących tajemnic, które zapadły już dawno temu w otchłań zapomnienia. My jednakże po 140 latach mamy jedyną, niepowtarzalną okazję, aby spojrzeć na to, czym wtedy żył Płock niemal z bliska, przeżywać wieści, doznawać niemal tych samych emocji.
Co zatem wydarzyło się w lipcu? Niewątpliwie działo się wiele, obrodziło piorunami i zwłokami, że się tak wyrażę, w różnych stadiach degeneracji, tymczasem co zamożniejsi mieszkańcy naszego grodu rozjechali się na wakacje, skąd relacjonując swe wrażenia na łamach „Korrespondenta” prowadzili, jak byśmy to teraz ujęli – podróżniczego bloga. Naszą opowieść rozpoczniemy jednakże od tragicznego w swych skutkach wypadku:
„W przeszły piątek wyjeżdżał z fabryki drenów cementowych wóz obładowany dwiema ogromnymi rurami cementowymi, z których buduje się u nas podziemne kanały ściekowe. Człowiek powożący umieścił się w wnętrzu rury, na przodzie wozu położonej, siedział w niej jak w powozie – nie przypuszczał biedak, że drogo mu przyjdzie za wygodę tę zapłacić. Co tylko wóz na ulicę wykręcił, rura pomimo olbrzymich kształtów i obiecujących pozorów nie wytrzymała jazdy po bruku i rozsypała się na kilka większych odłamów. Woźnicę w środku siedzącego odłamy przygniotły tak silnie, iż skutkiem zmiażdżenia mlecza, dotknięty został paraliżem mózgowym. Bezwładnego umieszczono w szpitalu św. Trójcy.”
Gdyby komuś na określenie „zmiażdżenie mlecza” myśli podążyły zbyt daleko i w jakiś zupełnie niewyjaśniony bliżej sposób skojarzyły się z tzw. „męskim nabiałem”, to spieszę wyjaśnić, iż popełnia tu kardynalny błąd, ponieważ tym terminem określano w XIX wieku zaburzenia i uszkodzenia układu nerwowego, tak zatem nasz nieszczęśnik dotknięty został innym rodzajem kontuzji. Tymczasem na kolejny, jeszcze bardziej tragiczny w skutkach wypadek nie trzeba było długo czekać. Oto, co wydarzyło się kilka dni później:
„W przeszły czwartek na Grabówce pod Płockiem podczas strzelania do celu zabity został żołnierz 21 pułku Muromskiego M. Szornikow, który pełniąc służbę przy tarczy, nieostrożnie się zachował. Kula na kroków 800 przeszła go poniżej piersi na wskroś i jeszcze w grubej, drewnianej tarczy całkowicie uwięzła.”
Traf chciał (chociaż „traf” w kontekście przytoczonej wyżej notatki to niezbyt fortunne sformułowanie), że tego samego, feralnego dnia przechodniom poruszającym się po płockim moście ukazał się makabryczny widok:
„Na wybrzeżu kępy piaszczystej na Wiśle powyżej mostu znaleziono szczątki topielca; skutkiem długiego przebywania w wodzie pozostały jedynie kości, a z ubrania, buty.”
Mimo natychmiast podjętych czynności śledczych nie udało się ustalić tożsamości ofiary, jedno tylko było bezsporne – nieboszczyk dysponował obuwiem nie do zdarcia… Z kolei zgoła inne okoliczności towarzyszyły odkryciu niezidentyfikowanych zwłok denata w Kałuszynie:
„Na tutejszym cmentarzu katolickim znaleziono ciało młodego, zastrzelonego człowieka, mogącego mieć lat około trzydziestu, bruneta, w ubraniu porządnem. Przy nim leżał rewolwer sześciostrzałowy z wystrzelonemi dwoma nabojami. Nikomu z Kałuszyna ten człowiek znany nie jest; widziano go tylko w przeddzień wypadku błądzącego w stanie zamyślenia po szosie w bliskości cmentarza. Dochodzenie sądowe nie wykryło dotąd nazwiska samobójcy. Na kartce wyjętej z kieszeni odczytano jakby jego ostatnią wolę – prośbę, aby nie dopełniano sekcyi na jego zwłokach, gdyż jest człowiekiem niezłym, dobrym katolikiem, a to co robi, robi z rozpaczy. Oprócz tej było jeszcze kilkadziesiąt karteczek z napisami w rodzaju: „Czy będziesz mnie kochać?”, ‘Czy jesteś mi wzajemną?” itp. Z dalszego śledztwa okazało się, że samobójca poprzedniego dnia włożył do skrzynki pocztowej dwa listy – jeden adresowany do Płocka, drugi do Zakroczymia, nie zapamiętano jednak nazwisk na kopercie nakreślonych. Obydwa listy w czasie wyekspediowane uniosły zatem z sobą tajemnicę. Czy adresaci zechcą ją wyjaśnić?”
