„Z Tumskiej spoglądam Góry na Królewski las, zaciera jego kontury czas…” – z tymi strofami się wychowaliśmy, wrosły w naszą świadomość miejsca tworząc naszą lokalną tożsamość. Władysław Broniewski właśnie tu, w Płocku widział swą „najbliższą ojczyznę”. Jednakże, czy naszemu poecie poświęciliśmy nazwę którejś z ulic?
Otóż nie, ale stało się chyba tak, jak mogło być najlepiej, bowiem uczyniliśmy go patronem pięknej, parkowej alei biegnącej koroną Tumskiego Wzgórza równolegle do ulicy Mostowej, tu rozciąga się niepowtarzalny, tak ukochany przez poetę pejzaż, tu o krok stoi jego rodzinny dom pod opoką konarów wiekowego dębu…
Władysław Broniewski urodził się 17 grudnia 1897 roku. Jego familia zamieszkiwała w domu przy ulicy Kościuszki nr 24. Z drugiej strony budynku znajdowało się wyjście do rozległego ogrodu, skłaniającego się łagodnym tarasem ku Wiśle; tam, jak nad dłoni, roztaczało się całe piękno nadwiślańskiego krajobrazu.
Rodzice należeli do płockiej inteligencji. Ojciec Antoni był kasjerem w miejscowym banku, natomiast matka Zofia wywodziła się z domu Lubowidzkich (była córką notariusza Antoniego Lubowidzkiego), przez jakiś czas prowadziła też pensję. Rodzina chętnie powoływała się na szlacheckie pochodzenie i posługiwała się herbem Lewart. W domu kultywowano tradycje patriotyczne wspominając dokonania antenatów; dziadek poety Jan Bonifacy Broniewski wziął udział w powstaniu listopadowym, natomiast w powstaniu styczniowym zginęli dwaj bracia babki – Walerian i Romuald Ostrowscy.
Chłopiec został szybko osierocony przez ojca, który w 1902 roku zmarł na skutek wylewu krwi do mózgu. W kilka lat później ze światem pożegnał się również dziadek Antoni Lubowidzki; tak zatem wychowaniem przyszłego mistrza pióra zajęły się kobiety – matka i babka. Zapewne nie było to szczególnie wymarzone zajęcie; Władek był dzieckiem żywym, energicznym i krnąbrnym, wszędzie go pełno. Od samego początku przejawiał talenty artystyczne, dobrze rysował i śpiewał. Babka przez jakiś czas konsekwentnie próbowała go nauczyć gry na fortepianie. Pomimo, że pierwsze lekcje rokowały całkiem nieźle, chłopiec szybko znudził się ćwiczeniami i zaczął chować się pod fortepian, wyciągany jednakże za nogę przez swą nieugiętą korepetytorkę, później zaszywał się przed nią w najbardziej niedostępnych zakamarkach przepastnego ogrodu.
W 1906 roku dziewięcioletni Władek rozpoczął swą edukację w nowo powołanym do życia Gimnazjum Polskim – pierwszej szkole w Płocku z wykładowym językiem ojczystym. Wspominając po latach okres swego dzieciństwa, Broniewski doceniał, jak wiele dała mu inspirująca atmosfera późniejszej „Jagiellonki”, jak wiele zawdzięczał swym nauczycielom, jak też i rówieśnikom, tu „nabierał sił na całe życie”.
Przez swych profesorów był oceniany jako uczeń zdolny, ale i krnąbrny, wciąż rozpierała go energia, powtarzał nawet szóstą klasę. Nie miał jednak sobie równych w lekturze dzieł literatury polskiej. Szczególnie ukochał sobie poezje Juliusza Słowackiego i znał na pamięć wiele jego utworów. Kiedy w 1911 roku powołano do życia na wpół legalną organizację skautowską, Władysław Broniewski stał się jednym z jej założycieli. Wśród rówieśników był duszą towarzystwa, wciąż wesoły, dowcipkujący, doskonale naśladujący głosy zwierząt i ptaków (dzięki czemu zyskał sobie przydomek „Kogut”), układał na poczekaniu coraz to nowe wierszyki, zyskując nimi uznanie wśród swych pierwszych słuchaczy.
