Ani się obejrzeliśmy, a tu minął kolejny miesiąc – pesymiści stwierdzą, że zostało nam mniej życia i to o 31 dni, optymiści powiedzą, że jesteśmy o ten czas bogatsi, dojrzalsi i mądrzejsi. A z perspektywy, jaką daje nam „Korespondent Płocki” możemy śmiało stwierdzić, iż tak na dobrą sprawę, obydwie opinie nie mają znaczenia, są bowiem tylko „puchem na wietrze”… Tak, czy inaczej, na pewno warto sprawdzić, co też działo się w Płocku 140 lat temu.
Pamiętając o tym, że Płock w owych czasach, jak zresztą i dziś, był stolicą rolniczego regionu, zupełnie nie dziwi, że w sierpniu zagadnieniem niezwykle istotnym był przebieg i pomyślność żniw. A oto dość kuriozalna relacja, przygotowana przez redaktorów pisma na ten właśnie temat wedle zasady „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”:
„Dochodzą do nas wiadomości o różnych zboża chorobach i niedostatkach, i tak; w okolicach bliższych Płocka, ziarno z pszenicy będzie bardzo nierówne, a stąd też niedorodne skutkiem znacznej legi; w okolicach znów bliższych granicy pruskiej, gdzie deszcze nie padały, podczas gdy w Płockiem były ulewy, ziarno zdaje się iż będzie przypalone. (…) Buraki padają licznie ofiarą podjadków, przegryzających kończynę korzenia i tym sposobem pozbawiających roślinę życia. – Prócz bied tych mamy zresztą żniwa piękne i prawidłowe, niedługo nawet byle żniwa skończyć – zaczniemy skargami o suszę kołatać o deszcz do nieba.”
No i jak się niedługo potem okazało, w redakcji „Korespondenta” niechybnie zatrudnili jakiegoś proroka albo też meteorologicznego guru, o czym dobitnie świadczy poniższa notatka:
„Pogoda zbyt sowicie nas wynagradza za swe wybryki wiosenne i zimna; upał i susza, o ile pomyślnemi były dla żniw, o tyle teraz utrudniają uprawę oziminy i szkodzą zasiewom rzepaku; stawy zamieniają się w kałuże, a strugi poznikały; Wisła do tak zdrobniałych doszła rozmiarów, że w wielu miejscach jest tylko wspomnieniem wspaniałej rzeki. Prąd jej pod Płockiem kilka sążni (1 sążeń – około 1,78 m) zaledwie ma szerokości, a zresztą są mielizny, po których swobodnie brodzi bydło z pobliskich miejscowości chłodząc się i szukając strawy na licznych i obszernych kępach.”
Pozostawiając kaprysy nieobliczalnej skądinąd pogody przejdźmy do żniw innego rodzaju, tym razem na niwie osiągnięć osobistych. Władza czasem łaskawie spoglądała na maluczkich, czasem też w swej łaskawości ich doceniała:
„Najjaśniejszy Pan, zgodnie z uchwałą Komitetu Ministrów, Najmiłościwiej raczył udzielić niżej poszczególnionym urzędnikom wydziału Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, pozostającym w służbie w Królestwie Polskiem ordery:
Św. Anny klasy trzeciej: asesorowi kolegialnemu, komisarzowi do spraw włościańskich powiatu Ciechanowskiego – Majewskiemu.
Św. Anny klasy trzeciej: radcy dworu, p.o. naczelnika powiatu Rypińskiego – Pietkiewiczowi; Sekretarzowi rządu gubernialnego Płockiego – Krakowskiemu.
Św. Stanisława klasy trzeciej: asesorowi kolegialnemu, pomocnikowi zarządzającego kancelarią rządu gubernialnego Płockiego – Terikovovi i referentowi wydziału wojskowo policyjnego – Makowskiemu.”
Co więcej, Cesarska Łaskawość nie zapominała o swych poddanych zabiegając o to, by im ulżyć w codziennych troskach i trudach, niosąc światło, postęp, a także infrastrukturalny rozwój:
„W nr 159 „Gońca Urzędowego” zamieszczona została Własnoręcznie przez Jej Cesarską Mość podpisana konwencja w przedmiocie połączenia drogi żelaznej nadwiślańskiej z malborsko – mławską zawarta między Rosją i Niemcami dnia 22 maja r.b.”
