My, Płocczanie, możemy powiedzieć, że należymy do jakże nielicznej grupy szczęśliwców, bowiem załatwiliśmy nasze, miejscowe sprawy już w pierwszej turze, a poza tym skutecznie policzono oddane przez nas głosy. Opada powoli wyborczy kurz walki, wszystko stało się jasne, wiemy, z kim płyniemy na kapitańskim mostku przez następne cztery lata. Jednakże w przeważającej części naszego kraju walka na słowa, argumenty, riposty i kuksańce trwała jeszcze kolejne dwa tygodnie, a emocje rosły, jak ciśnienie pod pokrywką.
Tak, czy inaczej, na przestrzeni dwóch i pół dekady przeszliśmy do porządku dziennego nad sprawami, które legitymizują nasz kraj w gronie państw demokratycznych. Obecnie nie usłyszymy już komunikatu, że na jedynego wodza narodu głosowało 105% wyborców, to się już pewnie nie zdarzy i bardzo dobrze, bo nie chciałbym kiedyś pewnego dnia obudzić się w rzeczywistości rodem z „Matrixa”. Co więcej, mamy nieskrępowane prawo do tego, by dyskutować o jakości naszej demokracji, jaka powinna być i w jakim kierunku powinna się rozwijać.
Co prawda, na skutek nieudolności działania Państwowej Komisji Wyborczej, po wielu latach niezwykle mocno wybrzmiało słowo „fałszerstwo”. Daleko mi do aż tak ekstremalnych zarzutów. Wolę podsumować powyborczą sytuację tylko w ten oto sposób, że instytucja odpowiedzialna za sprawne, a przede wszystkim transparentne przeprowadzenie wyborów, nie „załapała się” do pociągu z napisem „nowe technologie” i nadal traktuje komputer, jak podłączony do telewizora nieco większy kalkulator. Tylko czemu tu się tak naprawdę dziwić? W końcu nikt nie zastanawia się nad tym, jak działa długopis, silnik samochodu, winda, smartfon, których na co dzień, wielokrotnie używamy.
W końcu ci biedni, zaawansowani wiekowo ludzie, odsądzani w obecnej chwili przez niemal wszystkich od czci i wiary, nie zostali tak naprawdę powołani do PKW z uwagi ich biegłą znajomość tajników IT – oni jako sędziowie najwyższych jurysdykcyjnych instancji, mieli przecież stanowić gwarancję legalności przeprowadzanych w Polsce wyborów.
Tym niemniej widać jak na dłoni, że demokracja odsłoniła w tej sytuacji swój, podatny na chamskie, bezpardonowe ciosy „miękki brzuch” i to co najmniej w kilku wymiarach. Przede wszystkim sama organizacyjna konstrukcja Państwowej Komisji Wyborczej pozostawia bardzo wiele do życzenia. Otóż okazuje się, że instytucja stojąca na straży demokracji, sama w sobie zupełnie do tego modelu nie przylega. Tworząc ją na początku ustrojowej transformacji ustawodawca zapomniał o najbardziej elementarnym jej mechanizmie, jakim jest kadencyjność.
I oto taki mamy stan rzeczy. Gdyby z jakichś ważnych przyczyn, powstała potrzeba odwołania kogoś ze składu tej komisji, to będzie z tym niemały problem, ponieważ nie przewidziano takiej procedury. Tym samym jesteśmy skazani na dobrą lub złą wolę hipotetycznego członka – persona non grata. Jeżeli znajdzie odrobinę zrozumienia dla przedstawionej mu argumentacji, dobrej woli, albo też honoru, to wspaniałomyślnie ustąpi… Jednakże co się stanie, jeżeli od wszelkich zmysłów odejdzie, zdecydowanie powie – Nie!, a potem rozpostrze się na progu PKW, niczym nie przymierzając… Rejtan?
Zostawmy w tym miejscu w spokoju odmienne stany świadomości i poziomy ludzkiego obłędu. Kuriozalne „never ending story”, związane z coraz to bardziej nie przewidywalnymi „wariacjami” programu komputerowego, obnażyło także słabość organizacyjną naszego państwa. Bo czy ktoś mi wytłumaczy, dlaczego ogromny potencjał, który w sumie posiadamy, nagle, bezpowrotnie idzie „w gwizdek”?
Tymczasem było jak zwykle – zamiast wesprzeć, dopomóc, zorganizować, a przede wszystkim zrozumieć doniosłość tak ważnego przedsięwzięcia, ktoś powiedział – To nie moja sprawa. Jest przecież Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, zatem mamy siły i środki, czy znów naiwnie kombinuję, że właśnie, chociażby do takich celów? Niestety, skończyło się prostą sztampą. Pozostawiona sama sobie PKW siłą swych zatrudnionych urzędników przeprowadziła postępowanie przetargowe tak, jak każda inna państwowa, bądź samorządowa instytucja, wybrała kontrahenta, jak wybrała, a teraz w samotności liże rany po sromotnej porażce.
Wydawać by się mogło, że wszystko przebiegło w jak najlepszym porządku, gdzie zatem tkwi błąd? Najkrócej rzecz ujmując – w systemie… Paradoksalnie, za wejście dziesięć lat temu do Unii Europejskiej każdego dnia tracimy niewyobrażalne pieniądze, płacimy swoją cenę… Nasz kardynalny błąd tkwi w tym, że jak zawsze chcemy być nie tylko świętsi od papieża, ale za jednym zamachem również od wszystkich świętych. Nasze polskie prawo zamówień publicznych jest nie dość, że skomplikowane, to jeszcze na dodatek rygorystyczne, tak, jakbyśmy za wszelką cenę chcieli przypodobać się Brukseli, której, powiedzmy to szczerze, tak na dobrą sprawę nic to nie obchodzi. Przez tę dekadę nauczyliśmy się też działać tak, jak Unia – róbmy wszystko, byleby nie było przypadkiem medialnego hałasu i niepotrzebnej wrzawy. Europejskie dyrektywy, rozporządzenia, załączniki chłonęliśmy od samego początku jak mantrę, niemalże na kolanach, a potem rzeczywistość krzyczy.
W myśl zasady, że Polak zna się na wszystkim i jest hydraulikiem, murarzem, elektrykiem, stolarzem, mechanikiem samochodowym, a nawet lekarzem – każda instytucja na własną rękę przeprowadza postępowania przetargowe, stając się jednocześnie z konieczności ekspertem od wszystkiego. Oczywiście nie muszę dodawać, że niezwykle rzadko przy wyborze wykonawców zamówień korzysta się z pomocy autentycznych specjalistów, bo przecież im również za usługę trzeba zapłacić, co zwiększa koszty całego przedsięwzięcia. W powszechnym podejściu najniższa cena oferty jest podstawowym kryterium wyboru wykonawców, ponieważ nie rodzi podejrzeń chociażby o „ustawienie” przetargu lub też korupcję.
Podsumowując, zamiast rzeczy droższych, jednakże wartych swej ceny, tracimy pieniądze, kupując często po kilka razy towary i usługi dużo niższej jakości. A potem jeździmy po dziurawych drogach, potykamy się na nierównych chodnikach i czekamy w napięciu, kiedy program komputerowy wreszcie upora się z liczeniem głosów. A wystarczyłoby pewnie, żeby na nasze, polskie sprawy spojrzeć z mądrą troską, a państwowe fundusze wydawać bez zbędnej asekuracji, jednakże z rozwagą, czyli jak to się kiedyś mówiło – po gospodarsku…