Jak zazwyczaj pod koniec miesiąca, sięgnąłem do naszej starej, płockiej gazety. Byłem niezmiernie ciekaw, czy znajdę jakieś informacje, w jaki sposób mieszkańcy naszego grodu półtora wieku temu obchodzili Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok.
W pewnym stopniu spotkało mnie rozczarowanie, bowiem wiadomości na ten temat było jak na lekarstwo, prawdopodobnie z tej przyczyny, że sędziwy „Korespondent” podchodził do tych wydarzeń z pewną dozą rezerwy, wiadomo – święta to święta, nic szczególnego, zatem nie ma się czym ekscytować. Jednakże w roku 1878 założono w naszym mieście resursę, czyli coś na kształt klubu towarzyskiego, którą na łamach periodyku reklamowano w ten sposób:
„Zwracamy uwagę naszych czytelniczek i czytelników na zawiadomienie komitetu Resursy Płockiej w dziale ogłoszeń zamieszczone. Młodemu pokoleniu, wiadomość jaką tam znajdą na gwiazdkę radość zapewne sprawi; dla pokolenia średniego będzie to prawie nowość, a przynajmniej dawnej rzeczy odnowienie; wreszcie najstarszemu pokoleniu przypomni to świetnej pamięci Kasyno płockie i z niejednej schorzałej wiekiem piersi wyrwie się westchnienie za temi odległemi chwilami, gdy się żywiej czuło, gdy dźwięk muzyki, spojrzenia ócz pięknych, tchnienie ust, które tyle mówiły milcząc – duszę upajały szczęściem i wiarą, że miłość, radość, młodość – nigdy nie przeminą!”
Przyznacie Państwo sami, że po takim, egzaltowanym wstępie można by się spodziewać paryskiej rewii, chińskich fajerwerków, a może nawet „romantycznej idylli w 5 aktach na żywo odegranej”. Sprawdźmy zatem rzeczone ogłoszenie:
„Komitet Resursy Płockiej postanowił urządzić wieczory tańcujące, a mianowicie 31 grudnia r.b. 12 stycznia, 25 stycznia, 8 lutego i 22 lutego, na które tak dla członków, jak i ich rodzin, jako też gości bilety imienne będą wydawane każdodziennie przez gospodarza Resursy.”
Tu pewnie starożytni płocczanie znowu nieco nas rozczarowali, urządzili najzwyklejszą w świecie dyskotekę, ale na ich obronę trzeba przyznać, że przynajmniej nie omieszkali skorzystać z karnawału i wyhasać się tak, żeby się odechciało aż do następnego roku. Jednak swej istocie święta od wieków stanowiły czas refleksji, ale były również doskonałą okazją do tak modnej w XIX wieku filantropii:
„Gdy księgarnie nasze świecą dziś jaskrawymi okładkami wydań kalendarzowych, warto by i na gwiazdkę pomyśleć o młodszej braci, służących, o czeladce i o ludzie wiejskim. Niechajby Państwo dla swej służącej kupili „Żywot świętej Zyty służącej”, majster dla czeladzi „Rozmowy o Panu Jezusie w izbie cechowej prowadzone”, uczeń wyjeżdżający na święta pierwszą, czy drugą książeczkę „Promyka” , panienka z pensyi „Podarek dla młodych dziewcząt”. Książek nam dobrych – Bogu dzięki nie brak, tylko trzeba chęci do ich rozpowszechnienia.”
