Ciężkie, stalowe drzwi śluzy posłusznie się za mną zatrzasnęły, usiadłem w przepastnym fotelu i nastawiłem mechaniczne liczydło na właściwą datę. Głęboki wdech – pociągnąłem do oporu drążek przepustnicy. Świat zawirował, powietrze wypełniło milionami gwiezdnych iskier, spojrzałem w iluminator machiny czasu – obrazy, ludzie, zdarzenia, historie przesuwały się, jak na karuzeli z zawrotną prędkością… – Zupełnie jak w powieści Juliusza Verne’a – pomyślałem.
No tak, przecież winien jestem Państwu wyjaśnienie nadzwyczaj frapującej zagadki. A zatem, czy faktycznie znakomity, powieściopisarz był płocczaninem? 140 lat temu polskie gazety huczały od tej sensacji, dodając co rusz nowe rewelacje w tej sprawie. Te wieści odbiły się głośnym echem na całym świecie. Tymczasem sam Juliusz Verne, niczego nie tłumacząc, jednocześnie niczego nie dementował, utwierdzając gorące głowy Polaków w przekonaniu, że jego pochodzenie jest owiane jakąś nadzwyczaj dramatyczną tajemnicą, czyli coś musiało być na rzeczy, bo przecież powszechnie wiadomo, że nawet w plotce kryje się jakieś ziarno prawdy.
Tak zatem właściwie dlaczego w naszym mieście nie stoi i to już od dawna pomnik znakomitego płocczanina Juliusza Verne’a? Powody bywają czasem dość prozaiczne. Dzisiaj wszystkie źródła wskazują, że pisarz urodził się we francuskim mieście Nantes, w rodzinie miejscowego prawnika, tymczasem jeszcze przez wiele dziesięcioleci polskie, amerykańskie, czy też rosyjskie encyklopedie traktowały informację o płockim pochodzeniu autora „W 80 dni dookoła świata” jako nie podlegający dyskusji fakt. Co więcej, teza ta wciąż powraca w wielu publikatorach aż do dnia dzisiejszego!
Ostatnio w 2008 roku mocno ją promował prof. Marian Fuks – historyk i znawca tematyki żydowskiej, dyrektor i wieloletni pracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie. Może zatem… warto by zrezygnować z asekuranckiego podejścia do sprawy, poprzeć zwolenników alternatywnej biografii prekursora science fiction, przyjąć tę niezwykle kuszącą hipotezę jako pewnik i… wystawić „naszemu Julkowi”, a na dodatek „małachowiakowi” jakiś obelisk, a potem może nawet i muzeum? Wątpliwości wątpliwościami, a niesamowity powód do dumy i na dodatek nadzwyczajna promocja Płocka gwarantowana od zaraz!
A tymczasem powróćmy jednakże do październikowych wydarzeń i nowinek sprzed 140 lat, skrzętnie udokumentowanych w „Korespondencie Płockim”. Rozpocznijmy może całkiem delikatnie od zjawisk i zmian zachodzących w otaczającej naszych antenatów przyrodzie:
„Odlot ptaków. Codziennie niemal zauważyć można przelatujące, rozgłośne stada kaczek i gęsi – niechybna to wskazówka zbliżających się chłodów, przed którym przemyślne ptaki w cieplejsze uciekają kraje. Z tych wędrówek ptasich ogólne wyprowadzają się wnioski, czy nadchodząca zima będzie długą i ostrą, czy też lekką i krótką(…) Jaskółki, słowiki, bociany, przepiórki, drozdy, gołębie oddalają się od nas już na początku jesieni, za to wrony, kruki, sójki, jemioły, sroki przybywają do nas na zimowe leże. Jedynie wróble poczciwe, kuropatwy i gile cały rok spędzają w naszych lasach i ogrodach. Na wiosnę wszystkie ptaki uprzedza szara kukułka, dopiero potem pojawiają się zwiastuny wiosny – skowronki, kurki wodne, kawki, krzyki, drozdy i ogoniaste sroki. Poprzednio w marcu jeszcze ukazują się bociany „polskiej strzechy towarzysze”, wracając zawsze do dawnych gniazd swoich.”