Czas dziecinnej beztroski szybko jednak dobiegał końca. Dorastający chłopcy bez wahania stawali się mężczyznami, biorąc na swe barki odpowiedzialność za losy świata. W 1913 roku Władysław Broniewski, przybierając sobie pseudonim „Orlik”, został współzałożycielem zawiązanej na terenie Gimnazjum Polskiego sekcji „Strzelca” – organizacji związanej z PPS-em Józefa Piłsudskiego. Wraz z rówieśnikami organizowali wyprawy za miasto, maszerowali, ćwiczyli musztrę, śpiewali pieśni patriotyczne i wciąż dyskutowali o nieuchronnie nadciągającej wielkiej wojnie.
Po jej wybuchu Płock na skutek przesuwania się frontu kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. Dopiero w styczniu 1915 roku w mieście na dobre usadowili się Niemcy. Na ten rozwój wydarzeń żywo reagowali mieszkańcy, szczególnie młodzież; siedemnastoletni poeta został redaktorem naczelnym tajnego pisma „Młodzi idą” (dwa wydania tej gazety znajdują się w zbiorach Biblioteki im. Zielińskich).
Wkrótce przyszedł również czas walki; 8 kwietnia 1915 roku Broniewski wraz z grupą płocczan opuścił miasto, dołączając do Legionów Piłsudskiego. Zaraz po ukończeniu szkoły podoficerskiej w Noworadomsku przeszedł swój chrzest bojowy w bitwie pod Jastkowem. Zażarte walki przeciwko dobrze uzbrojonym Rosjanom trwały przez 4 dni, zginęło w nich ponad stu legionistów, epilog był tym tragiczniejszy, że po obu stronach okopów ginęli Polacy. Wieści, które nadchodziły do Płocka, były skąpe i niepewne. Wreszcie w lipcu 1917 roku, po odmowie złożenia wiernopoddańczej przysięgi, Broniewski wraz z innymi legionistami został internowany w obozie w Szczypiornie, w którym spędził 5 długich miesięcy.
Po zwolnieniu pojawił się w Płocku, wziął się za naukę i eksternistycznie złożył egzamin maturalny. Niedługo potem był już studentem Wydziału Filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Przez chwilę mógł odetchnąć pełną piersią, robić to, na co rzeczywiście miał ochotę – pisać wiersze, pasjonować się wykładami, oddać się przelotnym miłostkom, używać do woli warszawskiego życia, ale przecież pod koniec roku, kiedy ojczyzna odzyskała swą niepodległość i trzeba było bronić kruchych zrębów jej państwowości, nie mogło zabraknąć Broniewskiego.
Do wojska powrócił już listopadzie 1918 roku. Jeszcze nie wiedział, na jak wiele okrucieństw wojny się napatrzy, ile życia poświęci wojennej tułaczce. Swą służbę zakończył w 1921 roku w randze kapitana, za zasługi w wojnie polsko-bolszewickiej został odznaczony Srebrnym Krzyżem Orderu Wojskowego Virtuti Militari, a także czterokrotnie Krzyżem Walecznych.
Nie głaskało mnie życie po głowie
nie pijałem ptasiego mleka-
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka.
– napisał o tym okresie w swym życiu po latach w wierszu „Mannlicher” i zupełnie taka refleksja nie może dziwić, skoro będąc dwudziestoczteroletnim mężczyzną przeżył o wiele więcej, niż niejeden człowiek przez swe całe życie. Nauczył się już podejmować trudne decyzje i niebawem zrezygnował z obiecująco zapowiadającej się kariery wojskowej, by podjąć się nadzwyczaj ryzykownych poszukiwań na polu literatury. Mógł wybrać sobie zdecydowanie łatwiejsze, wygodniejsze życie, ale z konformizmem jakoś nigdy nie było mu po drodze… Pewnie też już wiedział, że jego dalsze losy zdominują żywioły, których już posmakował przez lata swej młodości – miłość, poezja, ideologia i wódka…
Ta ostatnia pojawiła się mu bardzo wcześnie, bo już w wieku kilkunastu lat za sprawą mocno kontrowersyjnych metod wychowawczych swej matki i babki; ażeby dorastający chłopak nie włóczył się wieczorami po mieście, każdego dnia stawiały przed nim karafkę wódki. Gorzałki nie brakowało również w czasie wojaczki, bo przecież nie każdego dnia trzeba wykazywać się bohaterstwem, dlatego też była z żołnierzami w koszarach, podczas przemarszów, na postojach, a także na urlopach spędzanych w kobiecym towarzystwie.
