Już od jakiegoś czasu wlepiałem wzrok w kolejne artykuły prasowe wiekowej gazety. O czym by tu napisać? – rozmyślałem. W pewnym momencie przewracając steraną zębem czasu kartę Korespondenta coś zaszumiało, coś zachrobotało, coś błysnęło…
Niespodziewanie ocknąłem się na samym środku jakiegoś placu. Rozejrzałem się bacznie. Przecież to nasz Stary Rynek, chociaż jakby jakiś inny… Wkrótce dobiegły mnie odgłosy końskich kopyt i stukot drewnianych kół niosące się po bruku, rozmowy przechodniów i nawoływania przekupek. Czyżby wreszcie zadziałała nasza machina czasu?
Bezwiednie zerknąłem naiwnie na ratuszowy zegar, jakby oprócz godziny miał też wskazywać aktualną datę…
– Nie ma się w co wgapiać – to szmelc! Do naprawy się tylko nadaje – usłyszałem z boku dobroduszną uwagę.
„Z powodu obecnego naprawiania wierzchniej obudowy wieży ratuszowej zwracamy się do Zarządu miasta z uprzejmą prośbą, aby rozpocząwszy już przy wieży jedną robotę, zechciał przy tej sposobności zmienić cyferblat i wskazówki zegara gdyż w dzisiejszym stanie zegar ten jest zupełnie bezużytecznym z powodu niepodobieństwa rozpoznawania na nim godziny.”
Znów rozejrzałem się dokoła. Tym razem ludzie jakoś dziwnie się zachowywali. Wygięci komicznie do przodu, z rękami przy ziemi, biegali po rynku i pobliskich uliczkach, jakby próbowali coś złapać. Ciekawe o co tu chodzi? Czyżby o jakiś ludowy zwyczaj, który umknął etnografom i bezpowrotnie rozpłynął się w mrokach dziejów?
„Stado kuropatw nie widząc wielkiej różnicy pomiędzy grodem a otaczającymi je błoniami, lekceważąc miejskich myśliwych lub może skuszone przyjemnościami, jakie wieśniakom zwykle obiecują miasta, w tych dniach zapadło na wirydarzu przed ratuszem. Zamiast jednak gościnnego przyjęcia, kuropatwy te stały się łupem drapieżnych płocczan, którzy rozpędziwszy je po zaułkach i sieniach, prawie wszystkie je wyłapali.”
– Szkoda… – westchnąłem, litując się nad losem ptaków, które najpewniej skończyły w garnku. Tymczasem nieprzebrany potok przechodniów porwał mnie wprost nad brzeg Tumskiego Wzgórza. Jak zwykle próbowałem ogarnąć wzrokiem rozległy pejzaż.
– A gdzie podział się most? – zapytałem.
– Od wczoraj już go nie ma. Jak zwykle na zimę robotnicy rozpięli łańcuchy, a łyżwy mostu spokojnie poczekają aż do przyszłej wiosny w porcie na Radziwiu – uprzejmie i fachowo wyjaśnił mi korpulentny jegomość. – Od dziś rzekę można już tylko przepłynąć…
„Przewóz zastąpił już na długo, bo końca zimy, most na Wiśle. Jednocześnie z tem rozpoczęła się konieczna mitręga czasu i przykrości przeprawy wodnej. Urządzeniu przepraw pod Płockiem przyznać trzeba wiele zalet, pomiędzy któremi jest zręczność przewoźników, a stąd dla przeprawiających się całkowite bezpieczeństwo. Tym niemniej wolno nam przewozom stawiać pewne wymagania, którym nie może być zarzucony brak słuszności. Ograniczymy się do dwóch żądań: najpierw aby przewoźnicy w domaganiu się napiwku chcieli się bardziej miarkować, po wtóre, żeby zarząd mostowy przybrał ich w pewne oznaki, choćby najskromniejsze, odróżniające przewoźników od ludzi obcych, narzucających się często z usługą przewiezienia przez Wisłę. Korzyść stąd nastąpi tak dla Zarządu mostu, jak i również dla publiczności. Nadmieniamy niniejszym, że przewóz obowiązkowy trwa każdodziennie od świtu do zmierzchu”
Wisła bez jakiegokolwiek mostu spinającego obydwa brzegi, rozlewająca swobodnie swe wody aż po horyzont drażniła jak kamień w bucie, kłóciła się z obrazem Tumskiego Wzgórza zapisanym w pamięci. Wkrótce ruszyłem w kierunku Rynku Kanonicznego. Przed gmachem Temidy zebrał się spory, rozemocjonowany tłum.