Ta iście romantyczna obserwacja zjawisk zachodzących wokół miasta nie zakłócała bynajmniej trzeźwego spojrzenia na sprawy, które działy się w samym Płocku. Myślę, że poniżej zaprezentuję zalążek tak dziś popularnego dziennikarstwa śledczego:
„Sadzenie drzew w Płocku pozostawia bardzo wiele do życzenia, dla przekonania się o tem dość tylko uważnie przejść ulicą Szeroką ( obecnie Kwiatka – przyp. aut.) i porównać liczbę kijów z liczbą zieleniejących się drzewek. Na 24-ry drzewek zasadzonych po obydwu stronach ulicy, zgadnijcie, ile jest przyjętych? Oto 7… wyraźnie siedm!; a na dwadzieścia kilka drzewek zasadzonych u zbiegu ulic Szerokiej i Nowowięziennej przyjęło się… aż jedno! Gdzież zatem powód tego? W oburzającym niedbalstwie, z jakiem te drzewka były sadzone i utrzymywane.(…) Do Was zwracam się, współobywatele naszego grodu. Przyozdabiajcie nasze miasto jak największą ilością drzew, ale niechaj na te wszystkie pożyteczne ozdoby tyle tylko wychodzi grosza publicznego , ile go rzeczywiście potrzeba. Niech się zeń ani szeląg nie zmarnuje, bo jeżeli każde marnotrawstwo jest złem, to marnowanie grosza publicznego jest występkiem.”
Jednakże na bulwersujące sprawy natrafiali nie tylko redaktorzy pisma, równie zaangażowani byli również jego czytelnicy przesyłając intrygujące listy, które znajdowały miejsce na łamach „Korespondenta”. Oto poniżej przykład wręcz wstrząsającego upadku obyczajów, bo kto słyszał, żeby zaglądać kobiecie przenikliwie w… oczy:
„List do redakcji. W dniu 3-im wrześnie r.b. kilkoro z nas, a niektórzy z dziećmi wybrało się zwiedzać Płock. Zaszliśmy do Kościoła Farnego, trafiwszy na mszę studencką, która odbywała się na intencję rozpoczęcia roku szkolnego – jako z mowy serdecznej Księdza przy Ołtarzu mianej – domyśleć się było można. Samiśmy przechodzili młodość i miłe nam się przypominały chwile, kiedy podobnie, pod wodzą profesorów, chodziliśmy do Kościoła.(…)Ale czasy widać się zmieniły! Z przykrością widzieliśmy, jak młódź w Płocku weszła do Kościoła bez należnego szacunku dla miejsca, jak się roztasowała, gdzie jej się podobało, rozsiadając się w ławkach; jedni oglądając kajeta matematyczne, drudzy czytając gazetę, inni jeszcze rozmawiając i śmiejąc się. Byli i tacy, co zuchwałym wzrokiem zaglądali kobietom w oczy, że ja – piszący niniejsze słowa siedząc z córką w ławce ostatniej, musiałem wyjść aby ustąpić bezczelności. Przed niedawnym czasem zdarzyło mi się być we Włocławku, także na Mszy studenckiej; lecz tam widziałem, porządek skromność i rygor szkólny. Podpisano: S…..i, Z…….cz, G……i”
Chciałoby się po czternastu dekadach odpowiedzieć – Drogi Panie S…..i! Okazało się, że szczęściem młodzi, krnąbrni płocczanie nie wchłonęli „szkólnego rygoru”, bo teraz „małachowiacy” swą otwartością umysłu i wiedzą mogą nawet mierzyć się z noblistami. A we Włocławku… no cóż… pewnie dalej nabożnie chodzą do kościoła. Porzućmy jednakże te małe, regionalne uszczypliwości. Oto kolejny przykład obywatelskiej postawy, udokumentowanej na papierze:
„W skrzynce naszej znaleźliśmy list: Każdy z nas dobrze pojmuje, jaką dogodność wyświadcza nam zegar Tumski. Umieszczony na najwyższej wieży w mieście, informuje co do godzin większą niemal część ludności Płocka. Nie tylko z blizka, ale i z daleka łatwo można odczytać godzinę na olbrzymim jego cyferblacie. Lecz zimą w przeciągu znacznej części dnia, ciemność zakrywa jego oblicze.(…) Czyżby nie można było oświecić cyferblatu zegara, postawiwszy przed nim latarnię?
