Sobotnie popołudnie wydawało się spokojne tylko z pozoru. Niby nic się nie działo, ale Zośka Płockowiakowa nerwowo krążyła po domu, co rusz a to poprawiając coś na półce, a to przestawiając drobiazgi, polerując bez końca i tak już wyświecone „na błysk” powierzchnie mebli, fukając przy tym coś pod nosem z coraz większym niezadowoleniem. – Idziemy! – zadecydowała wreszcie. Jurek Płockowiak i reszta rodzinnego składu pokornie ruszyła w stronę przedpokoju, nikt nawet nie zapytał o cel tajemniczej peregrynacji, uznając wszelki opór za wysoce niebezpieczny i bezcelowy.
Już niebawem cała „szczęśliwa szóstka” z przezorności w milczeniu i dostojnie podążała śladami pierwszych Piastów, napawając się widokami z tumskiego wzgórza. – Tak siedzimy w tym domu bez sensu. Brakowało nam świeżego powietrza – rozpoczęła nieco polubownie Zośka. I rzeczywiście, atmosfery było pod dostatkiem, zdecydowanie więcej niż w domu, w dodatku w rzadko spotykanym ruchu, mierzonym w dziesiątki kilometrów na godzinę. Nasilający się z każdą chwilą wiatr niemiłosiernie wyginał ogołocone z liści gałęzie kasztanowców, podrywał każdą drobinę, sypiąc w oczy tumanami kurzu.
– A wiecie, kiedyś koryto Wisły znajdowało się o wiele dalej niż teraz – niespodziewanie zagadnął, chcąc się popisać wiedzą, Przemek. – A i owszem – włączył się Jurek Płockowiak. – Koryto było w Orlenie, czyli na dobrą sprawę w Warszawie, niestety, po kilku latach wyschło i drużyna spadła do niższej ligi.
– Tato! Przecież ja mówię o rzece! Kilkaset lat temu płynęła pewnie gdzieś za Radziwiem.
Ale Jurek nie dawał za wygraną. – Tak, ja nawet pamiętam, jak w 1981 roku przepłynęła przez Radziwie, woda od skarpy aż po horyzont, a saperzy ratowali most – relacjonował dalej bez sensu ojciec. Wojskowe zagadnienia natychmiast uaktywniły dziadka Ryśka, drzemiącego do tej pory w swym inwalidzkim wózku.
– I co, wysadzili? – emocjonował się weteran.
– Nie, uchronili przed krą, rzucali dynamit i rozbijali krę – wyjaśnił Jurek.
– Partacze… – zamruczał pod nosem zdegustowany dziadek.
– No, przynajmniej narobili trochę huku… – pocieszył się po chwili.
Tymczasem Przemek dorwał się do głosu. – W średniowieczu rzeka miała swe koryto o wiele dalej niż dziś, nawet tumskie wzgórze sięgało pewnie tego miejsca, gdzie teraz płynie Wisła. Na skutek erozji część skarpy się osunęła, razem z budowlami, murami obronnymi…
– No tak! – wpadła w środek synowskiego wykładu zirytowana matka. – Tego się można było nawet w średniowieczu po nas spodziewać! Żeby to nie można było porządnej skarpy usypać, nie mówiąc już o budowlance! Ciekawa jestem, kto „ustawił” ten przetarg!
– Zosiu… – włączył się polubownie Jurek. – Przecież nie można w czambuł wszystkiego krytykować. Zobacz, od niedawna mamy taki piękny wiadukt, w ciepłych kolorach tęczy i na dodatek rewelacyjny, nowy dworzec, pewnie dla odmiany w chłodnych barwach widma…
– Jezu!!! – zaryczała jak raniona foka, do żywego przerażona matka. – Ciepłe i zimne to cała tęcza! Mamy krypto – tęczę! Jak tylko ci „narodowi” się skapują, spalą i jedno i drugie!
W tym momencie jednakże stało się coś nieoczekiwanego. Otóż fantazyjnie upięty kapelusik Płockowiakowej zaprzeczył siłom grawitacji i poderwał się do lotu, niczym spłoszony ptak, już po chwili orbitując nad spienionymi wodami Wisły.
