Czerwiec zamknął nieodwołalnie już wszystkie 30 dni, kolejny miesiąc przeszedł do już historii. Nadeszła pora, aby zajrzeć do naszej, płockiej gazety i sprawdzić, jak 140 lat temu żyło się naszym przodkom, co też ich na co dzień absorbowało – rozpoczynające się wakacje, matury, kwitnące kasztany, czy też może… pewna chorągiewka?
„Zapytują nas, co znaczyć ma chorągiewka czerwona, wywieszana niekiedy na wieży ratuszowej? W pokorze przyznajemy, iż znaczenia jej nie znamy.”
Trzeba stwierdzić, że redaktor „Korespondenta” okazał się w swej niewiedzy rozbrajająco szczery i naiwny, jak nowo narodzone niemowlę. W tym miejscu mogę jednakże obiecać, że nim skończy się nasza podróż w czasie, poznamy tajemnicę ratuszowej chorągiewki.
Oczywiście nie tylko takie drobne sprawy przykuwał uwagę płocczan, wielu bowiem uczestniczyło w wydarzeniach, które zapadają w pamięć na całe życie:
„W przyszłą niedzielę, w dzień św. Trójcy w kościele Katedralnym dzieci przystępować będą do pierwszej Komunii. Piękna ta uroczystość nastąpi o godzinie 9-ej rano. Po południu o godzinie 4-ej nastąpi ponowienie ślubu dzieci i Jego Ekscelencja biskup Gintowt udzielać będzie Sakramentu Bierzmowania. Mówiąc o pierwszej Komunii przemilczeć nie możemy zasług, jakie położył w tym roku ksiądz Bolesław Dąbrowski, przez nader staranne przygotowanie przeszło 240 dzieci z miasta i okolicy. Jakkolwiek pojmując z jednej strony wstręt, jaki ma cicha i skromna posługa dla pochwał publicznych, z drugiej strony powinnością naszą jest wykazywać wzory chlubnie wypełnianego posłannictwa, bo żywe przykłady skuteczniej do dusz przemawiają niż najlepiej dobrane słowo.”
I tak dzięki zwięzłej notatce dowiedzieliśmy się, że świętowanie przystąpienia do pierwszej komunii ma swą wiekową tradycję; uroczystości, jak też i bierzmowanie odbywały się tylko jednej niedzieli i to dla dzieci z całej okolicy. Tymczasem w doniesieniach znalazłem jeszcze jedno święto, które kultywujemy do dziś, nierozerwalnie związane z czerwcem:
„Wianki – ta poetycka i starożytna uroczystość ludowa odbyła się przedwczoraj wieczorem przy sprzyjającej pogodzie, przy czynnym udziale zebranych tłumów na moście i licznych, a biernych widzach przypatrujących się z wirydarza Tumskiego światełkom płynącym po spokojnem przezroczu Wisły. Były i ognie sztuczne, ale tym nie wiodło się jakoś… szczególnie race pudłowały.”
Nie „pudłowała” natomiast sama natura, niezwykle dynamicznie okazując wiosną 1878 roku swą moc:
„Dzień 29 z.m. odznaczył się wielką ilością piorunów, które szczególniej powiat Sierpski nawiedziły. W dobrach Żółtowo Wielkie – dom, w osadzie Żuromin – wiatrak stały się pastwą płomieni spowodowanych piorunami. Tegoż dnia w Skarszewie uderzyły dwa gromy. Od pierwszego spaliły się dwa budynki gospodarskie; drugi zaś wpadł kominem, mało co uszkodziwszy do izby, w której bawiło się dwóch małych chłopców i dziewczyna. Poparzywszy dzieci dość niebezpiecznie, piorun znikł z izby nie zrządziwszy budynkowi żadnej szkody.”
