Moja wizyta w kinie rozpoczęła się od irytacji długością bloku reklamowego. Po kilkunastu minutach, kiedy znudzenie sięgnęło zenitu i po raz drugi musiałem obejrzeć kilkuminutową zapowiedź czarno-białego filmu o cygańskiej poetce, miałem ochotę krzyknąć „Błagam! Dopłacę do biletu, ale ja przyszedłem tutaj na film!”.
A film w reżyserii Machulskiego zapowiadał się smakowicie. Więckiewicz i Englert to wyrobione marki. Ten pierwszy zresztą niedawno wcielił się z sukcesem w Wałęsę. Jego rola jako Adolfa Hitlera bardzo mnie interesowała. Fabuła, co prawda, absurdalna, ale dobrej komedii sporo można wybaczyć. W skrócie: małżeństwo, młoda i energiczna Mela oraz nieco gamoniowaty intelektualista Przemek, wracają do Warszawy, by pod nieobecność stryja popilnować mieszkania, a przy okazji w spokoju dokończyć pracę Przemka. Nocą młodych nękają charakterystyczne odgłosy stukania maszyny do pisania za ścianą. Mela odnajduje informację o miejscu, w którym przebywają. Okazuje się, że przed II wojną światową mieściła się tu ambasada Niemiec. No właśnie, i tutaj zaczynają się schody… A właściwie winda, która przenosi ich w czasie. Trzecie piętro to rok 1939, czwarte – rok 2012.
Już po wyjściu z kina zastanawiałem się nad celem powstania tego filmu… Czy miał nauczyć nas swobodnego podejścia do tematów III Rzeszy bez ponurej martyrologii? Czy miał być filmem, który bawi, a jednocześnie pokazuje alternatywną przyszłość i przeszłość? Czy miał po prostu pozwolić przyjemnie spędzić trochę czasu? Każdy z tych powodów byłby dobry, gdyby nie to, że…
Jedno, czego chciałem po wyjściu z kina, to zwrotu pieniędzy za bilet.
Tak sztucznego aktorstwa nie widziałem od czasu obejrzenia po raz pierwszy i ostatni paradokumentu „Trudne Sprawy”. Jedynie Nergal, który aktorem nie jest, paradoksalnie w roli czarnego charakteru wyróżnia się na plus. Efekty specjalne w filmie są faktycznie „specjalne”. Sceny walki, animacje to wyciągany za uszy mierny na szynach, ale to nadal o niebo lepiej niż ocena z humoru, którym komedia powinna kipieć. Nie ma humoru – jest żenada, po której widz zasłania dłońmi twarz, łkając nad poziomem polskiej kinematografii.
Widziałem … Złe słowo. Próbowałem obejrzeć „Kołysankę” w reżyserii Machulskiego i był to knot, jakiego nie spodziewałbym się kojarzyć z nazwiskiem twórcy Vabanku. „Ambassada”, niestety, już zawsze będzie kojarzyć mi się ze słowami z piosenki Perfectu”
„trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść… Niepokonanym…”
W kinie jest mnóstwo ciekawych filmów. Śmiem twierdzić, że aktualnie każdy jest lepszy od „Ambassady”. Mam wrażenie, że niepotrzebnie czepiałem się czarno-białej zapowiedzi filmu o cygańskiej poetce. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że tak naprawdę to nie najgorsze co mnie w kinie czeka.
I jeszcze coś. Pewnie niedługo do kobiecych czasopism będą dodawać DVD z „Ambassadą”. Weźcie egzemplarz bez płyty. Szkoda czasu.
Ostro ale adekwatnie do poziomu filmu. Dla mnie maksymalne dno. Nie wiem jak to można w kinie puszczać. W tv to była by porażka.