Wystawę „Michał Anioł – Kaplica Sykstyńska” można by niewątpliwie zakwalifikować do najważniejszych wydarzeń kulturalnych tego roku w Polsce. Ekspozycja odwiedziła już 15 miast – była prezentowana w Nowym Jorku, Berlinie, Szanghaju, w Montrealu, Wiedniu, jak również w Berlinie, a teraz zagościła w gotyckiej Kolegiacie św. Krzyża we Wrocławiu.
O jej wyjątkowości świadczy choćby ogólna liczba zwiedzających, która według danych podawanych przez organizatora aktualnie dochodzi do… jedynki z sześcioma zerami? Tak, nie pomyliłem się – to milion osób! W czym zatem tkwi jej unikalny charakter? Co wywołało aż tak entuzjastyczne zainteresowanie dziełem starego mistrza renesansu?
Pewnie sprawiła to zupełnie zaskakująca perspektywa, która nie jest osiągalna nawet w samej Kaplicy Sykstyńskiej. Na wystawie możemy obejrzeć z bliska doskonałe kopie fresków, przeniesione na płótna za pomocą nowatorskiej techniki, wiernie odwzorowującej oryginały malowideł sklepienia i ołtarza głównego, a wszystko w skali jeden do jednego… Dopiero w tym momencie uświadamiamy sobie ogrom pracy, rozmach i wizję, jak również niesamowity kunszt artystyczny Michała Anioła. Podziwiając freski tzw. Nowej Sykstyny, wpatrując się detale każdej sceny, niemal podążamy za myślami geniusza renesansu, tworzącego oto jedno z największych arcydzieł ludzkości…
…Dzień powoli dobiegał końca. W plątaninie rusztowań wypełniających ogromną budowlę, tuż pod jej sklepieniem, w chybotliwym świetle pochodni uwijało się kilku ludzi; aż strach było patrzeć jak ze swobodą poruszają się po wąskich kładkach, jakby już dawno przyzwyczaili się do myśli, że każdy niewprawny ruch może ich kosztować życie. Mimo zapadającego zmroku i rozpostartej pod sufitem drewnianej pajęczyny bez trudu można było dostrzec, iż na tynkowej powłoce kolebkowego sufitu powstaje właśnie ogromnych rozmiarów malowidło.
– Pietro! Znów źle przygotowałeś pigmenty, już teraz żółta farba czernieje, niech to szlag! Kiedy my skończymy na dziś robotę, ty zajmiesz się skuwaniem tynku. W takim tempie nigdy nie pomaluję tej przeklętej kaplicy! – jeden z mężczyzn, wyraźnie znajdujący wśród innych posłuch, pieklił się na jednego ze swych pomocników.
Z rozmachem cisnął mokre pędzle, usiadł oparłszy się o pionową belkę i długo rozcierał obolałe ramiona. Przymknął zmęczone oczy, bezwiednie pogrążył się w myślach:
„Nazywam się Buonarroti… Michelangelo Buonarroti. Przyszedłem na świat 37 lat temu w pięknym, toskańskim miasteczku Caprese przy drodze z Florencji do Rzymu; wtedy nie mogłem przypuszczać, jak wiele razy przyjdzie mi ją przemierzać. Mój ojciec Lodovico był tam bankierem, a potem burmistrzem. Chciał abym przejął rodzinną schedę.
Mnie nigdy nie ciągnęło do uczonych ksiąg i rachunków, zamiast tego wolałem rysować; ileż to razy ojciec złoił mi skórę twierdząc, że tylko marnuję drogocenny papier, ale i tak nie wybił mi z głowy miłości do sztuki. Wreszcie po czasie zrozumiał, że nic to nie da, oddał mnie do terminu do pracowni mistrza Dominica Ghirlandaia. To dzięki niemu, ledwie odrastając od ziemi, w wieku niespełna trzynastu lat malowałem już freski we florenckim kościele Santa Maria Novella. Przepiękna świątynia, wyłożona na zewnątrz płytami z białego, różowego i zielonego marmuru…
Wtedy wreszcie już mogłem malować bez obaw, jednakże zawsze pociągał mnie kamień; potrafię wiele, lecz w istocie rzeczy jestem genialnym rzeźbiarzem. Dlatego też porzuciłem pędzle i poczciwego Ghirlandaia by podpatrywać, jakie cuda potrafi wyczarować swym dłutem Bertoldo di Giovanni, uczeń słynnego Donatella.
Miałem wtedy lat piętnaście, gdy wraz Giovannim opiekowaliśmy się kolekcją antycznych rzeźb zgromadzonych w ogrodzie Medyceuszy – najmożniejszego rodu we Florencji. Wiadomo – żeby tworzyć, artysta oprócz talentu potrzebuje protektorów i zleceniodawców; szybko też ich znalazłem pod medycejskim dachem. To właśnie jeden z nich, Lorenzo di Pierfrancesco podsunął mi pewien szatański pomysł. Podziwiając moją rzeźbę „Śpiący Kupidyn” zasugerował mi, abym ją umiejętnie „postarzył”, spatynował i sprzedał jako antyczne wykopalisko.