Czasem jednakże przyroda ukazywała się płocczanom w całej swej krasie, zadziwiając ludzi swymi niewinnymi wybrykami:
„Szczególne zjawisko przedstawia drzewko gruszkowe w ogrodzie należącym do obywatela naszego miasta – pana B.C. przy ulicy Tumskiej. Gruszka ta w kwietniu dość obficie kwitła, jednakże po chłodach, jakie były w maju, nic się z kwiatu na owoc nie zawiązało. Teraz dopiero co na wypuszczonych, młodych pędach ukazały się pączki nowe i te po raz drugi okryły drzewko kwieciem.”
W tym miejscu zmienimy tematykę. Otóż porozmawiajmy teraz o kwalifikacjach analizując niepozorne, a jednocześnie z pozoru tylko dość kuriozalne ogłoszenie, które ukazało się w naszym „Korespondencie”:
„Dwóch pisarzy – umiejących pisać (sic!) poszukuje się od 1 lipca br. do dóbr ziemskich pod Warszawą. Reflektanci zgłoszą się do Administratora dóbr Mała Wieś pod Wyszogrodem.”
Jak się okazuje, już nasi przodkowie doskonale wiedzieli, że aby objąć urząd wcale nie potrzeba do tego szczególnych kwalifikacji; wystarczy jedynie chęć szczera… a reszty „reflektanci” mogą się przecież douczyć! W końcu kompetencje nie są najważniejsze, jeśli parafrazując Bareję, z zawodu jest się dyrektorem, czy też prezesem. Zresztą niedostatki wykształcenia można przecież nadrobić dobrym wychowaniem, tylko że w tej kwestii też nie zawsze bywało najlepiej:
„Z Mławy piszą nam: Porządek w mieście naszem pozostawia wiele do życzenia. Nieraz na ulicy słychać kłótnię zajadłą w najnieprzyzwoitszych słowach prowadzoną. Mimowolni jej słuchacze wielokrotnie zatykać muszą uszy dla uniknięcia zgorszenia, a dzieci przedwcześnie dowiadują się o rzeczach, które dla nich najgłębszej tajemnicy zachowane być powinny. Uczniowie wracający ze szkoły prywatnej miejscowej nieraz podobnym kłótniom się przysłuchują, na dodatek ulicznicy napastują ich na drodze, a nawet rzucają na nich kamieniami. Ale i starsi i poważniejsi ludzie nie bywają też wolni od prawdziwie szalonych napaści. Wczoraj wieczorem jeden z najspokojniejszych mieszkańców miasta przechodząc ulicą zaczepionym został przez pijanego Żyda w tak grubiański sposób, że zmuszony był wejść do gmachu urzędu pocztowego, żeby uchronić się od jakiego zajścia, na które ze strony nałogowego pijaka mógłby się narazić. Władze miejscowe winny czuwać nad ukróceniem podobnych nadużyć, aby zapobiedz złym następstwom, które z nich wyniknąć mogą. Szczególniej nad nałogowymi pijakami wzmożona czujność rozwiniętą być powinna. Wszakże prawo, porządek i bezpieczeństwo publiczne wymagają, aby pijany człowiek spotkany na ulicy przez wykonawców władzy aresztowany był aż do czasu przyjścia do zupełnej przytomności. Prosimy więc aby przepisy w tym zakresie wydane, wprowadzone w życie być mogły.”
Życie jednakże pokazuje, że nie wszystko przepisami da się załatwić. Dobitnie świadczy o tym kolejna notka prasowa, gdzie wiara w regulacje prawne doprowadziła urzędującą władzę hen, daleko poza granice absurdu:
„Kradzieże coraz częściej przytrafiać się zaczynają i coraz śmielszych złodzieje używają sposobów. W środę przeszłą około skweru przed odwachem 10 letni chłopiec wyjął pani K. idącej z mężem, portmonetę z kieszeni. Pomimo sprytnie dokonanej operacyi, poszkodowana spostrzegła się i krzyknęła, wskazując na małego, uciekającego złoczyńcę; ludzie rzucili się w pogoń i wkrótce też uciekającego jak zając chłopca schwytali. Okazało się, że winowajca przed niewielu dniami wypuszczony został z więzienia po odsiedzeniu kary za kradzież. Oto nowy przykład jak więzienia nasze naprawiają złoczyńców.”