Red: Nie mamy nic przeciwko latarniom – zwrócimy jednakże uwagę, że o wiele byłoby ważniejsze utrzymanie zegara o tyle przynajmniej w porządku, aby nie ulegał fluktuacyom kwadransowym lub nawet półgodzinnym na dobę, to spiesząc się, to znów spóźniając.”
A my dziś narzekamy na zmianę czasu z letniego na zimowy – zauważcie Państwo, że półtora wieku temu dzięki „fluktuacyom” naszego zegara takie przejście było niezauważalne, ponieważ mogło tak się zdarzyć niemal codziennie – raz mieliśmy godzinę „do przodu”, a raz „w plecy”. I co tu się bez sensu napinać? Chciałoby się skwitować – „Nie bądź Pan głąb, praw fizyki Pan nie zmienisz!”.
Kolejny obywatelski anons dotyka już żywo zagadnień świata przestępczego:
„Dowiadujemy się z listu prywatnego, że poczta pieniężna wyprawiona 26 zeszłego miesiąca z Pułtuska do Warszawy i wioząca summę rubli 2 900, skradzioną została na jednej ze stacyi pośrednich. Zarządzone wskutek tego śledztwo dotąd jeszcze miejsca spełnienia przestępstwa, ani winowajcy – nie wykryło.”
Jak wskazują bieżące komentarze, zamieszczane w „Korespondencie Płockim”, rozwój i przemyślność „sztuki przestępczej” w tym czasie zaczęła budzić w mieście z jednej strony respekt, a drugiej nieskrywaną, coraz większą trwogę:
„Kradzież. Od niedawnego czasu w mieście naszem uwidaczniać się zaczyna postęp w kierunku najmniej pożądanym; to pisząc mamy na myśli coraz to śmielsze i sprawniejsze sposoby kradzieży, których ofiarą stają się mieszkańcy Płocka. W przeszłą Niedzielę do mieszkania Państwa K. w oficynie domu nr 9 przy ulicy Warszawskiej podczas nieobecności lokatora i jego służącej, w kościele będącej wszedł złodziej około 12 w południe; otworzywszy sobie drzwi dobranym kluczem i przy pomocy dłuta rozwarł szufladę komody, z której zabrał znajdujące się w niej pieniądze w kwocie około rubli 100. Następnie drugiemi drzwiami mieszkania, które potrafił równie zręcznie otworzyć, z łupem swoim bez przeszkody wyszedł. – Dowiadujemy się w tej chwili, że złoczyńca dostał się już w ręce sprawiedliwości i nawet podobno już do winy się przyznał.”
Uff!… Przynajmniej jeden złodziej mniej, ale dramatycznych sytuacji wcale nie ubywało. Tak oto w jakąś zupełnie kontrowersyjną sytuację zaplątał się jeden z ówczesnych VIP – ów, na co nasz „Korespondent” nie potrafił do końca znaleźć trafnej puenty, zresztą w jakim celu kopać po tyłku choćby nawet śpiącego niedźwiedzia:
„Wieść o zabójstwie. Od dni paru w naszem mieście krąży wieść o zabiciu żony przez męża w przystępie zazdrości; miejscem tego dramatu ma być jedno z naszych miast powiatowych, głównym zaś czynnikiem – osobistość powszechnie u nas znana. Szczegóły jakie tym przypadku zdołaliśmy zebrać są bardzo luźne i sprzeczne, a nawet autentyczność faktu nie została dotąd poważnemi danemi potwierdzoną. Z tych też powodów wstrzymujemy się z wymienieniem nazwisk i miejscowości, aż do otrzymania wiadomości niewątpliwie pewnych.”