Możemy po czasie wnosić, iż tak to niestety bywa, jeżeli dzieli się miłość pomiędzy dwie kobiety… a może nie tylko dwie? Jednakże czy cierpienie z nieszczęśliwej miłości może się równać z katuszami fizycznymi? Niestety czasem okazuje się, że bez względu na rodzaj męki człowiek i tak wybiera tę samą drogę:
„Nie ma podobno nic wznioślejszego nad widok istoty znękanej cierpieniami ziemskiemi, która upadając pod ciężarem nieszczęść, łzawe oko wznosi ku niebu pokornie błogosławiąc doświadczającej prawicy. Smutnym dowodem tej prawdy jest samobójstwo pewnego Żyda, który w Szreńsku się obwiesił. Miał być charakteru łagodnego, zgodny w pożyciu małżeńskiem, lecz od kilkunastu lat posiadał na nodze nieuleczalną ranę, która sprawiając mu cierpień wiele, doprowadziła go do smutnej ostateczności. Kiedy żona odjechała na jarmark do pobliskiego miasteczka, poszedł na górę i tam sobie dopełnił samobójstwa; czyn taki rzadko się trafia pomiędzy izraelitami. Aby zatrzeć przykre wrażenie, starano się wmówić w ludność szreńską, że umarł nagle, ale tajemnicę zdradził wiszący sznur, którego w zamieszaniu zdjąć z belki zapomniano.”
Już chyba dość tych nieszczęść – pomyślałem, przeglądając kolejne stronice „Korrespondenta” w nadziei, że wredna kostucha za cały miesiąc już nasyciła swój krwiożerczy apetyt, ale niestety zapomniałem o ofiarach nie z wyboru, lecz ślepego przypadku:
„W Soczewce smutny zdarzył się wypadek w przeszłą środę. W południe podczas burzy czworo ludzi wyszedłszy z papierni, schronili się pod drzewa stojące przy drodze i tam siadłszy poczęło objadować. W gromadkę tę piorun uderza, trzech mężczyzn zostało ogłuszonych, dziewkę zaś z nimi siedzącą piorun tak dotkliwie raził, że życiu jej zagraża niebezpieczeństwo”.
„Z Sierpskiego donoszą nam – na łąkach, o pół wiorsty od Bieżunia położonych, żołnierze Klastyckiego pułku huzarów w liczbie siedmiu zajęci byli zbieraniem siana. Zbierające się czarne chmury zapowiadały bliskie nadejście burzy. O godzinie pół do trzeciej po południu pierwsze dały się słyszeć grzmoty i deszcz kroplisty padać zaczął. Żołnierze zmuszeni przerwać swą robotę, schronili się pod stóg siana, aby uniknąć ulewy. Zaledwie siedli skuliwszy się w miejscu najlepiej zabezpieczonem, piorun w stóg uderzył. Z siedmiu, czterech zabitych zostało, trzech innych silne otrzymało kontuzye.”
Na tym niechże będzie koniec śmiertelnych ofiar – może wreszcie ktoś uniknie zgubnego finału. No i proszę, jakby na życzenie:
„Ściany się walą w domach płockich. W zimie zwaliła się ściana szczytowa w jednym z domów przy Placu Floriańskim (obecnie Plac Obrońców Warszawy), otwierając wcale, jak na tę porę roku, niepożądany widok na przyległy ogród; W sobotę przeszłą w oficynie przy Nowowięziennej ulicy, zamieszkałej przez licznych lokatorów, zwaliła się ściana. Na szczęście wypadek ten miał miejsce w samo południe i temu zapewne tylko przypisać należy, iż wypadku śmierci, ani pokaleczenia nie było. Sześć lokali zostało skutkiem tego wypadku opieczętowanych, a mieszkańcy wraz ze sprzętami domowemi pomieścili się tymczasowo w drwalniach, komórkach i stajniach.”
