– Stare wraca… – z jakąś melancholią w głosie skwitował zjawiska pogodowe dziadek Rysiek. – Pamiętam, jak to niegdyś bywało, śnieg 30 stopni, a mróz po pas! Wystarczyło zaciągnąć się do wojska, tam zimowe atrakcje były już gwarantowane. – Lepiliście bałwana? – zapytał najmłodszy wnuczek Kubuś. – Wcale nie trzeba było lepić, bałwanem był ten, kto załapał się na dodatkową wartę – odparł dziadek. – Rzucaliście się śnieżkami? – A tak! Dosyć często, takimi z metalu, pomiędzy okopami…
Tym razem posypało… nie awansami, nie mamoną, nawet nie szczęśliwą kartą. Po prostu, zgodnie z dawną, prawie już zapomnianą, meteorologiczną tradycją, posypało śniegiem, który ścielił się dostojnie i cicho we wszystkich zaułkach starego miasta. Kryształki „monotlenku diwodoru” wirowały frenetycznie w blasku pobliskich latarni, jak gdyby znając z góry swoje przeznaczenie, sprowadzające się do ostatecznego zalegnięcia białą, niezidentyfikowaną masą na powierzchni mocno pokrzywionego bruku podwórka.
Mimo to, Płockowiakowie całą rodziną w zauroczeniu spoglądali przez okno na ten bożonarodzeniowy spektakl i opadowy cud.
– Stare wraca… – z jakąś melancholią w głosie skwitował zjawiska pogodowe dziadek Rysiek. – Pamiętam, jak to niegdyś bywało, śnieg 30 stopni, a mróz po pas! Wystarczyło zaciągnąć się do wojska, tam zimowe atrakcje były już gwarantowane.
– Lepiliście bałwana? – zapytał najmłodszy wnuczek Kubuś.
– Wcale nie trzeba było lepić, bałwanem był ten, kto załapał się na dodatkową wartę – odparł dziadek.
– Rzucaliście się śnieżkami?
– A tak! Dosyć często, takimi z metalu, pomiędzy okopami…
– A czy jeździliście na sankach? – ciekawość starych czasów zżerała Kubusia coraz bardziej. – Po prawdzie, to mieliśmy sanki, ale nie lubiliśmy na nich jeździć – tak jakoś wymijająco rozpoczął antenat. – Na sankach woziliśmy kolegów, którzy przestali się ruszać, no tak… definitywnie, po prostu kiedy na tym mrozie tak jakoś za mocno „zesztywnieli”…
– Skaranie boskie z tym dziadkiem! – gwałtownie zareagowała Zośka, która domyśliła się, o czym mowa. – To ma być opowieść wigilijna!? Lepiej by ojciec dzieciakom stare zwyczaje objaśnił, przypomniał bożonarodzeniową tradycję.
– Zgoda, zgoda, coś tam się jeszcze pamięta – skwapliwie próbował udobruchać rozjuszoną Płockowiakową dziadek. – Pierwsze gwiazdki, które jeszcze pamiętam… Było to w czasach, kiedy nie zawsze było dostatnio przy świątecznym stole. Śmiało można powiedzieć, że moje dzieciństwo upłynęło za pan brat z kolejkami…
– Takimi nakręcanymi, czy na baterie i pilota? – tym razem opowieścią dziadka zainteresował się starszy wnuczek Przemek.
– Nie, nie o to chodzi. Kolejki ustawiały się wtedy przed sklepami; największym wzięciem cieszyły się „spożywczaki” i mięsne, a zaraz potem odzieżowe i obuwnicze. Tam właśnie formowały się najokazalsze kolejki, nawet po kilka tysięcy ludzi i na wcześniejsze zapisy. Trzeba było pilnować swego miejsca. Matka i ja pełniliśmy godzinami, ba czasem nawet całymi dniami wartę na zmianę.
– Przecież to czysty wyzysk, niegodne i nieludzkie! – Maggie stanęła przed oczami przerażająca wizja niezliczonych, długich godzin spędzonych na mrozie w przedpotopowym, sklepowym ogonku.
– O! Nie było aż tak źle. Ludzie się lepiej poznawali i to bez twitterów, czy też innych fejsów, rodziny się kochały; sąsiedzi spontanicznie zaczynali sobie pomagać, a kiedy wreszcie wystało się ten upragniony towar – kawałek mięsa, szynki, kilka pomarańczy, czy też innej cytryny… Jaka człowieka rozpierała duma, jaki chodził przez wiele dni rozpromieniony! Tak, tak – kończył z nutą zadumy w głosie dziadek. – Wy dzieci nie wiecie, jakie to były czasy. Nie mieliśmy prawie nic, w sklepach też nie było nic, a tymczasem pewnie jakiś najwyższy strateg odkrył, że jak człowiek mocno się umęczy w oczekiwaniu na wymarzony kawałek luksusu, to potem już mu niewiele do szczęścia potrzeba, a na dodatek ten dobrostan trzyma go przez kilka tygodni.