– Idiotyczne życie! Ciągle kokoty, wódka, karty i nuda. Przylega to do człowieka jak błoto i potem czuję wstręt do samego siebie – pisał Broniewski, ale potem właśnie przy wódce dyskutował, wspominał, pisał wiersze, kochał, w niej topił smutki i znosił ciosy, jakimi doświadczało go życie.
Z ideologią pokumał się też bardzo szybko, już jako kilkunastoletni chłopiec. W rozpalonej głowie wciąż mu siedziała polska poezja romantyczna, rodzinna pamięć o bohaterskich dokonaniach herbowych przodków oraz idea walki narodowowyzwoleńczej. W tym czasie w rozważaniach, w jaki sposób walczyć o utraconą niepodległość, ścierały się różne poglądy, jednakże radykalne nastroje społeczne sprawiały, że coraz większe rzesze zwolenników zyskiwała koncepcja samodzielnego odzyskania suwerenności, siłą wszystkich warstw społecznych, krystalizując się w nowoczesnym kształcie ideologii socjalistycznej, propagowanej między innymi przez piłsudczykowską lewicę.
Wkraczając w swe dorosłe życie to stanowisko podzielał również Władysław Broniewski. W „Strzelcu” zetknął się z ideologią lewicy, wydawała mu się wtedy jedyną sensowną drogą, lecz przede wszystkim szedł bić się o niepodległość, sprawy społeczne stanowiły plan dalszy, o ich sprawiedliwą realizację miał zadbać sam Piłsudski, który w oczach poety stał się gwarantem sprawiedliwej ojczyzny dla wszystkich Polaków. Po latach wojny przyszło rozczarowanie, bowiem młode państwo bez umiaru mnożyło społeczne kontrasty, jeszcze bardziej pogłębiało nierówności społeczne i konsekwentnie represjonowało przeciwników politycznych obozu rządzącego. W tej sytuacji Władysław Broniewski bez pamięci zawierzył rewolucji jako sile, która miała by posiadać zbawczą moc burzenia anachronicznego porządku i tworzenia nowoczesnego ładu.
Jeszcze w czasie służby wojskowej Broniewski miał okazję zapoznać się z poezją Włodzimierza Majakowskiego. Kilka lat później zetknął się również z polską awangardą i futurystami, to właśnie oni wyznaczali nowe kierunki poszukiwań literackich, odchodzili od stylistyki poezji romantycznej i eksperymentowali ze słowem. Na początku lat dwudziestych Broniewski postanowił wypracować swój zupełnie autorski warsztat. Debiutancki tomik poezji „Wiatraki”, który spotkał się z życzliwym przyjęciem krytyki, został wydany w 1925 roku. Już wtedy poeta współpracował z redakcją legalnego, komunistycznego pisma społeczno-literackiego „Nowa Kultura”, a potem pisał dla kolejnych czasopism związanych z ruchem polskiej lewicy.
Odszczepieniec, bolszewik, wywrotowiec i komunista – te epitety miały od tej pory przylgnąć do niego na całe życie. Nie bacząc na to, że wymarzona Polska zepchnęła go na dno społecznego Tartaru, wydawał kolejne, zaangażowane politycznie tomiki poezji – „Dymy nad miastem”, „Troska i pieśń”, „Krzyk ostateczny”. W 1931 roku aresztowano w wyniku represji całą redakcję „Miesięcznika Literackiego”, w tym i Broniewskiego, za opublikowanie protestu przeciwko torturowaniu więźniów politycznych. Na szczęście pomiędzy wytężoną działalnością społeczno-polityczną, a poezją zaangażowaną znajdowały się czasem chwile na prawdziwą lirykę, a kiedy pojawiała się tęsknota za rodzinnymi stronami, spod pióra płynęły takie oto strofy:
„Wy nie wiecie, jak tam biją dzwony,
stare dzwony o cichym zmierzchu,
kiedy słońca język czerwony,
liże fale rude, po wierzchu.”