Inna notatka tymczasem… No cóż, oceńcie ją Państwo sami:
„Birżewyje wiedomosti” donoszą, że w sferach rządowych opracowywa się obecnie projekt co do nadania lokalnym władzom, prawa wydawania postanowień obowiązujących miejscową ludność, a dotyczących publicznego porządku i moralności (ordonnaces de police). Według najświeższych wiadomości tejże gazety, kwestya ta przychylnie rozstrzygniętą została przez jedną z najwyższych władz krajowych, przyczem zastrzeżono, że prawo wydawania takich ordonnances de police ma posługiwać gubernatorom i jenerał – gubernatorom.”
Jakoś tu niebezpiecznie powiało demokracją, a może nawet anarchią! W tym stanie rzeczy niestety można odnieść wrażenie, że Najjaśniejsza Władza w swej nieograniczonej Łaskawości czynienia dobra – w sierpniowym upale dostała niezłej zadyszki i z tej niedyspozycji grubo przesadziła! Bo czy wyobrażacie sobie Państwo co by było, gdyby współcześni urzędnicy stali się nagle strażnikami naszych zwyczajów, publicznych zachowań i na dodatek moralności? Nie ma co sobie imaginować, po prostu aż strach się bać!
Ażeby co nieco po tych fanaberiach z najwyższych sfer wyrównać oddech, przytoczę kilka notatek o tym, co się działo w samym Płocku. Jak się okazuje Magistrat nie próżnował:
„Przy ulicy Grodzkiej i na Starym Rynku zabrano się do naprawy chodników asfaltowych. Zaiste czas już był najwyższy!”
Co więcej, nawet „prywatna inicjatywa” również dla dobra miasta w te sierpniowe, upalne dni się poświęcała, o czym świadczy poniższy anons:
„Hotel Gdański przy ulicy Szerokiej w domu p. H. Schonwitz – W tych dniach otworzyłem dla przybywających do Płocka hotel, przy którym znajduje się wykwintna restauracya, obszerne numera, dobre stajnie i wozownie, usługa akuratna ceny nie wygórowane. Różne zażalenia przybywających do nas jakoby nie było porządnej Restauracyi żydowskiej skłoniły mnie do tego kroku, tuszę sobie, że Szanowna Publiczność mnie odwiedzać raczy. Przyjmuję także miesięcznie stołowników.
Z.W. BIBERGAŁ”
Nie wszyscy jednak tak zgodnie pracowali „dla dobra wspólnego”, bowiem „Korespondent Płocki” był zasypywany co najmniej niepokojącymi, jeżeli nie wręcz dramatycznymi wieściami zarówno z miasta, jak i z okolicy. Na początek zajmijmy się wiadomościami o pewnym nałogu, którego co tu kryć, mimo rozlicznych i usilnych starań, nie pozbyliśmy się do dziś. Tym samym już wiemy, komu mamy „podziękować”…:
„Z ziemi Dobrzyńskiej – piszą do nas: Palenie tytoniu na wsiach pomiędzy klasą wyrobniczą, zwłaszcza młodszym pokoleniem rozpowszechniło się niesłychanie, tak że nie trudno jest spotkać chłopców pasących gęsi z papierosami w ustach. Z tego powodu na straty nie rzadko narażeni jesteśmy, jak tego świeżo miałem przykład na sobie samym. Przy zwózce żyta z pola parobczak układający furę, chcąc zapalić papierosa od zapałki, zapalił żyto, które zgorzało z całym wozem, (…) Nieostrożność z ogniem chłopaków, jakich każdy folwark trzymać jest zmuszony, przechodzi wszelkie granice. Nie rzadko się trafia, że palą w zabudowaniach np. stajni lub co gorsza w owczarni, gdzie zwykle pojedynacy( kawalerowie – przyp. aut.) mieszkają. To też śmiało można stwierdzić, że trzy czwarte pożarów z palenia papierosów powstało. Dzisiaj też widać było wielki dym i ktoś przejeżdżający powiadał, że spaliły się zabudowania w Chełmicy Wielkiej. Że pożar był, to nie ulega wątpliwości, czy jednak w Chełmicy, za to nie ręczę. Władze policyjne powinny jak najsurowiej karać za tak lekkomyślne obchodzenie się z ogniem. Sprawca wypadku u mnie jeszcze nie został ukarany. J.P.”
