W takie oto „denerwująco sensacyjne” wieści obfitował nasz wiekowy Korespondent”, a płynęły one nie tylko z teatru. Czasem całkiem sporą dozę horroru na żywo zapewniał jedynie… zmysł powonienia.
Co pochłania nasze myśli w marcu? Wystawiamy z przyjemnością twarz na pierwsze, ciepłe promienie słońca i z radością przyjmujemy oznaki zbliżającej się wiosny. Nie inaczej było półtora wieku temu, bo przecież nasz świat wciąż się kręci zgodnie z tymi samymi, odwiecznymi prawami natury i nie można przecież przegapić najpiękniejszej pory roku.
Z tych też powodów nasz „Korespondent” skrupulatnie informował o wszelkich zmianach, nie tylko w przyrodzie:
„Poza wczoraj w porze popołudniowej widzieliśmy przelatujące ponad miastem naszem gęsi. Jest to podobno zapowiedź wczesnej wiosny i ciepła.”
Jakież to szczęście, że wytęskniony krzyk gęsi do tej pory nas wzrusza, ale z nadejściem wiosny nasi pradziadowie baczyli również na sprawy bardziej przyziemne, takie chociażby jak znaczne ułatwienia w komunikacji:
„Most na Wiśle pod Płockiem dzisiaj zaczęto stawiać, spodziewać się zatem możemy, że stała komunikayca przywróconą zostanie”
Nieśmiała, jednozdaniowa notka była chyba jednak zapowiedzią, że nie wszystko pójdzie jak z płatka, bo już kilka dni później…
„Wisła gęstą krą się pokryła, po puszczeniu lodów w pierwszem i ciepłem tchnieniu słońca, zdającem się zapowiadać nadejście wiosny, to ukazanie się kry na rzece prawdziwą było niespodzianką. Ustawiony już most pod miastem naszem trzeba było spiesznie rozebrać z obawy, żeby go gromadzące się lody nie rozerwały. Żegluga parowa pomiędzy Warszawą a Płockiem, której rozpoczęcie na wczoraj zostało zapowiedziane, z powodu kry odłożoną została. Słowem, zima ze wszystkiemi swemi niedogodnościami, w drugiej połowie marca na nowo się rozpoczęła”
Trzeba pamiętać, że w 1879 roku brzegi Wisły łączył most drewniany. Jego elementy – fachowo zwane łyżwami, były spinane grubymi łańcuchami tylko na czas „letni”, gdy na rzece nie było kry. Na zimę most był demontowany, a jego łyżwy czekały aż do następnej wiosny w radziwskim porcie. W każdym razie tak banalna dla nas zimowa wycieczka do Łącka lub Soczewki wielokrotnie stawała się dla naszych dziadów nadzwyczaj niebezpieczną wyprawą.
Jednakże niezależnie od pory roku i przejściowych perturbacji, życie w samym grodzie toczyło się własnym rytmem i własnym torem, obfitowało też w przypadki krew w żyłach mrożące:
„Wczoraj w tutejszym teatrze podczas przedstawienia „Chaty wuja Toma” w czasie czwartego aktu, kiedy Harris i Hallej – handlarz niewolnikami strzela do zbuntowanych niewolników, miał miejsce wypadek pochodzący z wystrzału. Został postrzelony w lewy policzek pod lewym okiem (całe szczęście, że nie w lewy policzek pod prawym okiem!) utalentowany naszej sceny artysta p. Królikowski. Przyczyna pochodziła, że nabój był za silny; szczęście jednak, że strzał padł o pół cala niżej, mógłby bowiem p. Królikowski oko postradać. Publiczność przestraszona krzykiem aktorów poza sceną o ratunek i wodę była przekonaną, że powstał pożar w teatrze, zaczęła więc we wszystkie strony uciekać, lecz zaraz uspokojona wyjaśnieniem wypadku przez jednego z aktorów będących na scenie, powracała na swoje miejsce pozostawszy do końca tej denerwująco sensacyjnej sztuki.”
W takie oto „denerwująco sensacyjne” wieści obfitował nasz wiekowy Korespondent”, a płynęły one nie tylko z teatru. Czasem całkiem sporą dozę horroru na żywo zapewniał jedynie… zmysł powonienia:
„Gwałtowna potrzeba kanalizacyi nie jest w Płocku widać przez wszystkich w Płocku uznaną, skoro zdarzają się jeszcze wśród nas pragnący odłożyć ją do lepszych czasów. Tym więc radzę przejść się ulicą Szeroką podczas odwilży i wieczorową porą koło kanału, a jeżeli ten argument nosowy nie wystarczy, to tracę nadzieję, że może się znaleźć inny mocniejszy argument, któryby ich o tej konieczności przekonał.”
Oczywiście mowa tu o budowie miejskiej kanalizacji, która w tym czasie wkroczyła w Płocku w fazę mocno zaawansowanego projektu przy życzliwym wsparciu najjaśniejszej, carskiej władzy. Z pewnych udogodnień infrastruktury, choćby z ulicznego oświetlenia już korzystaliśmy, ale z dosyć zaskakującą logiką… bo czyżby nasi przodkowie jakimś cudem znali filmy Stanisława Barei?