– Słyszeliście? To dziś odbędą się sądy nad naszym „Janko Czytelnikiem”. Żal chłopaka… Nieprzebrana ciżba wkrótce zebrała się w ciasnej i dusznej sali rozpraw, żywo komentując przebieg procesu:
„Zjazd Sędziów Pokoju Guberni Płockiej rozpatrywał ciekawą sprawę karną: obwinionym był czternastoletni chłopiec o kradzież starych gazet. Wyrokiem sądu I instancji był on skazany za ten czyn na sześć tygodni osadzenia w wieży. Spełnienia czynu nie zaprzeczał, tłumaczył się jednak, że nie spełnił go w celu osiągnięcia korzyści materyalnej, a jedynie dlatego aby przeczytać gazety, przy czem sądził, że to nie stanowi żadnego przestępstwa. Podsądny rzeczywiście czytać umie. Prokurator w mowie swej zauważył, że czyn podsądnego jest kradzieżą, że podsądny o spełnienie takowego jest w zupełności przekonany, ze względu jednak na wiek jego żądał, aby Zjazd w jak najmniejszym zakresie karę mu wymierzył. Sąd Zjazdowy zgodnie z wnioskiem Prokuratora skazał podsądnego na dwa tygodnie osadzenia w wieży. Sprawa ta zwróciła na siebie uwagę publiczności tem bardziej, że sympatyczna fizjognomia chłopaka i przyzwoite jego zachowanie budziło to przekonanie, że spełnił ten czyn w dobrej wierze i nie w celu wyniesienia zeń materyalnej korzyści, lecz jedynie dla zaspokojenia swych umysłowych potrzeb. Po ogłoszeniu wyroku znać było na twarzy podsądnego moralne cierpienie, na twarzach zaś publiki malowało się serdeczne dla podsądnego współczucie. Za chwalebne swe popędy chłopak ten skazany został za kradzież; plama ta na całe życie pozostanie. Tak zatem idzie do więzienia, gdzie znajdzie się w gronie, wpływ którego może z gruntu wykorzenić te szlachetne nasiona, jakie w duszy chłopaka kiełkować poczynały. Na koniec czując się niewinnym i nie będąc w stanie zrozumieć, iż Sądy inaczej postąpić nie mogły, gotów znienawidzić to społeczeństwo, które tak surowo się z nim obeszło. Uwagi te nie mają bynajmniej na celu wykazania bezzasadności zapadłego wyroku, jednak niewłaściwie postępują poszkodowani, wyciągający takie sprawy na jaw i uciekający się w takich razach do Sądów, zamiast poprzestać na zwróceniu w sposób przyjacielski uwagi, że tak się nie robi i dać nowego bodźca do kształcenia się chłopcu, mającemu chęć do nauki.”
Wielogodzinny proces jeszcze bardziej podbił emocje, a rozstrzygnięcie wywołało powszechną dezaprobatę publiki, nie obeszło się bez złowrogich komentarzy. – Za tego zbrodniarza, co kobietę napadł lepiej by się wzięli, zamiast Bogu ducha winne dzieci w tiurmach zamykać – mruczał ktoś przez zęby z końca sali, przy aprobacie publiki:
„We czwartek wieczorem około godziny 9 tej wyrobnica powracająca z fabryki krochmalu, napadnięta została za rogatkami Dobrzyńskiemi przez żołnierza zaczajonego za drzewem, który porwawszy ją za ramiona zażądał pieniędzy. Kobieta oświadcza mu, że grosza żadnego przy sobie nie ma, ale jeżeli jej życie daruje, to pójdzie do domu i przyniesie, co tylko posiada. Napastnikowi propozycya ta nie przypadła do smaku, zaczął więc bić nieszczęśliwą po głowie, po plecach, a pokrwawiwszy ją, zmysłów pozbawioną prawie, okręciwszy ręce jej własnym warkoczem, powlókł ją nad spadzisty brzeg Wisły i tam pchnął, chcąc widocznie utopić swą ofiarę. Kobieta jednak twarde miała życie. Chwytając się rękami chwastów i łodyg ocalała i pomału zwlekła się do domu. Pomimo ciężkich ran śmierć jej nie zagraża; być może ciężką chorobą okupi ocalone życie. Podobno władze są już na tropie zbrodniarza.”