Trudno mi ocenić, czy zapracowana od świtu do wieczora służba, wśród której dodajmy, szerzył się analfabetyzm, była usatysfakcjonowana otrzymując pod choinkę miast solidnej zapłaty „świętą książeczkę”; być może był to jedynie sprytny wybieg na uspokojenie skołatanych sumień jaśnie państwa, ale przecież wiadomo od wieków, że każdy pojmuje dobro na swój własny sposób i jest równie oczywiste, że gdzie jest dobro, musi też pojawić się zło i to w takim nasileniu, iż do akcji przystępuje władza, nawet tak dystyngowana, jak policmajster miasta:
„Przez osoby chodzące z tak nazwanemi szopkami, w roku zeszłym podczas pory zimnej, spełnione zostały kradzieże. Dla zapobieżenia podobnym wypadkom w przyszłości, zezwoliłem chodzić z szopkami jedynie osobom mnie znanym z dobrego prowadzenia się i w tym przedmiocie zostały im wydane stosowne bilety, które oni obowiązani są mieć przy sobie. Zawiadamiając o takim rozporządzeniu mam honor upraszać mieszkańców, żeby nie wpuszczali do swych mieszkań osób, które nie będą miały ze sobą wspomnianych biletów – Policmajster płocki Maćkiewicz”
Ale jak się okazuje, władza dbała nie tylko o to, kto zapuka do naszych drzwi, ale również o to, co i w jakim stanie wyląduje na świątecznym stole; w tych okolicznościach urzędową inspekcję podjął również ówczesny, płocki „sanepid”:
„Tak często podnoszona w naszem mieście sprawa zafałszowań w trakcie fabrykacyi octu zmusiła mnie do naukowej analizy tego tak ważnego środka gastronomicznego. W tym celu przy pomocy policyi ze wszystkich trzech fabryk: Finkensztejna, Karafki i pani Trzcińskiej wzięte zostały próbki i takowe poddano rozbiorowi chemicznemu. Obecnie przeto zapewnić mogę publiczność, że o wszelkie kwasy siarczane, solne, saletrzane może być zupełnie spokojną, bowiem nawet śladów takowych nie wykryto i na podobne zafałszowania, jako zbyt łatwe do wykrycia, żaden z fabrykujących nie odważyłby się. Smak zaś cierpki, drapiący gardło, który pono ma być spowodowany kwasem siarczanym, pochodzi od tak zwanego kwasu fenolowego, produktu znajdującego się w niezbyt dobrze oczyszczonej okowicie i ordynaryjnej kartoflanej wódce, który że się tak wyrażę, drapiąc pijaków po gardle i podniebieniu stanowi największy dla nich przysmak, Otóż fabryki, które otrzymują ocet poprzez utlenianie okowity oczyszczonej niedostatecznie, nie mogą być od niego wolnemi. – lekarz miasta dr J. Gensz”
Tu przydaje nam się bardzo cenna wskazówka; wychylając kieliszeczek wysoko oktanowego trunku należy zwrócić uwagę, czy wciąż się krzywimy ze wstrętem, czy też rozkoszujemy się drapaniem wódki po podniebieniu, bo stąd już tylko krok do łaty pijaka i opoja. Strzeżmy się zatem takich wątpliwych doznań, które mogą nas zawieść na skraj przepaści! Powracając tymczasem do grudniowych wydarzeń sprzed 140 lat kolejne wydarzenie ujawniło, że zagrożenia czyhają na każdym kroku i niewinnego człowieka może niespodziewanie zaatakować nawet najzwyczajniejsza w świecie zasłona, zwana dalej kotarą:
„Pewna młoda matka dla przystrojenia gniazdka swego pierworodnego aniołka – dziewczynki ośmiomiesięcznej – nad kołyską zawiesiła kotarę z kamlotu zielonego, świeżo w jednym ze składów nabytego. Wkrótce potem pozostawiono dziecko uśpione same w pokoju. W niespełna półtorej godziny rodzice spragnieni pieszczot dziecięcia weszli do niego, zatrważający widok przedstawił się ich oczom: dziecko wiło się w boleściach womitując i okazując wszelkie objawy konwulsyj. Natychmiast wezwany lekarz po zbadaniu małej pacyentki, stwierdził ślady otrucia niedokwasem miedzi. Spostrzegł następnie, że chora ma usta zabarwione zieloną farbą i wreszcie doszedł, iż dziecko cierpiące na przeżynanie się ząbków, rąbek swej kotary gryzło dziąsłami i ssało. Przypisał zatem przyczynę choroby zatruciu kamlotem zielonym, a raczej farbą, która do jego zabarwienia posłużyła. Pomimo prawdziwego niebezpieczeństwa zadanie środka energicznego uratowało dziecko od niechybnej śmierci.”