Następna notka w tej kwestii dobitnie potwierdza, że palenie tytoniu przez dzieci faktycznie nie było w tym czasie niczym szczególnym, ponieważ jej autor nawet się nie zająknął podając do wiadomości wiek małoletniego podpalacza, miłośnika smolistej, a zarazem sprowadzającej powszechne niebezpieczeństwo używki:
„Pożar. Miasto nasze 12 b.m. o godzinie 11 rano zaalarmowane zostało odgłosem strażniczej trąbki pożarnej; wkrótce też potem nasza dzielna ochotnicza straż podążyła na ulicę Płońską, gdzie właśnie w domu Lewka Zylbera gorzała słoma w podwórzu leżąca. Ogień wszczął się z niedopalonego papierosa, rzuconego przez (sic!) 8 – letniego chłopca. Niebezpieczeństwo było wielkie, gdyż przy ulicy tej znaczna część domów i zabudowań jest drewniana; na szczęście nasza straż ogniowa szybko i zręcznie pożar opanowała i wkrótce go też przytłumiła.”
„Korespondent Płocki” w te dni donosił również o sprawach przykrych i dramatycznych, które nieodmiennie i za każdym razem poruszały serca płocczan swym smutnym epilogiem:
„W dniu 6 b.m. we wsi Biała pod Płockiem odegrał się akt ostatni cichego i tajemniczego dramatu; Józefa Brunier, 18 letnia Francuzka bez żadnej wiadomej, czy domniemanej przyczyny utopiła się w stawie. We dworze Białej, w którym zaledwie od kilku miesięcy jako bona dla nauki języka przy dzieciach bawiła, znalazła uprzejmą i rodzicielską opiekę, za którą całem postępowaniem swojem okazywała zadowolenie i wdzięczność; zresztą usposobienia żywego, nie zdradzała jawnie zniechęcenia do życia.(…) Józefa Brunier, sierota przed czterema laty dzieckiem prawie do naszego kraju sprowadzona, nikogo i nic nie miała na świecie, co by ją silnie do niego przywiązywało, jak chyba nieokreślona tęsknota za krajem. Ale do kraju tego nie było już po co wracać, nikt tam nie czekał, a przy tem we Francyi żeby żyć, trzeba posiadać wyłączną jakąś umiejętność, a biedna bona, dzieckiem kraj opuszczając, żadnej wyłącznej pracy jeszcze się nie nauczyła, umiała jeno uczyć mówić własnym językiem! A przy tem może do tych trosk jeszcze inne bez przyszłości przymięszało się uczucie. Samobójstwa nigdy usprawiedliwiać się nie godzi, mimowolną jednak czujemy litość, a nie pogardę dla nieszczęsnych ofiar tego występku, przeczuwamy bowiem, że jego przyczyną jest zboczenie umysłowe – największa ze wszystkich niedola lub straszny jaki dramat w głębi duszy rozegrany.”
Z poprzednich numerów „Korespondenta” dowiedzieliśmy się, że przyczyną samobójstw powszechnie w tych czasach bywała „melancholja”, ale żeby tak od razu „zboczenie umysłowe”? Obawiam się, że nawet ówczesny NFZ miałby duży problem z przyznaniem odpowiedniej ilości punktów dla tej jednostki chorobowej. Tymczasem w okolicach Płocka zdarzały się również pożegnania ze światem doczesnym równie dramatyczne, choć na swój sposób naturalne, spadające jednak na człowieka „jak grom z jasnego nieba”:
„Śmierć od pioruna. W dniu 10 b.m. we wsi Ziomek w powiecie przasnyskim, na łące znaleziono zwłoki martwe Jana Mydło, wsi tej mieszkańca. Śladów ciosów na ciele nie było wcale, co nadawało istotnie tajemniczą cechę temu wypadkowi; aż po bliższem zbadaniu dopiero przyczyn śmierci przekonano się, że człowiek ten zaskoczony przez burzę podczas koszenia łąki – rażony został piorunem.”
Swoją drogą nie wiadomo, czy sformułowanie „zwłoki martwe” należy złożyć na karb nazbyt kwiecistego redakcyjnego języka, czy też nasi dziadowie rozróżniali stopień „zmartwienia” zwłok dzieląc je na martwe, ledwie żywe i półżywe… Porzućmy jednak te próżne dywagacje, bowiem w naszej gazecie pojawiły również pasjonujące informacje kryminalne – ot chociażby zuchwała kradzież wprost z płockiego banku:
„Dowiadujemy się, że przedwczoraj pewien młody człowiek, pracujący w jednym z tutejszych kantorów bankierskich, otrzymawszy od swego pryncypała rubli 570 dla zaniesienia ich do innego kantoru, z powierzonemi sobie w ten sposób pieniędzmi, a dopożyczywszy na rachunek domu u jednego z kupców talarów 30 – zniknął z miasta. Rozpoczęto poszukiwania i te energicznie są prowadzone. Gdy więcej w tej sprawie posiadać będziemy szczegółów, nie omieszkamy podzielić się niemi z czytelnikami.”