Tak zatem nieszczęśnicy dotknięci katastrofą budowlaną w środku lipca zamieszkali ze swą trzódką, tworząc być może przedwcześnie, tym niemniej coś na kształt betlejemskiej szopki. Jednakże byli w tym czasie również tacy płocczanie, którzy sprytnie uniknęli szerzącego się w mieście Armagedonu, wyjeżdżając na wakacje. Tym samym niezwykłą poczytnością cieszyły się wśród czytelników relacje z różnego rodzaju kurortów, choćby z czeskiego Karlsbadu:
„Wtenczas, gdy wy na suszę narzekacie, my tu mamy wielką obfitość deszczu, od dwóch tygodni nie mamy dnia, żeby choć trochę deszcz nie pokropił. Dotychczas już 12 000 osób szuka w Karlsbadzie polepszenia zdrowia. Ponieważ wiele polskich rodzin tu mieszka, uważam za właściwie udzielić kilku informacyj zaczerpniętych z osobistego doświadczenia. Klimat jest tu wilgotny; w latach ostatnich po większej części powietrze bywa zimne, zatem bez parasola i jesiennego palta nie życzę się nikomu wybierać. Dalej, osoby jadące do Karlsbadu dobrze, aby się zatrzymały w Pradze dla obejrzenia kilku ciekawych pamiątek, jako to Hradczyna, mostu na Motławie (sic! – chyba Wełtawie) z pomnikiem św. Nepomucena, wielu katolickich kościołów, ratusza itp. Kto by jeszcze życzył sobie zwiedzić Kraków, to tam taniej może kupić bilet do Karlsbadu, który jest na trzy dni przydatny do użycia, zatem półtora dnia może poświęcić na zwiedzenie Pragi. W Karlsbadzie przyjechawszy koleją, nie brać żadnych dorożek, gdyż to pociąga znaczny koszt, tylko zaraz siadać do omnibusu pocztowego, a ten za 40 centów dowiezie do środka miasta. Tam można się udać za wynalezieniem mieszkania, a nie brać żadnych pośredników, wszędzie bowiem są wywieszone znaki o wynajęciu mieszkania uwiadamiające. Pieniędzy nie radzę nigdzie zmieniać na drodze, chyba że w Krakowie, gdyż tej samej łaski można dostąpić na miejscu. Dobrze byłoby jadąc z rodziną wziąć jakiś samowarek, kawa i herbata bowiem są tu drogie, po 25 centów za osobę. Z pomiędzy doktorów mamy dwóch Polaków – dr. Horodyński od 20 lat tu praktykujący i dr. Hassewicz – uczeń akademii warszawskiej i szkoły medycznej paryskiej od sześciu lat zajmujący się lecie tu praktyką. Obaj są bardzo wzięci i bardzo przez publikę chwaleni. Zupełnie zatem za zbyteczne uważam szukać pomocy u cudzoziemców. Karlsbad leżący na rzeczką Teplą jest obecnie bardzo schludnym miastem, posiada wielką ilość bogatych sklepów i kościołów; w jednem w zawiadywaniu Braci Krzyżowców odprawia się dziennie po kilkanaście mszy, a w tym stale jedna dla pacjentów punktualnie o 11 tej.”
Cóż… skoro czasem tradycyjne metody leczenia niewiele pomagały, nie zaszkodziło przecież dać grosz na tacę, uprosić instancję najwyższą i włączyć w proces rekonwalescencji metody alternatywne… Tymczasem pewien płocczanin „rzucił się przez morze”, z tym, że nie do Polski, tylko w „protiwpałożnu staronu” do odległej Szkocji:
„Szkocja zawiera północną część Brytanii i przyległe jej wyspy. W górach i na wyspach przy zachodnim jej brzegu mieszka naród celtyckiego plemienia, odmienny mową i obyczajem, a nawet strojem od mieszkańców nizin; język tych górali podobny jest do języka Bretonów, Galów, Basków i Irlandczyków. Od niepamiętnych czasów żyli oni w swych górach patryarchalnie rozdzieleni na rodziny zwane klanami. Naczelnik nieograniczoną miał nad klanem władzę, a uważając wszystkich mieszkańców za swą rodzinę opiekował się nimi, bronił ich, ale prócz jego woli innych praw nie było. Wszyscy jedno mieli imię. Klany Stuart, Campbell, Macdonald z samych Stuartów, Campbellów i Macdonaldów się składały. Mac w języku celtyckim znaczy „syn”, stąd Mac Gregor, Macbeth, Mac Mahon znaczy, że każdy z nich jest synem wielkiego przodka.
Dziś od upadku ostatnich Stuartów kraj inaczej jest urządzony, naczelnikom odjęto władzę, ale przywiązanie współimienników pozostało i rodzi pewien rodzaj kastowości, że swój swego w żadnej nie opuści przygodzie. Strojem swym górale odróżniają się niemal od wszystkich narodów; biodra mają opasane szeroką, fałdzistą spódnicą z grubej, wełnianej, kraciastej materyi, nie dochodzącej do kolan, które pozostają obnażone. Na sobie mają kamizelkę, a na niej kaftan z rozciętemi połami, na nogach kraciaste pończochy i trzewiki ze sprzączkami. U pasa wisi torba z koźlej skóry, u boku sztylet, a w pochwie pod pończochą zatknięty nóż i widelec; wszystko, ile możności oprawne w drogie kamienie, czy też inne błyskotki. Od deszczu, wiatru i niepogody osłaniają się ogromnym szalem zwanym „plaid” z podobnej, jak spódniczka kraciastej materyi zwanej tartan, który dla każdego klanu ma inną kratkę i barwę. Tartan klanu Stuart, którego potomkowie po kądzieli siedzą dziś na tronie angielskim, dość znany jest u nas jako deseń szkocki w czerwone, niebieskie, zielone i białe kratki.