Przeglądając kolejne strony Korespondenta okazało się, że w grudniu 1878 roku wcale nie było aż tak bajkowo, płocką opinię publiczną co rusz wstrząsały niepokojące wieści, jeżące ostatni włos na głowie:
„Potyczka z więźniami. W przeszły wtorek Mława zaniepokojona została zajściem, które rozlewu krwi mogło stać się powodem. Z aresztu detencyjnego znajdującego się w budynku, w którym mieści się biuro naczelnika powiatu, więźniowie, po większej części złodzieje, wyłamać się usiłowali. Sprowadzono pomoc wojskową, Wszczęła się walka. Więźniowie zabarykadowani bronili się. Żołnierze szablą i bagnetem natarłszy energicznie rozbroili wreszcie złodziei. Pokonani więźniowie pod silną eskortą odprowadzeni zostali, każdy oddzielnie, do więzienia karnego w ratuszu. Wypadek ten przeraził spokojnych mieszkańców Mławy.”
Być może był to jeden z pierwszych buntów więźniów na ziemiach polskich, zadziorny naród niechętnie respektował zarówno obcą zwierzchność, jak i jej ukazy, nie wspominając już o tej części społeczeństwa, która z jakimkolwiek prawem była mocno na bakier. Wszystko na to wskazuje, że carska władza panowała nad sytuacją tylko pozornie, utrzymując, jak to się teraz modnie określa – „państwo teoretyczne”. Kolejna informacja zdaje się ten pogląd potwierdzać:
„Z przasnyskiego nadesłano nam opis jednego z epizodów, jakie często na granicy pruskiej się wydarzają: strażnik ziemski podczas zwykłej swej wędrówki po rewirze zauważył nadjeżdżającą furę z trzema siedzącymi na niej starozakonnymi. Chcąc się dowiedzieć, skąd podróżni przybywają i co wiozą, zbliżył się do nich i kazał im się zatrzymać. W odpowiedzi na ten rozkaz dwóch jadących zeskoczyło z woza i rzuciło się na strażnika wołając na trzeciego, by konie zacinał i uciekał. Silne dłonie chwyciły strażnika za gardło i zaczęły go dusić, a mimo krzyku nikt ze wsi, w której to się działo, nie przybył na pomoc. W tem szamotaniu strażnik zdołał wyciągnąć rewolwer, odwieźdź go i wystrzelić dwa razy w powietrze. Huk strzału nie spłoszył jednak napastników. Wreszcie czując, że będzie pokonany strzelił trzy razy jeszcze i wtedy dziwnym trafem kula przeszyła pierś jednego z napastników. Jego towarzysz porwał broczącego krwią na plecy i uciekać z nim zaczął. Oswobodzony strażnik puścił się kłusem w ślad fury przewidując, że kryje się na niej kontrabanda. Wkrótce dotarł do wsi Krajewo, wziął konia i puścił się wierzchem za zbiegami, których niebawem ujął i zatrzymał. Grożąc rewolwerem woźnicy zawrócił go nazad do Pajek, gdzie po dokonanej rewizji okazało się, że przemytnicy wieźli znaczną ilość spirytusu pruskiego. Napastnicy zostali oddani do rozporządzenia sądu gminnego, rannego odesłano do szpitala przasnyskiego.”
