Podczas konferencji organizowanej przez firmę Emerson, w płockim hotelu Czardasz odbyło się spotkanie z generałem Mirosławem Hermaszewskim. Jedyny polski kosmonauta przedstawił historię podboju kosmosu od samego jej początku do chwili obecnej, przeplatając ją doświadczeniami ze swojego życia.
Generał Mirosław Hermaszewski jest dotychczas jedynym Polakiem, który miał okazję polecieć w kosmos. W Płocku opowiedział o swoich doświadczeniach podczas konferencji pn. „Emerson Innovation Day”, zorganizowanej 20 kwietnia w hotelu Czardasz przez firmę Emerson.
Polski kosmonauta przygotował na wystąpienie w Płocku wyjątkową prezentację o historii badania i podbijania kosmosu, równolegle opowiadającą o jego osobistych przygodach i doświadczeniach życiowych.
– Ja pochodzę z małej miejscowości, chyba 11 tysięcy. Jak pamiętam z tych czasów młodzieńczych, jeśli ktoś w małym miasteczku ma jakieś inne marzenia, wychodzące ponad przeciętność, to zaraz nauczyciele mówią: „ty się najpierw lepiej ucz”. Trzeba być bardzo odpornym albo bardzo czegoś chcieć – powiedział na wstępie generał Hermaszewski.
Generał rozpoczął swoją opowieść od samych początków badania kosmosu, gdy ludzie dopiero patrzyli w niebo za pomocą prostych przyrządów i zastanawiali się, czym są gwiazdy, księżyc i słońce.
Polski kosmonauta po kolei opisał kształt i budowę układu słonecznego oraz naszej galaktyki. Można było się przekonać o jak wielkich odległościach mowa, gdy okazało się, że światło potrzebuje na dostanie się ze Słońca do Ziemi 8 minut, a obserwowane gołym okiem od razu pokonuje każdą odległość.
Jeśli odległość między Ziemią a Słońcem okazała się ogromna, to dalsze odległości już wykraczają poza wyobrażenie. Światło, żeby pokonać drogę na skraj układu słonecznego, potrzebuje aż osiem godzin, natomiast aby przedostać się z jednego końca galaktyki na drugi – aż 100 000 lat.
– W naszej galaktyce obserwujemy niektóre gwiazdy, ich może już nie ma nawet. One się wypaliły, tylko leci do nas ich światło. Astronomowie, którzy patrzą jak można najdalej, najgłębiej, cofają się w czasie – opowiadał kosmonauta.
Rzeź wołyńska
Generał Mirosław Hermaszewski opowiedział również o swoim dzieciństwie. Jak się okazuje, cudem przeżył rzeź wołyńską. Mama z półtorarocznym Mirosławem uciekała nocą przed rzezią. Kula wystrzelona przez wrogich Ukraińców przeszła o włos od głowy i trafiła w ucho mamy kosmonauty. Napastnicy, widząc krew, uznali, że „sprawa załatwiona” i poszli dalej.
Kobieta w szoku, gdy odzyskała przytomność, pobiegła dalej i dopiero w bezpiecznym schronieniu, ukryta przez znajome Ukrainki zrozumiała, że nie ma z nią jej dziecka. Na szczęście następnego dnia okazało się, że młody Mirosław przeżył noc. Został odnaleziony przez ojca, leżąc nieprzytomny w zaspie śniegu, zawinięty w koc, tak jak go mama upuściła.
Ostatecznie rzezi nie przeżyli jednak ojciec i dziadek Mirosława Hermaszewskiego oraz 18 innych członków jego rodziny, którzy zostali zamordowani w ciągu jednej nocy. W całej wsi wymordowano w sumie 182 osoby.
Trudna droga w stronę gwiazd
W dalszej części spotkania generał Hermaszewski opisywał, jak człowiek na początku walczył, by wznieść się w przestworza i ostatecznie w kosmos. Jednocześnie można było poznać przygody Mirosława Hermaszewskiego na drodze do zostania kosmonautą. Opowiadał o wielu trudnościach z próbami zdobycia licencji szybowcowej i lotniczej, związanych ze znaczną niedowagą.