Główne zajęcie górali jest hodowla bydła i owiec. Wilgotny klimat górski nie sprzyja uprawie pszenicy; ogromne stada bydła, koni i owiec bujają po rozległych górach bez większego dozoru. Lasów jest niewiele, a na Wyspach Szetlandzkich drzew nie ma wcale, a mieszkańcy tamtejsi, gdy na południe przybędą narzekają, że im drzewa zasłaniają otwarty widok na wszystkie strony. Przy obfitości bydła, dzikiej zwierzyny, ryb górale żyją w dostatkach. Chleb zwykły pieką z owsianej mąki w kształcie cienkich placuszków, ta sama mąka na gęsto z wodą zgotowana stanowi ich główną, codzienną strawę Spożywa się ją z mlekiem i tak się do niej przyzwyczaili, że trudno im czemkolwiek innym się nasycić. Są przy tem silni, zdrowi, i późnej dożywają starości. Kochają się w męskich zabawach: w wyścigach pieszych, w skakaniu, w rzucaniu ciężkim kamieniem i w ogóle lubią się popisywać zręcznością i siłą. W obejściu swem górale mają wiele wrodzonej godności połączonej z uprzejmością.
Dla obcych są gościnni, dla przyjaciół wierni, a dla wrogów mściwi, podstępni i okrutni. Zdradziecko pchnąć sztylet w serce nieprzyjaciela lub czyhając zabić go strzałem, jeszcze teraz uważają za prosty i godziwy rodzaj zemsty, a ponieważ klan cały jest jedną rodziną, dość jest jednego obrazić, ażeby w każdem znaleźć śmiertelnego wroga. Wychowanie kobiet bardzo bywa staranne, głównie zwrócone na to, co żonie, matce i gospodyni w życiu jest potrzebne, a gdy i okoliczności pozwalają, lubią się i naukowo kształcić. Po ukończeniu nauk szkolnych panny w ogóle używają swobody, a ponieważ młodzież wszędzie wesoła, można je widzieć nie tylko przy tańcach i zabawach, ale i konno, na polowaniach, wyścigach albo bez osoby starszej, na przechadzce w towarzystwie mężczyzn, a nawet panny same odwiedzają znajomych, tak mężczyzn, jak i kobiety. I tak to jest przyjęte, że lekkomyślności w postępowaniu stąd im zarzucać nie można. Wyszedłszy za mąż ustaje u kobiet wolność i swoboda. Uroczystość zaślubin jest bardzo skromna i odbywa się w domu wobec rodziny i przyjaciół.
Duchowny po stosownej przemowie bierze od narzeczonego pierścień, wkłada go na palec narzeczonej, młoda para podaje sobie ręce i ślubuje wzajemną miłość, szacunek i wiarę. Duchowny odmawia modlitwę, obecni winszują i uroczystość skończona. Po ślubie goście piją za zdrowie młodożeńców i nakrywa się tort weselny, niezbędnie do tego potrzebny. Gdy kolej obejdzie, młoda para zostawia gości w domu rodziców i sami zabierają się w podróż, która stosownie do zamożności, bywa daleką i długą. Tymczasem dom się urządza. Po powrocie rozsyła się bilety obojga małżonków i oczekuje się odwiedzin przyjaciół i znajomych. Gości ponownie przyjmuje się winem i owym tortem, którego kawałki i do domu zabierać się godzi, bo to ciasto, pomiędzy innemi własnościami ma i tę, że położone pod poduszką sprawia sny przyjemne, które się sprawdzają.”
Nie wiem jak to się ma do szkockich obyczajów, jednakże śmiem podejrzewać, iż te nadzwyczaj przyjemne sny były niechybnie skutkiem jakichś specyficznych, halucynogennych grzybków, które namnażały się samoistnie i do woli w ślubnym torciku w oczekiwaniu na powrót młodej pary. Jednakże nie bądźmy aż tak okrutni, nie odbierajmy ludziom onirycznych przyjemności…
Rozpoczęliśmy naszą peregrynację od „męskiego mlecza”, a skończyliśmy na tradycyjnym, szkockim weselu, cóż jeszcze w przyszłym miesiącu może nas spotkać?