Dziś trudno nam sobie wyobrazić 10-letniego recydywistę, ale pewnie z nie mniejszym zadziwieniem przyjmiemy relację o 5-letnim… stróżu prawa:
„Dowód szczególny roztropności dał w zeszły piątek synek pięcioletni państwa L. mieszkających przy Królewieckiej ulicy. Podczas nieobecności rodziców maluch usłyszał szmer w kuchni, do której zajrzawszy ujrzał nie nieznanego mu Żyda, zdejmującego rondle z półek. Niewiele się namyślając wybiega z mieszkania, zamyka drzwi więżąc w ten sposób Żyda. Wreszcie z kluczami w ręku wybiega na ulicę i głośno wołać zaczyna na starszego strażnika, którym gdy był niegrzeczny, zwykle nim straszono. Podczas tego wołania nadchodzi ojciec, malec z zapałem opowiada, że złodzieja zamknął; idą wszyscy na górę, aż tu po otworzeniu drzwi okazuje się, że mniemanym złodziejem jest kotlarz, którego pan L. wezwał do wybielenia rondli. Tym razem więc roztropność malca pożytku nie przyniosła, ale w każdym bądź razie jest ona zadziwiająca w dziecku 5-letniem.”
Codzienna prasa donosiła również w tym czasie o przestępstwach zupełnie pospolitych, odznaczających się jednakże niebywałą bezczelnością:
„Przez czas pewien cicho i spokojnie było w mieście naszem pod względem kradzieży. Dopiero od niedawna znów plaga ta nawiedzać nas zaczęła. Ofiarą tym razem padł zakład fryzjerski pana Bernatowicza, który właśnie ogłosił ogólną wyprzedaż towarów, z powodu zamierzonego przeniesienia do Warszawy. Zaprzeszłej nocy złoczyńcy, oderwawszy kłódki i wyłamawszy zamki, dostali się do sklepu i zabrali wiele wyrobów z włosów i perfumeryi. Zadziwiająca jest odwaga złodziei, którzy nie obawiali się dokonać kradzieży z włamaniem na dole od frontu, w domu położonym przy głównej i najruchliwszej ulicy, w bliskości odwachu!”
Powszechne biadolenia dotyczyły nie tylko upadku obyczajów; gospodarskim okiem, z dużym niepokojem spoglądano na stan polskiego sadownictwa:
„Upadek ogrodnictwa wiejskiego jako przemysłu dającego stały dochód już od wielu lat się datuje. Przychód z owocu w zniszczałym ogrodzie nie pokrywa w wielu miejscach kosztów utrzymania ogrodnika, choćby tylko nieco więcej jak starszy parobek wynagradzanego. Przyczyn upadku naszego ogrodnictwa szukać należy w ogólnym upadku kraju skutkiem wojen oraz w zmianie kierunku wychowania niewiast polskich, które zwłaszcza też w epoce Stanisławowskiej i późniejszych, przeważnie oddane zabawom przemieszkiwały po miastach, nie dbając wcale o przyozdabianie siedzib wiejskich. Kiedy po zmianie tego kierunku nasze ogrodnictwo dźwigać się zaczęło, wraz z rozwojem kolei żelaznych, nie wytrzymało konkurencyi z zagranicznym towarem. Puszczano więc ogrody Żydom w dzierżawę, a ci zaprowadziwszy w takowych plądrujące gospodarstwo, spowodowali ich upadek, bo o szczegółowych, acz chlubnych wyjątkach mówić tu nie będziemy.”