Afekty to, jak się okazuje rzecz zgubna i ze wszech miar niepożądana. Tragicznie przekonała się chociażby o tym mieszkanka niedalekiego Pepłówka:
„Miłość siostrzana silnie bywa nieraz rozwiniętą w sercach naszego ludu. Oto przykład z natury wzięty – w Mławie w zeszłym miesiącu zmarła nagle dwudziestoletnia Józefa Kamińska. Siostra jej o kilka lat młodsza Maryanna służyła we dworze, we wsi Pepłówko. Niespodziewanie wieść o śmierci, nie poprzedzona żadną o chorobie wzmianką uderza jak piorun w biedne dziewczę, nie przygotowane do tak okrutnej nowiny. Boleść wstrząsa silny jej organizm, druzgocze go i z przywiązania a z żalu za siostrą, w chwil kilka po odebraniu smutnej wiadomości – umiera.”
Tak jakoś się złożyło, że październik 1876 roku obfitował w dramatyczne wieści, a sensacja goniła sensację. Oto poniżej ogłoszenie pogrążonego w bezsilnej rozterce ojca, który daremnie poszukuje zaginionego syna:
„W dniu 27 września r.b. wyszedł z domu i zaginął syn mój Alfons Moczyński; wieku lat 34, wzrostu dobrego, włosy blond; nosił wąsy i brodę całkowitą; był ubrany w sak- palto, jasne spodnie, czarną kamizelkę i kamasze; bielizna była oznaczona literami A.M. Jest domniemane, iż w przystępie zboczenia umysłowego mógł sobie życie odebrać – może przez utopienie się w Wiśle. Zwracam się z prośbą do ogółu, jak też i władz właściwych, aby spostrzegłszy człowieka podobnego do opisanego raczyły uwiadomić ojca mieszkającego w Warszawie przy ul. Żelaznej nr 1127 za nagrodą rubli sto.”
To w stolicy, a w Płocku… rodziły się zręby nowego pojmowania bezpieczeństwa i higieny pracy, choć w równie dramatycznych okolicznościach:
„Wypadek. W tych dniach blacharz, nazwiskiem Flacha naprawiając rynnę pod samym dachem w domu Rostkowskiego naprzeciw Placu, skutkiem przegięcia się drabiny, spadł z wysokości 10 stóp. Szczęście było to nad murowaną bramą grubości dwóch łokci, na której blacharz zatrzymał się spadając, nie doznając żadnego szwanku prócz potłuczenia kilku dachówek.(…) Dla uniknięcia takich wypadków, które nie zawsze tak szczęśliwie się kończą należałoby, aby mularze i blacharze na wysokich domach pracujący, przymocowali się mocnym sznurem, jak to jest w Warszawie i innych większych miastach.”
Cóż, każdy człowiek ma swe konstytucjonalne ograniczenia, bariery, których przekraczać dla własnego dobra nie powinien. Jeżeli tak zupełnie hipotetycznie nazywałbym się Flacha, to z czystej ostrożności wyuczyłbym się zawodu na „poziomie 0’ – brukarz, woźnica, piekarz, ksiądz, byle nie dekarz, blacharz, a tym bardziej kominiarz! Trzeba uważać, jakich w życiu dokonuje się wyborów, po co sprowadzać na siebie zupełnie niepotrzebne zagrożenie, tym bardziej, że pokus w tym czasie nie brakowało! Oto bezwzględny zaborca podstępnie rusyfikował naród polską wódką. Na potwierdzenie niniejszego twierdzenia przedstawiam ogłoszenie:
„Miary do trunków odpowiednie dla szynków wódki i piwa, nowej formy (podług Ukazu Rządzącego Senatu z dnia 14 marca 1873r.) wymagane przez Władzę Akcyzną, z miedzi kute lub lane, bardzo trwałe, ocechowane w St. Petersburskiej lub Warszawskiej Komissyi Weryfikacyjnej, a mianowicie: jedna dwóchsetna część wiadra ceny rubli 1 kopiejek 50; jedna setna część wiadra ceny rubli 2; jedna czterdziesta część wiadra ceny rubli 2 kopiejek 50; jak również komplety tychże miar składające się z 8 sztuk począwszy od wiadra aż po pół czarki, nabyć można w Zakładzie Mechaniczno – Fizycznym Jakóba Pik w Warszawie ul Miodowa 493.”