Tak też się stało; zakopałem rzeźbę w kwaśnej ziemi, a kiedy ją wreszcie wydobyłem, efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania; w tym momencie stałem się chyba pierwszym fałszerzem dzieł sztuki. Me dzieło szybko trafiło w ręce kardynała Riaro, a kiedy wszystko po jakimś czasie wyszło na jaw, stałem się sławny. Miałem wtedy raptem dwadzieścia lat…
Niebawem zyskałem pierwsze poważne zlecenia; mogłem do woli kuć w mym ukochanym marmurze. Wyrzeźbiłem „Bachusa”, a potem „Pietę” do Bazyliki św. Piotra w Watykanie – doskonale wiem, że akurat to dzieło już na wieki rozsławi me imię, a ludzie bez przerwy będą podziwiać ten obelisk. Jednakże na tym nie poprzestałem – dla miłej sercu Florencji wyczarowałem z doskonałego marmuru z Carrary posąg młodzieńca o iście idealnych proporcjach. Mieszkańcy od samego początku zachwycili się moim „Dawidem”, a ponieważ jest ogromny, bo przy jego transporcie na Piazza Della Signoria trudziło się aż czterdziestu mężczyzn – nazwali go natychmiast „Il Gigante”.
Jednakże fortuna udowodniła mi, jak potrafi być przewrotna. Rządy na papieskim tronie objął Juliusz II – mój mecenas i jednocześnie oprawca, wielbiciel mego talentu, a zarazem wróg, moja dola i niedola, moje przekleństwo…
Nie darmo ze względu na jego porywcze usposobienie nazywają go ze strachem „Il Terrible”, ale ja również nie daję sobie „dmuchać w kaszę”. Najpierw mnie zaczarował, namówił mnie, abym stworzył dla niego nieśmiertelny monument w samym środku Bazyliki św. Piotra. Miałem wybudować dla niego grobowiec niespotykanych dotąd rozmiarów – na chwałę Boga i, rzecz jasna, jego Świątobliwości! Ta praca niewątpliwie zajęłaby mi całe życie, ale jej się akurat nie obawiam, to ludzie mnie odstręczają od siebie, a ja nie przepadam za nimi z wzajemnością.
Wracając do papieskiego pomysłu – sporządziłem szczegółowe makiety i rysunki. Grobowiec miało zdobić czterdzieści olbrzymich marmurowych posągów, a do tego misterne płaskorzeźby i wszystko na nic! Na drodze stanęła mi polityka i militarne eskapady, to właśnie tam popłynęły papieskie dukaty.
Juliusz II uraził mnie do żywego i nigdy mu tego nie zapomnę! Nie dość, że odmówił realizacji mojego dzieła, okroił do postaci nędznego kadłubka, to jeszcze zlecił budowę zupełnie nowej Bazyliki św. Piotra, i to komu? Bramantemu! Powróciłem zatem do Florencji, a ten ścigał mnie zaciekle, ja z kolei nie miałem zamiaru ustąpić, bo rzadko kiedy chylę kark przed kimkolwiek, nawet jeśli mieni się papieżem. Cóż, tu jednakże musiałem się ukorzyć, bo przecież zagroził, że jeśli mieszkańcy będą mnie skrywać, zamieni w pył całą Florencję. Znam go doskonale, kiedy wpada w furię, wtedy spełnia swe groźby bez zastanowienia…
Jednakże jak to się stało, że ja – genialny rzeźbiarz, już od czterech lat tkwię tu na rusztowaniu pod sklepieniem Kaplicy Sykstyńskiej, mozolnie malując freski?
Myślę, że taki właśnie rodzaj pokuty wymyślił mi Juliusz II za namową moich najzagorzalszych rywali, tych wściekłych psów – Rafaela i Bramantego. Sądzili, że nie znam się na tej technice malarskiej i się skompromituję, ja jednak udowodnię tym wszystkim niedowiarkom, wątpiącym w siłę mojego talentu, że tkwią w wielkim błędzie. Znów stworzę dzieło, które wszystkich zachwyci.
Papież zlecając mi to zadanie obmyślił sobie, że namaluję wizerunki dwunastu apostołów, szybko przekonałem go jednak do swego pomysłu, bo czy może być coś bardziej porywającego od biblijnych dziejów stworzenia świata opowiedzianych nie słowem, lecz obrazem?
Kto w Sykstynie wzniesie oczy ku niebu, ujrzy tu przodków Jezusa, a potem proroków i wyrocznie, a jeszcze wyżej rozdzielenie światła od ciemności, stworzenie Słońca i Księżyca, oddzielenie wód od lądów i wreszcie stworzenie Adama i Ewy i historię ich pierworodnego grzechu, a wreszcie biblijny potop i dzieje Noego…
W sumie jest to ogrom pracy, bo jeżeli kto dobrze zrachuje, to się dowie, że stworzyłem tu 175 odrębnych scen, w których bierze udział 350 ludzkich postaci! Już niedługo papież będzie mógł się chełpić mym dziełem. Sam nie wiem, jak to udźwignąłem, jak ostałem się jeszcze przy zdrowych zmysłach, ale zawsze w chwilach zwątpienia powtarzam sobie – geniusz to wieczna cierpliwość…”.