– No dobrze, ale przecież te czasy były nienormalne! – gorąco zaoponował Jurek Płockowiak – Wszyscy chcieliśmy zmian i dobrobytu, tak jak na Zachodzie. No i wreszcie wchodzimy do sklepu i wszystko jest! Wszystko można kupić… no jeżeli tylko ma się pieniądze – zakończył z lekkim zawahaniem.
– Ano właśnie! – tryumfował dziadek. – Otwieram drzwi, chcę kupić cukier – jest, mąkę – a jakże, też jest, kiełbaskę żywiecką – wisi i tylko czeka, nawet gorzałeczkę – lśni w równych rządkach i chłodzi się w lodówce. To po co mi ta cała forsa i po co mi takie sklepy? Gdzie w tym przyjemność? Normalnie, jak wy to mówicie – nie ma funu!
– Coś mi się wydaje – rozpoczęła ostrzegawczo Płockowiakowa wychylając głowę z kuchni, bowiem od jakiegoś czasu nie uczestniczyła w dyskusji – że ta wasza opowieść wigilijna chyba już dawno skręciła gdzieś w jakieś polityczne chaszcze.
– Ależ skąd – zapewnili zgodnym chórem dziadek i Jurek – Tak tylko wspominamy sobie stare, dobre czasy.
– Opowiedzcie lepiej dzieciakom o pierwszej gwiazdce, choince i oczywiście o wigilijnych potrawach – podsunęła kolejny temat Zośka.
– Za moich czasów – szybko przejął inicjatywę dziadek – wtedy, gdy jeszcze ten brodaty gość w czerwonym wdzianku nie wycierał się niczym podrzędny komiwojażer już od listopada po wszystkich galeriach handlowych – do Świąt przygotowywała się cała rodzina. Czekaliśmy na wigilijne przysmaki no i oczywiście na wymarzone prezenty. Jednak najpierw trzeba było podzielić się opłatkiem, jako symbolem wdzięczności i przebaczenia. Dawniej dzielono się nim także ze zwierzętami domowymi, żeby te potem nie chorowały. Ludzie powiadali, że w noc wigilijną potrafiły przemówić do swych gospodarzy ludzkim głosem. W czasie wieczerzy na stole pojawiało się siedem tradycyjnych potraw, tyle ile dni tygodnia…
– Ależ skąd! – zaprzeczył Jurek – tradycyjnych dań było dwanaście, tyle ilu apostołów
– Dziewięć! Tyle było chórów anielskich nad żłóbkiem – dołączyła się z kuchni Zośka.
– Na dobrą sprawę to nieważne, ile ich było w tradycji, istotne żeby było smacznie – skwitował z pewnym niepokojem Płockowiak podsumowując jak gdyby dotychczasowe, kulinarne dokonania żony.
– Poza tym każdy dobrze wie, że najpierw przychodzi niespodziewany gość – Gwiazdor albo jak kto woli święty Mikołaj z tajemniczym workiem, pod obrusem stołu pojawia się sianko, czyli taka suszona trawa; na niebie zapala się pierwsza gwiazda, która doprowadziła Kacpra, Melchiora i Baltazara do żłobu; potem wszyscy czekają na przyjście Pana Jezusa…
Maggie, którą raczej nie pochłaniały „święte sprawy” i zdecydowanie wolała się skupić na tych doczesnych, tym razem z niezwyczajną jej uwagą, przysłuchiwała się ojcowskiej opowieści.
– Ty słyszałeś? – konspiracyjnie zagaiła młodszego brata – Ci nasi rodzice tylko zgrywają takich sztywniaków! Skumałeś co się działo w ich czasach, gdy jeszcze nas nie było w planach? Przychodził podejrzany typ o kilku pseudonimach z niezłym towarem, potem pod obrusem zostawiał trawę, którą nasi starzy dzielili się z innymi spragnionymi, a wreszcie na koniec totalny mega odjazd – gwiazdy, apostołowie, chóry anielskie, a nawet Jezus Chrystus… Nic dziwnego, że dziadek tak chwali tę komunę. Normalnie hipisowstwo i dzieci kwiaty! Wielki szacun! – spojrzała z nieukrywanym podziwem w stronę swych rodziców Maggie.
…………………………………………………………………………………………………………………..
Wbrew poważnym obawom Zośki, że znów przy świątecznym stole rozpęta się ni stąd ni zowąd jakaś bezsensowna, polityczna dyskusja, przemieszana na dodatek z wojną pokoleń, tym razem było jakoś zgoła inaczej: serdecznie, odświętnie, ze wzajemnym szacunkiem i miłością – no wypisz, wymaluj idealna, rodzinna, niczym nie zmącona atmosfera. Płockowiakowa zachodziła w głowę i zupełnie nie mogła się domyśleć, co też mogło być jej powodem.
A może po prostu sprawiła to magia świąt…