Tak zatem dzięki wszechstronnej analizie zamieszczonej w „Korespondencie” dowiedzieliśmy się, że do upadku polskich sadów nie przyczyniły się żadne tam plagi egipskie, tylko wojny, rozwój sieci kolei, kobiety – imprezowiczki, które nie wiedzieć czemu, nie chciały spełniać funkcji starszego parobka oraz Żydzi. Zresztą o tych ostatnich było w tym czasie nadzwyczaj głośno i niezbyt przychylnie. Na taki stan rzeczy miały wpływ niewątpliwie wydarzenia, które rozegrały się w Kaliszu:
„Kaliszanin” zamieszcza opis smutnych wypadków, jakie w tych dniach miejsce miały: Gromady wiernych dążyły do kościoła św. Mikołaja, skąd wyjść miała doroczna, parafialna processya. Nagle u wejścia do kruchty gruchnęła wieść – Żydzi ciskają kamieniami w świątynię, na rynku burzą i rozrzucają ołtarze! W mgnieniu oka pospólstwo rzuciło się lawiną na rozpierzchających się w różnych kierunkach Żydów, zajmujących tę część miasta. Dano znać władzom, w ciągu półgodziny przybyły dwa oddziały miejscowego batalionu i te, o ile się dało, usiłowały przywrócić zakłócony porządek. Uspokoiła się nareszcie strwożona publiczność, a duchowieństwo i pobożni w dalszym ciągu odbywali rozpoczętą processyę, nieporządki jednak na ulicach otaczających kościół św. Mikołaja i w całej żydowskiej dzielnicy wzmagały się. Wieść o tem, co zaszło lotem strzały rozniosła się po okolicznych wioskach; gromady włościan uzbrojonych w widły, pałki, kłonice, cepy zapełniły ulice. Grad kamieni posypał z okien mieszkań zajmowanych przez Izraelitów, strzaskano drzwi synagogi i mykwy, gdzie potłuczono i poniszczono wszystko. Pisk, krzyk, wycie, brzęk tłuczonych szyb, łoskot wyłamywanych ram okiennych – sprawiały dreszczem przejmujące wrażenie. Przez ten czas cały władze cywilne i wojskowe starały się wpłynąć na uspokojenie rozżartych tłumów; odważniejsi z chrześcijan przyjmowali pod swą opiekę wystraszoną żydowską dziatwę i odprowadzali ją w bezpieczniejsze schronienia. Święty obrzęd ukończył się tymczasem, co stało się sygnałem do poczęcia dzieła zniszczenia z jeszcze większą zaciętością; tłumy rozdzieliwszy się na grupy rozbiegły się po mieście, tłukły okna mieszkań i żydowskich wystaw sklepowych. Około godziny 3-ej zaczęto się rozchodzić i chociaż do późnej nocy zdarzały się zbiegowiska, nie miały już jednak groźnego charakteru. Oprócz kilku guzów i skaleczeń nie mamy powodu opłakiwać smutniejszych następstw; szklarze i inni rzemieślnicy cieszą się zapewne z bogatego źródła zarobku. W Turku i Błaszkach miało przyjść do zajść podobnych.”
Nie trzeba być znawcą tematu, aby dojść do przekonania, że obydwie nacje – polska i żydowska, pomimo wielowiekowej, wspólnej historii żyły trochę obok siebie, darząc się nawzajem swego rodzaju tolerancją, zaprawioną jednak szczyptą odwiecznej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie – nieufności. Wypadki kaliskie są tego dobitnym przykładem. Można z przykrością skonstatować, że dziś równie łatwo, jak 140 lat temu, rozbudzić w ludziach negatywne emocje i nastawienia – zawiść, wrogość, nienawiść, dyskryminację czy też ksenofobię, a potem zasiadając w wygodnym, politycznym fotelu, manipulować nastrojami tłumów. Nie chciałbym jednakże kończyć naszej dziejowej eskapady tak przykrymi konstatacjami; mamy przecież do rozwiązania pewną zagadkę, otóż…:
„Chorągiewka czerwona wywieszana na wieży ratuszowej, która spowodowała zapytanie w numerze piątkowym, jest sygnałem dla członków Straży Ogniowej Ochotniczej, oznaczającym, że następnego dnia ma się odbyć próba tejże Straży.”
Tak zatem wszystko stało się jasne, nie ma też żadnej wątpliwości, że jeszcze nieraz zajrzymy w pożółkłe szpalty „Korespondenta”. W końcu to niezwykle pasjonujące zajęcie – odkrywać nieznane dotąd skrawki naszej historii.