Wiersz „Miasto rodzinne”, który powstał w 1929 roku, nie ma chyba sobie równych w dziedzinie poezji o Płocku. W okresie międzywojennym poeta bywał w naszym mieście dość rzadko najczęściej odwiedzając swą babkę, ale nostalgia za „krajem lat dziecinnych” wciąż powracała, niczym katharsis wyciskała łzy wzruszenia.
Z tego okresu nie sposób pominąć wiersza „Bagnet na broń!”. W obliczu zbliżającej się wojny Broniewski stworzył w kwietniu 1939 roku płynący prosto z serca niesamowity apel do narodu, który w obliczu zbliżającej się agresji na Polskę w prostych słowach przekonywał, zagrzewał do obrony kraju, budził powszechnie ludzki patriotyzm i poczucie odpowiedzialności za losy Polski. Doskonały w swej formie i wymowie utwór spotkał się z falą ataków przedstawicieli prawicowej krytyki literackiej, która uważała, że lewicowa działalność i jego poglądy polityczne pozbawiły poetę moralnego prawa do patriotycznej postawy.
Zaraz po wybuchu wojny kapitan Władysław Broniewski wyjął z szafy i odkurzył swój oficerski mundur, przez wiele dni oczekiwał na mobilizacyjne wezwanie, ojczyzna jednak nawet w obliczu śmiertelnego zagrożenia nie dowierzała poecie, powątpiewała w szczerość jego intencji. Powołany do wojska w drugim rzucie, przez wiele dni na rowerze gonił przydzieloną mu jednostkę, ale kampania wrześniowa szybko się zakończyła i nie zdążył wziąć udziału w walkach. Wreszcie zrozpaczony znalazł się we Lwowie, włóczył się po knajpach, pił wódkę i recytował wiersze.
Kiedy odmówił podpisania wiernopoddańczej, lojalnościowej deklaracji, został posądzony o antysowieckie zamiary i trafił do bolszewickiego więzienia. W nieludzkich warunkach spędził, jak potem skrupulatnie wyliczył, 562 dni. Wśród współwięźniów swą dumną, niezłomną postawą w czasie przesłuchań budził podziw; gdy inni się załamywali, donosili na siebie, on drwił sobie z przewrotnego losu. Wreszcie na skutek amnestii został zwolniony i trafił do armii Andersa.
Rozpoczęła się wojenna tułaczka – trudna droga do Polski. Broniewski wciąż pisał wiersze – prosto z serca, bez umizgów i kunktatorstwa, często bez szansy na druk, szczere do bólu, przez co wciąż raz to sowiecka, raz to angielska cenzura miały co robić, jak chociażby z utworem „Homo sapiens”, w którym autor zapowiadał, że przeistoczy się w jednego z jeźdźców Apokalipsy i zrzuci bomby, nie tylko na Berlin i ludzi, którzy z niskich pobudek szerzą nienawiść, ale także na sprawców zbrodni katyńskiej:
„A druga bomba – w grób smoleński!
Niechaj rycerze zmartwychwstaną
i świecąc każdy piersi raną,
świadectwo dadzą krwi męczeńskiej,
tej krwi niewinnej z ręki kata
przelanej w obcą ziemię czerstwą
ze zgrozą, lecz milczeniem świata
za wolność, równość i braterstwo.”
Poezja zagrzewająca do poświęcenia i walki oraz ta przepełniona tęsknotą za bliskimi i za krajem chwytała za serce, ale też często wlewała otuchę. Wiersze z tego okresu zostały wydane w dwóch tomikach – „Bagnet na broń!”(1943) oraz „Drzewo rozpaczające” (1945).
