Do sieci kin Helios trafiło „47 roninów”. Obraz debiutanta Carla Rinisha zapowiadany był jako wypełnione akcją kino przygodowe z japońskimi samurajami i Keanu Reavesem w roli głównej. Gratka dla fanów produkcji z Kraju Kwitnącej Wiśni? Nie do końca…
Film Rinisha przedstawia hollywoodzką wizję jednej z najważniejszych japońskich opowieści o zemście. Historia 47 roninów opowiada o honorze i męstwie, która dokonała się w 1703 roku. Wówczas grupa bezpańskich samurajów w krwawy sposób pomściła swojego władcę, który padł ofiarą zdrady. Opowieść ta była fundamentem zdarzeń, które oglądać możemy w filmie z Keanu Reevesem. I choć zarówno ów szkielet, jak i główny bohater wydają się z pozoru wyśmienite, to całość nie zachwyca.
Powodów tej porażki jest kilka. Pierwszy – najważniejszy – to osoba reżysera. „47 roninów” to debiut Carla Rinscha na dużym ekranie. Filmowiec popełnił mnóstwo błędów nowicjusza, co odbija się na wielu płaszczyznach. Reżyser ewidentnie nie mógł odnaleźć się w temacie samurajów i Japonii, przez co tak ważny dla takich produkcji klimat został zatracony. Rinsch nie poradził sobie także z prowadzeniem narracji i ze stopniowaniem napięcia. W efekcie poszczególne sceny nie zostały sensownie połączone i wyglądają jak zlepek oderwanych od siebie fragmentów, efektownych, lecz nie tworzących w żaden sposób całości.
Nie wyszedł także wątek miłosny pomiędzy Kaiem (Keanu Reeves) a jego ukochaną. W tej wykreowanej na zakazaną relacji brakuje pikanterii, pasji i – co ważniejsze – wiarygodności. Reżyser postanowił zmieszać ze sobą zbyt wiele gatunków. W filmie pojawiają się elementy horroru, kina fantasy i dramatu w otoczce filmu przygodowego. Zdaje się, że Rinsch chciał przyciągnąć do kin zarówno fanów „Harrego Pottera”, „Hobbita”, jak i Bruce’a Lee.
Na domiar złego, w oczy kłuje gra aktorska. Japońscy aktorzy mówiący łamanym angielskim nie dziwią – Amerykanie nie lubią czytać w kinie – lecz mizerna gra Keanu Reevesa już tak. Aktor dał popis gry aktorskiej opartej na jednej minie. Gwiazdor odtworzył swoją postać zamiast ją wykreować. Kai w wykonaniu Reevesa był wyjątkowo niewiarygodny, a sam aktor sprawiał wrażenie nieobecnego.
Elementem, który ratuje „47 roninów” są efekty specjalne. I choć daleko im do graficznych wodotrysków z „Hobbita”, to i tak mogą się podobać. Świetne są natomiast sceny batalistyczne.
„47 roninów” nie jest filmem tragicznym. To obraz, który pomimo wszelkich wad może się podobać – szczególnie fanom kina „B”. Żal tylko zmarnowanego potencjału, który bez wątpienia tkwi w historii roninów.