A już kilka numerów później „Korespondent” jak obiecał, tak też i zrobił:
„Dowiadujemy się, że sprawca kradzieży rubli 570 w kantorze p. L. Lewity, o której donosiliśmy w poprzednich numerach naszego pisma, został ujęty w Kowalu i już do Płocka jest odstawionym.”
Nietrudno jest też się domyślić, przy której ulicy zuchwały młodzian zamieszkał – w tych czasach obecną ulicę Sienkiewicza zwano o wiele dosłowniej ulicą Więzienną… Jak się też niebawem okazało, bohater przytoczonych wiadomości zyskał szybko nowych kolegów i kompanów niedoli:
„Kradzieże – W nocy z 6 na 7 b.m. we wsi Uniecko w powiecie Sierpeckim, z handlu Herszkowicza przez podkopanie się, wykradziono łokciowego towaru za rubli 200. Część tych towarów zaraz odnaleziona była, a 10 sprawców kradzieży, włościan z tejże wsi zostało pojmanych.
Z dnia 29 na 30 b.m. we wsi Sikory w pow. Sierpeckim, u włościanina Jakuba Bojanowskiego, złodzieje wyłamawszy okna weszli do mieszkania i zabrali znajdujące się tam ruchomości na sumę rubli 30, usłyszawszy jednak, że właściciel i jego służba przebudzili się, zbiegli. Rewizya przeprowadzona u podejrzanych włościan Frankowskiego i Karwowskiego, wykryła nie tylko skradzione rzeczy u Bojanowskiego, lecz również towary skradzione w Herszkowicza w Uniecku, a ilość ich była tak znaczną, że napełniła cały wóz parokonny. Złodzieje zostali zatrzymani i następnie odesłani wraz z przedmiotami skradzionemi do Sądu.”
Jakoś tak się złożyło, że kandydatów do zamieszkania w apartamentach przy Więziennej w tym czasie nie brakowało. Swoją drogą ciekawe, czy wtedy ktokolwiek przejmował się tzw. przeludnieniem w celach. Jak wynika z poniższego cytatu, jeszcze inni „kuracjusze” przybyli zaraz po dożynkowej imprezie:
„Donoszą nam z ziemi Dobrzyńskiej, gdzie było z powodu dożynek wiele prawdziwie patryarchalnych uroczystości – iż wszędzie lud wiejski zachowywał się przyzwoicie i umiarkowanie; w jednem tylko majątku w M. przez nadmierne zapewne użycie trunków i przez wmięszanie się obcego żywiołu w postaci dwóch braci K. z sąsiedniej wioski przybyłych, a złej używających opinii, przyszło zrazu do zwady, a potem do bójki, która smutną się zakończyła tradycyą, gdyż dwaj przybysze okrutnie zostali pobici i pokaleczeni, tak że niewielka podobno jest nadzieja utrzymania ich przy życiu. Uwiadomiona o tem straż ziemska natychmiast winnych aresztowała i odstawiła ich do sądu do ukarania podług prawa.”
Nie darmo stare porzekadło mówi – „kto po wsi chodzi, sam sobie szkodzi”. Moją uwagę przykuło jednakże stwierdzenie, że wyrywanie sztachet w trakcie potańcówki w celu użycia ich przeciwko sąsiadom z sąsiedniej wsi, najpewniej szukającym na naszym podwórku porządnego guza, to już ugruntowana „tradycya”… Jeżeli nawet nie starożytna, to na pewno staropolska! Warto by tę historyczną spuściznę w jakiś sensowny sposób wykorzystać, na początek może zorganizować zawody, pewnie znalazły by się nawet jakieś pieniądze z UE na sport narodowy, a potem – kto wie? Skoro „pole dance”, czyli inaczej mówiąc taniec przy rurze już aspirował do statusu dyscypliny olimpijskiej w Rio, to i nasza „siekierezada’ wcale nie jest gorsza i zasługuje na sportowy Panteon!