Są filmy, które już zanim powstaną, są skazane na porażkę. Witajcie w San Andreas.
Czy po wyjściu z koncertu Mandaryny czujecie się oszukani? Nie powinniście. Przed projekcją San Andreas nie miałem wątpliwości, że robię to na własne ryzyko i na własną odpowiedzialność. Potrzebowałem relaksu – było całkiem miło.
Połączenie średniej klasy reżysera, przeciętnego budżetu, gwiazdy formatu C, czyli Dwayne „The Rock” Johnsona i katastroficznej fabuły, może skutkować tylko filmową katastrofą – to pewne, ale tym razem mamy też momenty, które dają nadzieję.
Efekty specjalne nie są żenujące, główny bohater – wbrew pozorom – też nie jest tak tragiczny jak zazwyczaj, a amerykańska megalomania i patriotyzm, który w tego gatunku filmów wylewa się z ekranu, ustępuje miejsca przerysowanej dawce wiedzy na temat pierwszej pomocy – co akurat może się kiedyś widzowi przydać.
Są – co ciekawe – wątki poboczne, w postaci braci podróżujących po USA, problemy małżeńskie, rosnące uczucia… Dużo tego, jak na film, po którym nie spodziewałem się emocji większych niż z sesji rady miasta.
Sama fabuła (którą można streścić do trzęsącej się kamery, walących się efektownie budynków i przewidywalnych wydarzeń) nie wnosi nic do historii kina. Zachęcam do obejrzenia trailera, a co do samego filmu… No cóż. Są tanie wtorki :-)