„Przechodząc w nocy z niedzieli na poniedziałek po godzinie dwunastej przez całą prawie długość naszego miasta, widziałem mimo jasnej księżycowej nocy wszystkie latarnie pozapalane, czemuż więc przez noce następne sam tylko księżyc nam przyświecał, skoro w razie śniegu lub chmur gęstych ten rodzaj oświetlenia, lubo tani, a zatem praktyczny, nie przeszkadzałby jednak ku wielkiej uciesze rzezimieszków, całemu miastu w egipskich pogrążać się ciemnościach?”
I któż był za to odpowiedzialny? Nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem! Ale przynajmniej dowiedzieliśmy się, gdzie i kiedy ukuto powiedzenie, że pod latarnią jest zawsze najciemniej. Tym niemniej powszechnie narzekano wtedy na rzetelność wywiązywania się ludu pracującego miast i wsi ze swych obowiązków:
„Wobec znanej niesumienności majstrów naszych wszelkiego fachu i płci obojga w wykańczaniu roboty na czas oznaczony oraz zbytniej, a w następstwach swoich, zgubnej pobłażliwości ogółu w dochodzeniu strat stąd wynikłych, zasługuje na uwagę tego rodzaju sprawa w jednym ostatnich numerów „Echa” podana. Za niewykończenie sukni balowej na czas Sąd przyznał skarżącej wynagrodzenie strat przez nią poniesionych w poważnej summie – 196 rubli. Niechaj to będzie przestrogą dla ogółu wszystkich robotników i robotnic nie trzymających się terminu, których w mieście naszem i okolicy bardzo wiele dałoby się naliczyć.”
Zachodzę w głowę, w jaki sposób pani bez sukni poniosła tak dotkliwe straty i w jakiej sferze, bo też czy zapadła na zdrowiu, czy też, nie daj Boże – na swej moralności? Domysły nic tu nie pomogą – sprawa utknęła w mrokach czasu. Jednakże przypadków niesolidności było znacznie więcej, bo czy ktoś zdaje sobie sprawę, czym się zajmuje podczas nieobecności Państwa niegrzeczna, naprawdę – bardzo niegrzeczna pokojówka?
„Kradzieże dokonywane przez służbę to rzecz zwykła, wypadek jednak jaki miał miejsce u pewnej pani zamieszkującej przy ulicy Warszawskiej, osobliwie wyróżnia się od innych, o których słyszeliśmy. Pani owa posiada część pieniędzy w złocie, w tym pewną ilość półimperyałów, które trzyma w osobnym woreczku. Natchniona niewytłumaczalnem przeczuciem wczoraj zabrała się do przeliczania monet i z przerażeniem spostrzegła, że brakuje 6 monet. Woła tedy służących i opowiada im o kradzieży. Jedna siedemnastoletnia dziewczyna nie dosłuchując do końca zanosić się zaczęła od płaczu i do kradzieży się przyznała. Przyznania jednak tego nie dosyć było, chodziło o odzyskanie pieniędzy. Dziewczyna więc zeznała, że myśląc iż te żółte i błyszczące monety były niczem więcej, niż nowymi „czterogroszniakami” wydała je, przepłacając za towary – szydełka, włóczki, koronki w sklepikach na ulicach Długiej, Szerokiej i Jerozolimskiej. Przypuścić trudno u handlujących taką naiwność, aby złota od miedzi nie odróżnili, natomiast z wytrwałością teraz zaprzeczają zeznaniom służącej.”
Tu pewnie jesteście Państwo nieco rozczarowani nazbyt banalną historyjką, bo narobiłem smaku na „smaczki” z życia pradziadów, wyobraźnia zadziałała jak trzeba i już mamiła ekscytującym rozwojem akcji; nie kontestując zatem zbyt długo rozczarowania przejdźmy do opisu prawdziwej zbrodni, która wydarzyła się w Mławie:
„Zaczynamy mieć coraz więcej wskazówek, że zagęszczone u nas liczne kradzieże prowadzone są nie „na urwisa” i pojedynczo, lecz przez bandę korporacyjnie zorganizowaną, Obejmuje ona nie tylko nasz, ale i sąsiednie powiaty. Temu półtora tygodnia na jarmarku w Mławie spotkał się z częściowym szlachcicem Józefem Kosocińskim włościanin Józef Godlewski i robili między sobą jakieś układy, dla których Kosociński miał przyjechać. Przy nim widziano pieniądze, a spodziewano się, że przywiózł ze sobą 7 000 złotych. Gospodarz suto uczęstował gościa gorzałką i na wieczerzę do domu zaprosił. Już późno wieczorem do domu przyszło dwóch nowych gości i w tejże chwili gospodyni rozmyślnie zgasiła lampę. Goście rzucili się na Kosocińskiego, domagając się od niego pieniędzy, a gdy ten postawił opór zaczęli go bić, w czem gospodarze dopomagali przybyłym. Tarzany po ziemi i okładany kijami, zdawało się, że Kosociński ducha wyzionął, wyciągnęli go zatem z domu i wrzucili do parsku od kartofli w podwórzu, a następnie wyleli na niego wiadro zimnej wody, a kiedy ten znaku życia nie dawał, uradzili wynieść go w pole albo do lasu i tam zakopać. Kosociński tymczasem ocucił się i słysząc całą oprawców swoich rozmowę, kiedy ci po rydle poszli do domu, wygramolił się z parsku i dowlókł do lasu, gdzie już go znaleźć nie mogli, choć długo szukali. Późną nocą udało mu się dojść do wsi najbliższej, skąd został odwieziony przez wójta do Mławy. Winni napaści z widocznym zamiarem rabunku już są aresztowani, za wyłączeniem młynarza Berendta, który także w zamiarze zamordowania Kosocińskiego brał udział. Jest on jednym z najwięcej podejrzewanych w kradzieżach, toteż poszukiwania za nim czynnie są prowadzone. Spodziewanych 7 000 złotych Kosociński nie miał przy sobie, a tylko trzydzieści kilka rubli, które mu zabrano.”