Po opuszczeniu gmachu z zaciekawieniem przemierzałem znajome mi przecież ulice; wypełniał je codzienny ruch i gwar, przechodnie spacerowali po asfaltowych chodnikach, robili zakupy, prowadzili pogawędki z napotkanymi znajomymi; czeredy łobuziaków z wrzaskiem rozchlapywały na nich błoto z głębokich kałuż, wielokrotnie przemielonych kołami konnych wozów; sumiaści furmani strzelali z batów, a sprzedawcy zachwalali swój towar. W pewnym momencie dostrzegłem skądś znajomą mi nazwę: „Cukiernia Semadeni”… Ależ oczywiście, czytałem o niej w „Korespondencie”! Bez zwłoki wszedłem zatem do środka tej XIX-wiecznej świątyni rozkoszy podniebienia:
„Nowa cukiernia pana Semadeni nie tylko na pochwałę zasługuje pod względem urządzenia, ale zarazem zaznaczyć wypada, że wprowadziła wiele ulepszeń w kunszcie cukierniczym obok zniżenia cen na niektóre wyroby, o czym ogłoszony cennik przekonywa. Zasługą jest także pana Semadeni, że ujawniając publicznie wartość sprzedażną swych wyrobów, daje dobry przykład przemysłowcom naszym, kryjącym w tajemnicy ustanowione przez nich ceny, skutkiem czego nigdy za stałe uważane być nie mogą. Wtedy tylko publiczność posiada istotną rękojmię cen sumiennych, gdy kupiec nie obawia się ich ogłosić publicznie. Jestże dla ogółu kupujących rękojmia, a zarazem przynęta zapewniająca powodzenie uczciwemu przemysłowcowi.”
Pokrzepiony doskonałą kawą i jeszcze lepszym kawałkiem sernika rozparłem się w wygodnym fotelu, zapaliłem cygaru i niespiesznie wziąłem do ręki całkiem świeżutki, pachnący wciąż farbą numer listopadowego „Korespondenta”. Tu natknąłem się na wielce obiecującą i szczególnie istotną dla mieszkańców grodu wiadomość:
„Dobra wiadomość dla Płocka! Z przyszłą wiosną kursować będzie na stałe parowiec pomiędzy Płockiem a Toruniem; przedsiębiorcą jest jeden z obywateli miasta Włocławka; statek będzie niewielki o sile ośmiu koni, budowy dozwalającej na bieg szybki nawet przy niskim stanie wody.”
Kolejne informacje, kierowane do zarządców i właścicieli domów świadczyły o tym, że część z nich lekceważyła sobie obowiązujące przepisy, a to przecież niedobrze, bo władza wciąż patrzy i jeżeli tylko będzie chciała, to ręką sprawiedliwości krnąbrnych i nieposłusznych dosięgnie… Jeżeli tylko będzie chciała:
„Donoszą nam, że w mieście naszem w zabudowaniach pośród domów mieszkalnych i w piwnicach przechowuje się znaczne ilości nafty i innych materyałów palnych. Jeżeli posiadaczom tych produktów obojętny jest wzgląd na niebezpieczeństwo miasta, to zwracamy uwagę ich, że wykroczeniem przeciw wyraźnym przepisom policyjnym narażają się sami na surową wobec władzy odpowiedzialność.”
„Właścicielom domów zwracamy uwagę na potrzebę wcześniejszego zaopatrzenia się w zapasy piasku dla wysypywania chodników podczas mrozów i ślizgawicy; w zimie bowiem, gdy piasek zmarzły rąbać trzeba i po złej wozić drodze, cena jego jest znacznie droższa niż obecnej porze.”
Widząc, że wertuję gazetę, w pewnym momencie lekturę starożytnego pisma przerwał mi jakiś nieznajomy jegomość w surducie:
– A tę notkę już pan czytał? Władza ma się wziąć za karczmarzy, oszukańców i psubratów! Na jadle i gorzałce oszukują i jeszcze w komitywę jawnie ze zbójami wchodzą!
„Z sierpskiego donoszą nam o licznych kradzieżach koni. Wielką pomoc złodziejom niosą karczmarze, przechowując u siebie skradzione konie, dając przytułek bezpieczny rabusiom, udzielając im wskazówek i.t.d. Wedle przepisów obowiązujących, pomiędzy kwalifikacjami od karczmarzy wymaganemi, przede wszystkim ma być zwracana uwaga na ich przeszłość i wymagana jest nieskazitelna moralność. Otóż nam się zdaje, że gdyby przepisy pod tym względem ściśle stosowane były, proceder złodziejski nie znajdując współdziałania i pieczy ze strony karczmarzy, wieleby się utrudnił.”
– Pewnie przydałoby im się jakieś szkolenie, albo kurs – odparłem człowiekowi, który mnie wcześniej indagował. – Zresztą listę zawodów, z wymogiem certyfikatu moralności trzeba bezwzględnie rozszerzyć, szczególnie w moich czasach…
Chyba w tej chwili wypowiedziałem jakieś czarodziejskie zaklęcie: zniknął jegomość w surducie i cała cukiernia, zniknął też XIX wieczny Płock. Ale czy na zawsze? O tym przekonamy się już pewnie za miesiąc…