– Piesek w kosmosie, małpka też, a ja próbuję dostać się do aeroklubu we Wrocławiu. Pierwsze badanie „nie nadaje się”, za rok poszedłem znowu. „Gdzie ty lichoto? 12 kilogramów niedowagi”. Ale ja mogłem się wspiąć na każde drzewo, na każdą wieżę kościelną. Wszędzie mnie było pełno, byłem sprawny fizycznie. Za trzecim razem, gdy poszedłem do tego instytutu, ale na wszelki wypadek zmieniłem nazwisko, przeszedłem! Facet mówi: „Ty taki sprawny jesteś, to będziesz latał, ale pod tyłkiem będziesz miał 30 kilo piachu, żeby wyważyć” – relacjonował swoje perypetie generał Hermaszewski.
Kosmonauta opowiadał również, jak przebiegał wyścig w kosmos między USA a ZSRR, a także jego osobista droga do lotu w kosmos. W trakcie opowiadania, gdy była mowa o badaniach, jakie musiał przejść przed lotem w kosmos, postanowił zaprezentować przedsmak tego, co on przeszedł.
– Dużo było ćwiczeń na aparat równowagi. Kręcenie na tych obrotowych krzesłach wytrzymać parę minut było ciężko, a później musieliśmy dojść do poziomu 15 minut. Na kosmodromie to już 40 parę minut kręciliśmy się z Piotrem Klimukiem i jeszcze jedliśmy śniadanie – relacjonował kosmonauta.
Z tej okazji wybrał jedną osobę z publiczności. Padło na… redaktora PetroNews, który akurat robił mu zdjęcie. Celem zadania było jak najszybsze wykonanie 10 obrotów, patrząc w sufit, z wycelowaną ręką w kropkę. Następnie trzeba było podejść do generała w linii możliwie prostej. – Nadaje się! Ale rzuca, nie? Parę dni temu facet czterech obrotów nie wytrzymał – oceniał generał po teście.
Rakieta, którą leciał w kosmos generał Hermaszewski, ważyła 35 ton, ale paliwa w sobie miała 270 ton. Mirosław Hermaszewski opowiedział o całym skomplikowanym procesie kontrolowania trasy lotu rakietą. Można również było dowiedzieć się trochę o samym życiu na stacji kosmicznej. Polakowi przypadło spanie na suficie, przeżył też zabawy z zerową grawitacją.
Generał opowiedział, jak on i jego koledzy, żeby obsługiwać funkcje stacji, musieli posługiwać się analogowymi tablicami kontrolnymi. Kosmonauta porównał również swoje doświadczenia z życia w kosmosie z tym, czego doświadczają kosmonauci obecnie. Przyznał, że obecnie ludzie, którzy lecą w kosmos, dużo więcej czasu spędzają na badaniach, niż na obsłudze stacji, czym zajmuje się kontrola naziemna. Kosmonauci tylko słyszą od czasu do czasu, jak różne mechanizmy się włączają na sygnał z Ziemi, gdy oni śpią albo zajmują się obserwacją i eksperymentami.
Polski kosmonauta opisał również drogę do Ziemi. Najpierw należało przedrzeć się przez górne warstwy atmosfery, które rozpalały dno kapsuły do czerwoności, później kolejno wykorzystywano kilka spadochronów o różnych funkcjach: wyciągające, stabilizujące, wyhamowujące.
– Na koniec, gdy wszystko gra, otwiera się ten wielki, tysiącmetrowy spadochron. 15 minut jeszcze się jedzie do Ziemi, po drodze odwala się to rozpalone dno. I lądowanie, „miękkie lądowanie” oni mówią. Tu było 6 metrów (prędkość opadania), a wiatr 16 metrów – podsumował generał.