I jeszcze raz się okazało, że zbrodnia nie popłaca. Na pewno lepiej i pożyteczniej zająć się etnografią. Dokumentowanie ludowych zachowań, obyczajów i wierzeń było w tamtych czasach nowym, pasjonującym zajęciem naszych pradziadów, którzy z zapałem spisywali je dla przyszłych pokoleń, czyli dla nas i chyba nie na próżno:
„W miarę jak klassy oświecone coraz bardziej obojętnieją w sprawach wiary, pod ogólne nazwy przesądów i zabobonów zaczęto podciągać różne zwyczaje ludowe. Opisuje takowe Aleksander Petrów w swej monografii „Lud Ziemi Dobrzyńskiej”. Tak oto w okolicach Mazowiecka lud utrzymuje, że gdy pućka (sowa) zakrzyczy nad domem, to należy oczekiwać śmierci, gdy wilk przeleci drogę – szczęścia, a kiedy zając – przypadku. Gdy kot łapką mordkę umywa – gość spodziewany, gdy cokolwiek z ręki wypadnie – ktoś się spieszy. Sierpem w ziemię dziobać – krzyż będzie bolał przy żniwie. Kijem w ziemię dudnić – wiatr będzie prędki. Święcone jadło należy jeść stojąc, aby krzyż nie bolał przy żniwie i zboże nie wyległo. Gdy gnój wożą, chleba nie pieką, bo się nie uda, Śpiewać przy jedzeniu, to się dostanie głupiego męża lub żonę. Gdy komuś ząb wyleci, trzeba go wrzucić pod ziarno i powiedzieć – „myszko, myszko, daj mi żelaznego, dam ci kościanego!” to wtedy zdrowy wyrośnie. Gdy wrona się napuszy, będzie słota, gdy żołna krzyczy – deszcz spodziewany. Świecy po zachodzie słońca nigdy nie wynoszą, bo z tego przewidują nieszczęście domowe, a jak nietoperz znajdzie się u kogo za okiennicą, to szczęście i pomyślność domową oznacza. Jak ogień huczy żarząc się, to wróżą, że ludzie o nich gadają. Panny na wydaniu robią gałki ze lnu i zapalają, a która najprzód poleci i się spali, to jej właścicielka pierwsza za mąż wyjdzie. Który gospodarz pierwszy po nabożeństwie wielkanocnem z kościoła powróci, temu się groch najlepiej obrodzi.
W Ciechanowskiem ludzie w św. Jana Chrzciciela chodzą wieczorem z pochodniami, bo jak mówią, św. Jana pochodniami palili. Potem wieczorem wieszają gromnicę przy drzwiach do chlewu, żeby czarownica do niego nie weszła. Na koniec kadzą krowy wiankami święconemi, a potem puszczają je na wodę. W wigilię Bożego Narodzenia obwiązują drzewa owocowe słomą, bo inaczej owoców nie będzie. Kości ze święconki zakopują na miedzach, aby grad zboża nie zniszczył. W całej okolicy wierzą w jakieś zmory, które w nocy jeżdżą po koniach i nawet po ludziach. Jazda owych mar jest bardziej uciążliwą dla koni i żeby temu zapowiedz gospodarze robią krzyże na wprost koni. Nadto opowiadają, że zmory chcąc aby konie prędzej chodziły po stajni, trą je po bokach i to dlatego w niektórych miejscach sierść mają powycieraną. Z tego powodu o ludziach rozlazłych powiadają, że jeździ jak zmora lub łazi jak zmora. Wierzą również w świtnika – jeometrę ze stolikiem, za którym bije jasne światło, który chodzi po granicach, co je niesprawiedliwie pomierzył.”
Wielu powie, że to tylko ludowe bajdy i można je potraktować jedynie w kategoriach ciekawostek, ale… gromnicy nad chlewem nie powiesiłem z prostej przyczyny – nie posiadam takiej budowli; zresztą czarownic się nie boję, bo niektóre mogą okazać się nadzwyczaj interesujące, jednak przy obiedzie nie śpiewam – tak, dla zasady…