Michałowi Aniołowi udało się niedługo potem ukończyć swe epokowe malowidło – 1 listopada 1512 roku nastąpiło uroczyste otwarcie Kaplicy Sykstyńskiej. Freski na sklepieniu pokrywały powierzchnię niemal 500 metrów kwadratowych. Efekt tytanicznej pracy jednego tylko malarza, wzbudził powszechny zachwyt. Artysta stworzył potem jeszcze wiele innych, nie mniej spektakularnych dzieł, zyskując niekwestionowaną, sławę w całym nowożytnym świecie. Zwieńczeniem jego dorobku było zaprojektowanie w 1546 roku i podjęcie prac nad budową nowej Bazyliki św. Piotra w dobrze nam znanym, obecnym kształcie. Powszechnie mówiono o nim nie inaczej, jak „Il divino Michelangelo”, czyli boski Michał Anioł.
Wykonując w dużej mierze zlecenia dla najpotężniejszego w tym czasie mecenasa, czyli Kościoła, przeżył w sumie siedmiu papieży. Kończąc freski sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej nie spodziewał się, że jeszcze tu kiedyś powróci. Po ponad dwudziestu latach podjął się stworzenia malowidła na ścianie ołtarzowej. Fresk o powierzchni ponad 160 metrów kwadratowych powstawał w latach 1534 – 41.
Tym razem „Sąd Ostateczny” Michała Anioła wywołał nie tylko zadziwienie, ale także powszechny szok. W Wiecznym Mieście zawrzało od plotek, o fresku dyskutowano wszędzie – w Watykanie, na dworach patrycjuszy, w domach biedoty, na targach i w oberżach. Do tej pory nikt nie przedstawił tej sceny w tak bezprecedensowy sposób. Jezus nie był już dostojnym patriarchą i sędzią, w obrazie Michała Anioła jest potężnym, atletycznym herosem, rozsierdzonym na ludzi. Bezwzględnie, bez cienia litości strąca ich wprost do czeluści piekieł, wszyscy śmiertelnicy, nie wyłączając nawet świętych, nie kryją obawy o swój pozaziemski los.
Tymczasem najbardziej zbulwersowała oglądających niczym nieskrępowana cielesność obrazu; nie dość, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni zostali wyposażeni w antyczne, doskonałe proporcje i muskulaturę, to jeszcze występowali zupełnie nadzy, tak jak ich Pan Bóg stworzył.
– To obraza i bluźnierstwo w domu papieża! – grzmieli kardynałowie zebrani na Soborze Trydenckim, żądając skucia ze ściany kaplicy bulwersującego fresku, wkrótce jednak poszli po rozum do głowy i zatrudnili malarza Daniele da Volterra. Ten przeszedł do historii jako „Il Braghettone” czyli „majtkarz”, bowiem zgodnie z wolą zleceniodawców domalował na fresku kawałki sukna, zakrywając „newralgiczne” miejsca postaci z obrazu Michała Anioła i pewnie dzięki temu dość komicznemu zabiegowi fresk bez większego uszczerbku przetrwał do naszych czasów.
Dziś odwiedzając Rzym wciąż możemy podziwiać dzieło geniusza renesansu, choć teraz na wrocławskiej wystawie mamy również możliwość spojrzenia na nie z innej perspektywy, zupełnie z bliska, poznając szczegóły malowideł. Czy jest to oczywista zaleta, czy też może jednak także swego rodzaju wada?
Wiadomym jest, że każdemu nie dogodzi, jednakże w moim przekonaniu w pewnym stopniu zawiodła aranżacja ekspozycji, bowiem okazało się, że wnętrza przepięknego, dwupoziomowego kościoła, będącego perłą architektury średniowiecza, nie spełniają dostatecznie wymogów stawianych nowoczesnym przestrzeniom wystawienniczym.
Oglądając te wielkoformatowe obrazy, z których największe dochodzą niemal do wymiarów 3 x 6 metrów, obok poznawania fascynujących detali mamy również potrzebę, aby ogarnąć malowidło jednym spojrzeniem, swobodnie podziwiać je z pewnej perspektywy; tu jednak właśnie tej możliwości najczęściej brakuje, bowiem nie ma wystarczającej ilości miejsca aby w satysfakcjonujący nas sposób zwiększyć przestrzeń pomiędzy nami, a malowidłem.
Tym niemniej, pomijając wspomnianą niedogodność, wystawa warta jest obejrzenia chociażby po to, aby dokładnie i bez zbędnego pośpiechu, do woli zgłębiać tak zamysł, jak i talent „Il divino Michelangelo”.
Inną, ciekawą ofertą godną naszej uwagi jest wirtualna wycieczka po Kaplicy Sykstyńskiej z internetowej strony Muzeum Watykańskiego, którą prezentujemy poniżej.