Widok siedzącej nieruchomo jak zombie, męskiej części rodziny przyprawił ją dreszcze. Nic nie widzące, nienaturalnie rozszerzone oczy, wpatrzone w jeden punkt, bezwiednie odbijały światła telewizora. – Co się Wam stało? Naćpaliście się, czy ktoś rzucił na Was urok? Odezwijcie się! – krzyknęła z paniką w głosie Zośka.
Zośka Płockowiakowa niezbyt pospiesznie wracała do domu. Październikowa sobota na pozór niczym się nie różniła od innych, tylko jakaś niespotykana o tej porze cisza i widok opustoszałych ulic sprawiał, że nagle poczuła się dziwnie nieswojo.
– Już jestem! – rzuciła w ciemną czeluść mieszkania od progu. Żadnej reakcji i odpowiedzi, nawet zdawkowego powitania…
– Co się dzieje? Kosmici ich porwali, czy co? – gderała do siebie, coraz bardziej zaniepokojona, otwierając drzwi salonu. Widok siedzącej nieruchomo jak zombie, męskiej części rodziny przyprawił ją o dreszcze. Nic nie widzące, nienaturalnie rozszerzone oczy, wpatrzone w jeden punkt, bezwiednie odbijały światła telewizora. – Co się Wam stało? Naćpaliście się, czy ktoś rzucił na Was urok? Odezwijcie się! – krzyknęła z paniką w głosie Zośka.
– Gramy… – wyszeptał zbielałymi ustami Jurek Płockowiak, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Jak to gracie? Na czym, albo w co? Przecież siedzicie po ciemku wgapieni w telewizor!
– Z Niemcami gramy… W piłkę – nie ustępował nie zrażony komentarzem żony Płockowiak. – To sprawa naszego honoru.
Tu ze swojego stuporu wydostał się dziadek – Prawda! Czy wiesz, kiedy ostatni raz wygraliśmy z Niemcami? Chyba wcale, ja w każdym razie nie pamiętam! Wojnę wygraliśmy, nawet dwa razy – meczu nie! – konkludował dziadek, wojowniczo wymachując laską.
– Naukowo rzecz ujmując, nie mamy żadnych szans – nie odrywając wzroku od wirtualnej murawy włączył się do dyskusji Przemek, starszy syn Płockowiaków. – Możemy tylko liczyć na wystąpienie anomalii statystycznej – nie budował optymizmu. – Chodzi tu o zaburzenie zwykłej statystyki zdarzeń. Załóżmy, że w pewnym mieście odbywa się zjazd Chińczyków mieszkających w Polsce. Nie wiecie o tym, wychodzicie na ulicę, spotykacie ich… W pewnym momencie dochodzicie do wniosku, że… – W nocy przegraliśmy wojnę! – zbyt pochopnie dokończył naukowy wywód dziadek.
– Nie! Chińczyków trzeba powołać do reprezentacji – równie niecelnie podsumowała matka.
– Przestańcie! Możemy wygrać, bo to jest jesień cudów, a nie jakieś naukowe zaburzenie. Tusk w Brukseli, a z Niemcami wygrali już w tym roku koszykarze, piłkarze ręczni i, jak mówi Prezydent Komorowski, piłkarze siatkowi… Przyszedł wreszcie czas na nożnych! Oglądajmy wreszcie ten mecz – próbował uciąć rozpraszające bieg boiskowych zdarzeń komentarze Jurek.
– To ile przegrywamy? – niezwykle irytująco zapytała Zośka. Jurek nadludzkim wysiłkiem zdusił kipiącą w nim złość. – Nie przegrywamy… Wciąż korzystnie remisujemy w piętnastej minucie meczu. Odpieramy huraganowe ataki przeciwnika. Cofnęliśmy się na z góry upatrzone pozycje – cedził przez zęby, powstrzymując jeszcze przez wiele minut dyletanckie zaciekawienie żony, która ni stąd, ni zowąd z każdą chwilą stawała się coraz bardziej zagorzałą fanką futbolu.
– Patrz, Niemiec przewrócił Lewandowskiego, wiesz jak trudno schodzą plamy z trawy, przynajmniej za pralnię powinien mu zapłacić i to w euro!
– Te odblaskowe, różowe albo zielone buty zupełnie nie pasują do reszty ubioru, prawdziwi faceci, zupełny brak wyczucia koloru…
– Ten Piszczek to niezwykle przystojny mężczyzna, taki wysportowany i ujmujący. Na pewno ma swojego stylistę, chociaż do tego stroju dodałabym jakiś gustowny szalik albo apaszkę, w końcu to październik…
– Dlaczego Toni Kross ma na koszulce numer „18”? Mówiłeś, że w drużynie gra tylko jedenastu zawodników. Ile ich jeszcze zamierzają wprowadzić?
Jurek Płockowiak przymknął oczy, w pewnej chwili było mu już obojętne, co dzieje się na „Narodowym”. Doskonale znał ponadnaturalną dociekliwość swej żony, wiedział już, że czasy, kiedy w spokoju, bezkarnie mógł obejrzeć sobie mecz, bezpowrotnie odchodziły w niebyt z prędkością światła…
– Nasz zawodnik wbił tę piłkę do bramki, ale głową. Szkoda, przecież to piłka nożna, to się nie liczy – nagle paplanina Zośki zaczynała się wdzierać do jego świadomości, jak pocisk.
– Goool! Goool! Gooool! – zaryczały trybuny w Warszawie i wszyscy okoliczni sąsiedzi. Euforii nie było końca. – Victoria! – krzyknął dziadek. – Jak Sobieski pod Wiedniem, jak husaria, wygrywamy! Idę po nalewkę! – pokuśtykał ochoczo po przyobiecany napój.
– No, żeby tylko się utrzymało – pospieszny, pierwszy toast został spełniony, jakby w obawie, żeby zdążyć przed ewentualną hekatombą. Jednakże ta, na szczęście, nie następowała… Wkrótce kolejny wybuch narodowego entuzjazmu rozdarł wieczorne powietrze.
– Niemcy chyba uwierzyli, że jesteśmy tymi Chińczykami, znaczy się umiemy grać w piłkę… Albo zaburzyła im się perspektywa i wszędzie widzą Szczęsnego – ze zdumieniem skonstatowała po jakimś czasie Zośka. Jeszcze długo w nocy trwała profesjonalna, sportowa dyskusja, bo przecież nieoczekiwanie staliśmy się lepsi od mistrzów świata. Trzeba z tym jakoś żyć! Aż strach pomyśleć, co będzie dalej – a do końca roku pozostały prawie dwa miesiące!
Tymczasem Zenek administrator siedząc w swej pakamerze w zadumie i w samotności również kontestował historyczny, narodowy sukces.
– Milik i Mila! – wykrzykiwał wielokrotnie jak mantrę, zachrypniętym ze wzruszenia głosem telewizyjny komentator.
– No właśnie… To „milowy” krok dla polskiego futbolu… i dla ludzkości pewnie też… Czasem dobrze jest zmienić jednostkę miary – westchnął Zenek, starając się po swojemu spuentować to, co przed chwilą jeszcze mieściło się w kategorii „niemożliwe’. – A swoją drogą ciekawe, jak to jest po niemiecku „Chłopaki nic się nie stało…”.