Broniewski nie unikał także celnych, często rubasznych fraszek, a te zdecydowanie nie podobały się dowództwu, według którego miały obniżać morale wojska. Tymczasem żołnierze uwielbiali jego poezję; recytowali kolejne wiersze i przepisywali na karteluszkach, nosili w kieszeniach mundurów. Paradoksalnie im bardziej poeta zyskiwał uznanie w oczach prostych żołnierzy, tym gorzej wyglądały jego „notowania” wśród kadry oficerskiej. Łata przedwojennego socjalisty, mimo długich miesięcy spędzonych w sowieckich więzieniach, doskwierała coraz bardziej. Wreszcie problem rozwiązał sam generał Anders, który po długiej rozmowie z Broniewskim, wysłał go na bezterminowy urlop. Ten podjął się pracy redaktora w Polish Information Center w Palestynie, wciąż pisał wiersze, recytował je dla żołnierzy i polskich Żydów, kochał, tęsknił i pił. Koniec wojny zastał Broniewskiego w Jerozolimie. Był mężczyzną w sile wieku, miał 48 lat musiał dokonać trudnego wyboru – pozostać na emigracji, czy też zaryzykować i wrócić do kraju, choć już zdawał sobie sprawę, że nie taką ojczyznę sobie wymarzył. Przeważyła tęsknota za bliskimi, za kobietami, które pozostawił i wciąż drżał o ich los.
Było ich w życiu Broniewskiego wiele, pewnie aż nazbyt wiele, umiał je sobie zjednywać, oczarować, zamącić w głowie, ale każda z nich była świadoma, że wiążąc się z nim podejmuje się jednocześnie tytanicznego zadania, stawiając się na z gruntu przegranej pozycji; wiele Broniewskiemu wybaczały, tolerowały jego ciągłe wybryki, kilkutygodniowe ciągi alkoholowe, udział w nocnym życiu literackiej bohemy, kolejne miłostki, jak i poważne romanse.
Pierwszą kobietą, która posiadała wątpliwy „certyfikat na wyłączność” była Janina Kunig – działaczka komunistyczna i nauczycielka. Pobrali się w 1926 roku, a potem razem w zgodzie klepali biedę, a trzy lata później przyszła na świat ukochana córka Broniewskiego – Joanna. Jednakże poeta miał dla kobiet serce ogromne jak ocean i nawet obowiązki ojcowskie nie przeszkadzały mu kolejnych podbojach miłosnych. Około 1933 roku myśli poety krążyły wokół młodszej o 15 lat studentki prawa Ireny Hellman, a w 1938 roku związał się z aktorką Marią Zarębińską. Tymczasem życie potrafi napisać zupełnie zaskakujące scenariusze.
W 1939 roku Janina Broniewska wraz córką Anką i swym nowym partnerem Romualdem Gadomskim zamieszkiwała na piętrze w domu przy ulicy Dziennikarskiej w Warszawie. Kiedy w kamienicy zwolnił się parter, do lokum wprowadził się Broniewski z Marią Zarębińską i córką z pierwszego małżeństwa aktorki – Mają. I jakże mogło być inaczej, niebawem obydwie panie poczuły do siebie sympatię. Po prostu – niemal idylliczny obraz rodziny w nowoczesnym, rewolucyjnym entourage’u!
Wojna bezwzględnie poplątała człowiecze losy, lakoniczne wieści z kraju docierały rzadko i były niepewne. Czy Broniewski w ogóle miał do kogo wracać? Przebywając jeszcze w Palestynie dowiedział się, że jego ukochana Maria Zarębińska zginęła w obozie w Auschwitz. Jakież było jego szczęście, gdy kilka miesięcy później dowiedział się, że jednak tę kaźń przetrwała. Z wojennej pożogi ocalały również córki – Anna i Maja. Było zatem z kim się witać, kogo kochać. To przesądziło o jego powrocie do kraju.
Powojenna Polska młodzieńcze ideały poety wypisała sobie na sztandarach, nie trudno się jednak było domyślić, że były podszyte politycznym kłamstwem i obłudą. Broniewskiego owacyjnie przywitano w Warszawie, obwożono go po całym kraju, hołubiono i przyjmowano na rządowych salonach. Stał się przecież naczelnym wieszczem nowego porządku, rewolucyjnym demiurgiem słowa. Pewnie to powszechne uwielbienie w jakiś sposób mu schlebiało, pieściło jego artystyczną próżność. Poeta razem z Marią Zarębińską zamieszkał w Łodzi, jednak ich sielanka nie trwała długo; wkrótce okazało się, że dwa lata pobytu w obozie pozostawiły po sobie śmiertelny ślad – białaczkę.