– No nie! Tego już za wiele! – zawyła z rozpaczy tak głośno, że rybitwy obsiadające gremialnie pobliskie molo natychmiast postanowiły poszukać zaciszniejszego miejsca.
– No tak, nadciągnął huragan, a właściwie nadciągnęła – „Aleksandra”. Mówią o tym od rana. Najsilniejsze podmuchy odnotowano w Słupsku, synoptycy mają tam problem z określeniem jego, czy też jej orientacji… – wydeklamował Przemek.
– Nadchodzi hekatomba, a my tu spacerujemy, jak gdyby nic się nie stało? A jeżeli nie jest to zwykłe, meteorologiczne zjawisko? Przecież pogodą już od dawna można manipulować. A jeżeli jest to zemsta za zgniłe jabłka i nieświeże kurczaki? Albo przybysze z Kosmosu? Wiecie, co się teraz stanie? Najpierw kataklizm – huragan, powódź, lawiny, wybuch wulkanu, a potem… Inwazja! „Zielone ludziki”, przebierańcy, Marsjanie! – nakreśliła najbliższe perspektywy na przyszłość Zośka, ze wzrokiem bacznie świdrującym ciemniejące w szybkim tempie niebiosa.
– Zarządzam natychmiastowy odwrót! Dziadka mianuję swym adiutantem! W drodze do domu zaczepimy o „spożywczaka”!
– Ależ Zosiu, mamy przecież pełną lodówkę – nieśmiało zaoponował Jurek. Odpowiedź nadeszła dużo szybciej niż mógł się spodziewać. – Zapasy na czas kryzysu trzeba zrobić, czy żołnierz wreszcie zrozumiał!? A w ogóle nie dyskutować, wykonywać rozkazy, bo inaczej pod sąd!
Już od trzech dni Płockowiakowie skrywali się w ciemnych i przepastnych czeluściach piwnic starej kamienicy przy blasku mizernego, chybotliwego płomienia świecy. Czas dłużył się niemiłosiernie. W rogu pomieszczenia piętrzyły się zapasy mąki, cukru, konserw i ziemniaków. Jurek wyciągnął ze sterty rupieci jakieś przedpotopowe radio i teraz z wypiekami na twarzy przeczesywał fale eteru, próbując się dowiedzieć, czy już się zaczęło… Maggie darła prześcieradła na bandaże i dzieliła żywność na dzienne porcje. Dziadek co rusz szkolił podległych mu rekrutów i snuł frontowe opowieści. Czasami ktoś zanucił jakąś starą piosenkę. Ot, zwykłe konspiracyjne życie.
– Cicho! – syknął nagle Jurek, nasłuchując kakofonii trzasków i pisków wydobywających się z radia. – W Warszawie ludzie wyszli na ulicę! Demonstranci zaatakowali rząd! Żądają nowych ludzi… – reszta informacji, niestety, utonęła w kolejnej, jeszcze silniejszej fali zakłóceń.
– Nowych ludzi… Hm… pewnie genetycznie modyfikowanych, a my przecież jesteśmy zrobieni po staremu! Nadchodzi Apokalipsa! Idę na zwiad! – postanowiła Zośka. – Wojsko, nie opuszczać kwatery!
Wkrótce kontury Zośki utonęły w mroku, migające światło latarki zniknęło w niezliczonych zaułkach piwnic. Po pewnej chwili, gdzieś w oddali skrzypnęły chyba jakieś stare zawiasy. – Wiesz Zenek, jak ciężko nosić brzemię odpowiedzialności za losy naszej cywilizacji? – westchnęła Płockowiakowa, nie czekając w zasadzie na odpowiedź. – Wszyscy musimy być przygotowani na najgorsze… Baczność rekrucie! – Zenek na słowa komendy zerwał się bez słowa z wyświechtanego fotela, wyciągnął się jak struna, stukając obcasami zniszczonych buciorów.
– Padnij – powstań! Padnij – powstań! Padnij… O! Już powstałeś… Mój Ty żołnierzyku…
– Tak Zosiu…
– Od dziś już mnie tak nie nazywaj. W domu zawsze wołali na mnie „Ola”…