Za nami współczesnymi pewnie już nie jedno party, nie jedna sroga imprezka… Ale czy ktoś z tu na tym świecie obecnych może się pochwalić, że pił wódkę… na wiadra!? Szacun – pradziadowie, wieczne i bezstresowe spoczywanie Wam i waszym wątrobom…
Ale, ale… niebawem okazało się, że w Europie pojawiły się jeszcze większe „kozaki”, którzy narażając własne zdrowie próbowali udowodnić jakąś zupełnie „odjechaną”, niedorzeczną teorię, jak raz tematycznie nawiązując do coraz bardziej rozpowszechniającego się nad Wisłą i kończącego październik halloween:
„Stowarzyszenie Szczurojadów zawiązało się w Belgii w mieście Gembloux; członkowie zbierają się regularnie raz w tygodniu i kończą posiedzenie wielką ucztą, głównie ze szczurów złożoną. Zadaniem stowarzyszenia jest zwyciężenie przesądu ogółu do mięsa tych małych i zgrabnych zwierzątek; dowodzą uczonemi rozprawami, że Rzymianie – sławni smakosze i mistrze w sztuce kulinarnej jadali szare myszy z przyprawą żołędzi kasztanów, jako najwytworniejszy przysmak. Powołują się także na Buffona, który zaręcza, że mieszkańcy Martyniki bardzo lubią myszy, a więcej jeszcze szczury piżmowe; na wyspach Kubie i Jamajce stanowią one ulubioną potrawę krajowców. Chińczycy uważają za wyborny przysmak zupę ze szczurów, z dodatkiem nietoperzy, starych ryb suszonych, zgniłych jaj i szynek psich. (…) Stowarzyszenie belgijskie pozazdrościło łakotki Chińczykom i postanowiło rozpowszechnić ją w Europie; wielu jednakże znalazło przeciwników. Między innemi pierwsze zajmuje miejsce, najwięcej w tem interesowany lud szczurzy, który dotąd sądził, że ma już dość do czynienia ze swym nieprzyjacielem kotem, a teraz musi się bronić przeciwko żarłoczności ludzkiej. Następnie koty zagrożone w swych najdroższych przywilejach, podały protestacyę przeciwko wtargnięciu ludzi w ich starożytne prawa; łasice i kuny zamyślają też o wysłaniu deputacyi dla poparcia słusznych żądań kocich. Tymczasem szczurojadów niepokoi głównie traktat uczonego pisarza arabskiego z wieku 14 – tego Ebn – Baithara, który piorunując przeciw szczurom dowodzi, że jedzenie ich mięsa osłabia władze umysłowe.”
Musicie Państwo przyznać, że w tych czasach zarówno płocczanom, jak i mieszkańcom „starego kontynentu” ekstrawagancji i to na wskroś totalnej zupełnie nie brakowało. Cóż, tak pewnie kończy się nasza październikowa podróż, a komu jeszcze nie dość wrażeń, niech zajrzy na stronę Płockiej Biblioteki Cyfrowej. A co do tego pomnika „Julka”, to wbrew powszechnie przyjętej wersji biografii mistrza ja bym się jednak poważnie zastanowił…