Dzięki swej pozycji Broniewski załatwił leczenie Marii w szwajcarskiej klinice w Hirslanden. Oczywiście leczenie było długotrwałe i horrendalnie drogie, wymagało ciągłych zabiegów w pozyskiwaniu funduszy. Z tych też powodów poeta pisał wiersze propagandowe, jeździł po kraju, agitował, spłacał dług, który zaciągnął na całe życie i przynajmniej sprawiał wrażenie, iż podporządkował się nowej władzy. Z Marią wziął nawet w Szwajcarii symboliczny ślub, próbując zaczarować los. Nie na wiele się to zdało. Maria odeszła na zawsze 5 lipca 1947 roku. Broniewski powtórnie się z nią rozstawał. W swej rozpaczy napisał:
Czy można się kochać w Umarłej?
Można.
A moja własna śmierć? –
Mnożna.
Ile wtedy umarło w samym Broniewskim? Po tylu życiowych wstrząsach pochował ukochaną kobietę, stał się bardziej lub mniej świadomie bardem socjalistycznego ustroju, ale z białymi plamami we własnym życiorysie, bo przecież nie mógł się bić z bolszewicką Rosją o wolną Polskę, siedzieć w sowieckich więzieniach, walczyć w armii Andersa, nienawidzić zakłamania i bezwzględności komunistycznego reżimu, pisać wierszy o mordzie katyńskim, zdradzie Polski, która dokonała się w Teheranie…
A jednak dalej pisał i wszystko wskazuje na to, że wciąż wierzył w sprawę, w zbliżający się nieuchronnie czas demokratycznych przemian, w Polskę, która kocha wszystkie swe dzieci, chociaż pewnie miał coraz mniej siły, był coraz bardziej zmęczony własnymi słabościami i kompromisami.
Wiedział też, że wysocy rangą partyjni funkcjonariusze tolerują jego wybryki, stał się po części ich Stańczykiem, któremu wolno więcej niż innym i za cięty język oraz dosadne drwiny nie obetną mu głowy, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Jak wspominają ówcześni, czasem podczas rządowego, suto zakrapianego przyjęcia wzywał do siebie jednego z obecnych towarzyszy broni, dzwoniąc w kieliszek wznosił toast:
– Szanowni Państwo! Pijemy za zdrowie naszego marszałka Józefa… – i tu po przepisowym, wojskowym trzaśnięciu obcasami, kończył – Piłsudskiego!
Wielokrotnie i przy różnych okazjach Broniewski podkreślał, że jest tylko jego żołnierzem, ale zdarzały się mu także bardziej ryzykowne manifestacje poglądów.
W 1954 roku Bolesław Bierut oświadczył, że dość ma już „Mazurka Dąbrowskiego”, tak więc nowy hymn na miarę socjalistycznej Polski napisze nie kto inny, jak Broniewski, indagował go o to wielokrotnie przy każdej, nadarzającej się okazji. Pewnego razu poeta wkroczył mocno już podpity na rządowy raut, podszedł do Bieruta wręczając mu kartkę, na której napisał:
„Jeszcze Polska nie zginęła…”, a potem mocno wzburzony wycedził przez zęby:
– To byłoby tak, jakbym polskiemu orłowi urwał głowę!
Poeta z nie mniejszą brawurą wielokrotnie upominał się przed Bierutem o przywrócenie należnej pamięci pomordowanym w katowniach Łubianki polskich, przedwojennych działaczy lewicowych. Mówił: – Czas już rehabilitować Hempla, Warskiego, Wandurskiego, Standego, przecież to byli uczciwi komuniści i dobrzy Polacy!
W tamtych czasach taka manifestacja własnych poglądów mogła zakończyć się tragicznie i gdyby nie fakt, że Broniewski był żołnierzem piechoty można by powiedzieć, że roznosiła go iście ułańska fantazja, a może nawet jakaś straceńcza obsesja prowokowania losu, pociągania lwa za ogon.