Też wielkie mi mecyje! Przecież armat na furze nie wieźli – ludzie po prostu solidnie przygotowywali się do świąt, a tu od razu aż taka obstrukcja. Lepiej było by, gdyby ówcześni włodarze pomyśleli o zapewnieniu ludziom specjalistów pewnych profesji, bo z tym faktycznie bywało krucho i wtedy nieocenionym skarbem stawał się… tokarz:
„Kto by chciał wyliczać wszystkie braki naszego miasta, dużo by musiał napsuć papieru; ten pessymistyczny pogląd nie zwalnia nas jednak od obowiązku wskazywania potrzeb. Ktoby uwierzył z obcych, że obywamy się dotąd bez dentysty?, choć doprawdy pięknością, a przynajmniej trwałością zębów nie różnimy się wcale od tegoczesnego pokolenia, które przez jednego z desperatów niemieckich nazwane zostało ślepem, łysem i bezzębnem. Wprawdzie do operacyj prostych mamy w mieście artystów, ale gdy idzie o wprawianie zęba, pacyenci nie mogący do Warszawy jechać udają się do … tokarza! Przypomina to puszczanie krwi na wsiach przez kowali. Inne miasta prowincjonalne, mające lepszą komunikację, są w tem względzie szczęśliwsze. Włocławek odwiedzany jest peryodycznie przez doktora Kasprowicza, słynnego dentystę, który po zakończeniu fakultetu w Berlinie, kształcił się też w Londynie i Paryżu, a osiadłszy w Toruniu, zasłużonej w Prusach używa sławy. Dlaczego doktor bywając we Włocławku nie miałby dotrzeć do Płocka? Zapewnić go możemy, że tu znalazłby obszerną praktykę. Mając pewną liczbę czytelników w Toruniu mamy nadzieję, że słowa te dotrą do doktora Kasprowicza; prosimy więc aby je wziął pod uwagę.”
Nie udało mi się ustalić, z jakich przyczyn u dziennikarza naszej Gazety zrodziła się aż taka determinacja, ale najczęściej powoduje ją najzwyczajniejsza proza życia, a bolące zęby tuż przed porą niepohamowanego obżarstwa to kompletnie nieciekawa perspektywa… Jednakże braki w uzębieniu potrafią zamienić się w fatum, bo jak chociażby znaleźć życiowego partnera, skoro nie można swobodnie uśmiechnąć się od ucha do ucha; pozostaje jedynie kusić spojrzeniem albo … w stanie desperacji, miast zostać jedyną oblubienicą, wybrać rolę jednej z wielu… Ale to tylko moje domysły, bo historia przytoczona poniżej na pewno kryje w sobie jakąś tajemnicę:
„Misyonarze przez Mormonów wysłani do Europy zyskują prozelitów. Nie dawno statek parowy Wyoming odpłynął do Nowego Jorku unosząc 616 nowych mormonizmu wyznawców. W tej liczbie znajdowały się i kobiety. Nic nam nie donoszą, czy wśród nich były te zwątpiałe istoty, zawiedzione w najtkliwszych nadziejach, których liczba zastraszająco wzrasta w miarę ogólnego wyziębienia się uczuć. W każdym bądź razie zupełna chyba strata nadziei dostania męża wytłumaczyć może rozpaczne postanowienie wędrówki za brzegi Słonego Jeziora, aby tam zostać jedną z dziesięciu lub dwunastu żon Mormona. Na tę liczbę 616 adeptów nowych Mormonów różne złożyły się kraje: Anglia dostarczyła 200, Szkocya 40, księstwo Galii 50, Szwecya, Norwegia i Dania 265, Szwajcarya i Niemcy 60. Nasz naród, Francya, Włochy, Hiszpania i Irlandya, słowem kraje katolickie zdają się polem najmniej wdzięcznym dla propagandy mormońskiej. Pomimo to jednak złośliwi utrzymują, że sześćset szesnasta prozelitka jest rodaczką naszą, ba! nawet płocczanką. Czegóż to nie stworzą te złośliwe języki!”
Złośliwe, czy też nie, jednakże powiadają, że w każdej, nawet najbardziej absurdalnej plotce kryje się jakaś doza prawdy. Tuszymy nadzieję, że nasza płocczanka odnalazła szczęście za oceanem. O nas samych też nie będziemy zapominać, a zatem po staropolsku powinszujemy sobie na Nowy Rok – aby nam się działo, żeby wiekowy „Korespondent” dostarczył nam jeszcze wielu interesujących wiadomości oraz niezapomnianych emocji i wzruszeń…