Jednak nawet największych krezusów nie omijają osobiste nieszczęścia. Kolejny cios był chyba najmniej niespodziewany. W 1954 roku zmarła tragicznie w niewyjaśnionych okolicznościach, na skutek zatrucia gazem, ukochana córka poety z pierwszego małżeństwa, wtedy dwudziestopięcioletnia Joanna. Wielu twierdziło, że była to największa miłość jego życia. Zawsze była jego oczkiem w głowie. Pieszczotliwie i na wiele sposobów ją nazywał – Anka, Ania, Anczydło, Anula… wreszcie córka – bzdurka… Pisał do niej listy w czasie wojny, do kilkunastoletniej dziewczynki wtajemniczając w sprawy dorosłych, otwarcie i szczerze. Jej śmierć przyniosła niewypowiedzianą rozpacz, którą wykrzyczał po swojemu, jak umiał najlepiej, w tomiku poezji „Anka”. To wstrząsający, chwytający za serce niepohamowany szloch ojca po stracie umiłowanego dziecka:
Otworzyłem okno, a firanka
pofrunęła ku mnie,
jak Anka
w trumnie (…)
Jak miło… jak miło… jak strasznie,
moja miła…
Ja już chyba nie zasnę…
Firanka… Czyś tu była?
W następnych latach Broniewski popadał w coraz dłuższe ciągi alkoholowe, całymi dniami pogrążony w depresji leżał na tapczanie i coraz mniej pisał, rozpoczynał jakieś projekty ale ich nie kończył. Wielokrotnie odwiedzał też Płock. Jak wspominał Prezes Towarzystwa Naukowego Płockiego Franciszek Dorobek, poeta zamieszkiwał wtedy w swym rodzinnym domu i zawsze w pokoju z widokiem na Wisłę. Był zakochany w starej części miasta, nowej jakby nie przyjmował do wiadomości. Lubił długie spacery koło cmentarza garnizonowego aż do Borowiczek, gdzie w młodości spędzał majówki.
W ostatnich latach swego życia jakby oczekiwał na śmierć, zresztą zawsze patrzył jej bezczelnie prosto w oczy. Zmarł 10 lutego 1962 roku na raka krtani.
Nie łatwo jest odpowiedzieć na pytanie, kim był tak naprawdę Władysław Broniewski? Sam o sobie mawiał: – Najpierw jestem patriota, dopiero później socjalista! Przez wiele lat zwracano się do niego – „Towarzyszu”, tylko że on nigdy do żadnej partii, ani przed wojną, ani po wojnie nie należał.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że był człowiekiem nietuzinkowym, nie przystającym do żadnego szablonu, z gruntu nieco naiwnym, ale do bólu prostolinijnym i szczerym; był również koneserem smakującym życie na wiele sposobów, niezwykle szarmanckim wobec wszystkich kobiet. Był także romantykiem wierzącym w ideały, ale przede wszystkim wskroś genialnym poetą lirycznym, który nie zawsze musi przecież dobrze rozczytywać bezduszne mechanizmy tego świata i znać się na rewolucji…
To prawda – złudna ideologia sprawiła, że część swej twórczości „rzucił przed wieprze”, lecz jednocześnie pozostawił po sobie również te wiersze, gdzie strofy zawsze wybrzmiewały dla nas jak dzwon… stary dzwon – może ten „z zamkowej wieży romańskiej”, a może ten „smutny i cichy… przesmutny… dominikański…”.
Artykuł opracowany na podstawie:
- Stanisław Kostanecki, Władysław Broniewski i Płock, Towarzystwo Naukowe Płockie, 1972
- Tadeusz Bujnicki, Władysław Broniewski, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1974
- Damian Kasprzyk, Władysław (macho) Broniewski. Szkic do portretu poety i awanturnika, Notatki Płockie, 2014/1
- Mariusz Urbanek, Broniewski miłość, wódka, polityka, Iskry, 2011
A jakie piękne wiersze pisał ubóstwiające towarzysza Stalina….Aż sie łza w oku kręci….
I znów w Płocku śmierdzi orlenem i nikt z tym nie robi wstyd
I TO BYŁ POETA ALE O TYM ZA STO LAT
Ładnie napisane ale po co kłamać? a ZNACIE O MAZOWSZE JAKIE CUDNE?
JEDNEGO ZGNOIĆ O DRUGIM KŁAMAĆ. JAK RZEKŁ KUSTOSZ W POLIN – JEST POLIN…………
Teraz w Polin wystawiają MAIN KAMPF……………
POLSKA ………..jakby rozleciała się, ulotniła………