„Gdy przyjdzie luty, noś podkute buty” – mawiali nasi pradziadowie i to wcale nie dlatego, że akurat w tym czasie odbywały się zwyczajowe przemarsze ulicami prastarego grodu grup najprawdziwszych Polaków.
Otóż naszymi jaszczurami nie kierowały pobudki ideologiczne, tylko na wskroś praktyczne – 140 lat temu (tę informację w szczególności kieruję do młodzieży) ludzie nosili solidne, podkute stalowymi elementami obuwie, gdyż o tej porze roku występowały niskie temperatury, a podłoże pokrywało się śliską warstwą lodu, czyli wody w stanie stałym. A cóż dopiero działo się z naszą wielką rzeką…
„Lód na Wiśle do niepamiętnej doszedł grubości, stanowi on bowiem warstwę grubości półtora łokcia. Żywe kroniki nadwiślańskie w postaci przewoźników, rybaków i.t.p. nic podobnego z przeszłości nam nie podają. Ta grubość lodu pochodzi nie tyle z siły mrozów, ile raczej z niezwykłej długotrwałości lodu na Wiśle i ciągłego tworzenia się warstw nowych z często padającego, topniejącego i przymarzającego śniegu. Ta nadzwyczajna grubość lodu każe się obawiać podczas jego puszczania niebezpiecznych zatorów.”
Przy temperaturach powietrza grubo poniżej zera wielokrotnie pojawiał się również śnieg i było go tak wiele, że tak zwane służby miejskie „goniły w piętkę” i często podejmowały nieprzemyślane decyzje, a nasz „Korrespondent, jak to miał we zwyczaju, zgryźliwie komentował:
„Właściciele posesyi przy ulicy Królewieckiej są zaniepokojeni wielką ilością śniegu nawiezionego z innych ulic miasta i złożonego w miejscu niezabrukowanym, ciągnącym się wzdłuż nowego rynku ku alejom. Gdy roztopy nadejdą, wszystka woda z tego śniegu wsiąknie w wierzchnią warstwę pulchnego poburaczyska i po spodniej warstwie gliny spływać będzie do piwnic domów przyległych i zbytnią wilgocią nasycać będzie ziemię w przyległych ogrodach. Czy nie lepiej byłoby obrać inne miejsce do wywózki śniegu z całego miasta?”
Pozostając jeszcze w tematyce prawdziwej zimy, czyli siarczystego mrozu i śniegu po pas, dwa miesiące temu informowaliśmy Państwa o urządzeniu w naszym mieście pierwszego lodowiska. Otóż okazało się, że po pewnym czasie spotkało się ono z głosami krytyki z dość kuriozalnego powodu:
„Drobna kwestya higieniczno – gimnastyczno – moralna. Nauka i doświadczenie dawno już uznały ślizgawkę jako jedno z najlepszych ćwiczeń gimnastycznych, właściwych zarówno dla chłopców, jak i dla dziewcząt, oczywiście na tyle, o ile stan zdrowia w ogóle na gimnastykę i na pobyt na powietrzu pozwalają. W Ameryce, w Anglii i w Niemczech ślizgawka jest uważana za bardzo właściwą rozrywkę dla młodzieży obojga płci. U nas inaczej. Są u nas tacy, którzy przedstawiają ślizgawkę jako zabawę gorszącą i surowo jej zakazują z pobudek moralnych i higienicznych. Notabene kilkugodzinne tańce z ciałem na wpół obnażonem w ciasnym gorsecie są uważane za higieniczne, moralne i zgodne z wymaganiami wszelkiego rodzaju.”
Tylko pozazdrościć – ciekaw jestem, jakimi to ewolucjami i układami tanecznymi popisywali się łyżwiarze, a przede wszystkim łyżwiarki, skoro sprowadzili na siebie święty ogień oburzenia płockich matron, strażniczek moralnej, niepokalanej czystości, a skoro zaczepiliśmy już o problematykę etyki i obyczajów, to w jednym z numerów pojawiło się takie oto ogłoszenie:
„Młoda paryżanka, świeżo przybyła życzy sobie znaleźć miejsce guwernantki do nauki mowy francuzkiej oraz nauki wszelkich przedmiotów w tymże języku. Wiadomość w Redakcji.”
Cóż, akurat 140 lat temu taki anons czytany był wprost, bez dodatkowych konotacji. Dzisiaj, niech mi ktoś wiarygodnie zaprzeczy, pojawiają się ukryte podteksty, które wywołują uśmieszki, grube żarciki i rozważania, gdzie taka informacja powinna być zamieszczona – w rubryce „Szukam pracy”, czy też „Ogłoszeń towarzyskich”. To interesujące, jak w tej sytuacji wygląda obecnie podejście do relacji damsko – męskich, czy od czasów naszych przodków postąpiliśmy w tej materii kilka kroków do przodu, czy też ulegamy jakiejś nowej fali hipokryzji i sztubackiemu zinfantylnieniu?
Porzucając już te wątpliwości, których tak łatwo nie rozstrzygniemy, a pozostając jeszcze w obszarze zachowań społecznych przytoczę teraz informację, która jest żywą pochwałą postępowania w myśl pozytywistycznego założenia „pracy u podstaw”:
„Przykład godzien naśladowania: Jedna z pań naszych, osiemdziesięcioletnia staruszka, chcąc wynagrodzić swoim dwóm służącym, młodym dziewczynom, że pilnują domu i za rozrywkami się nie ubiegają oświadczyła, że w czasie karnawału będzie je uczyła pisać, bo czytać już umieją. Jakoż w ciągu pięciu tygodni obiedwie znacznej wprawy nabrały w pisaniu, czem się bardzo cieszą, a dla swej troskliwej pani najżywszą czują wdzięczność, starając się takową swem postępowaniem na każdem kroku okazywać. Wyjęte z ich zeszytów kartki składam w redakcyi dla pań, które chciałyby się przekonać, jak prosto i łatwo można nauczyć pisania prostaczka i tem samem spełnić jedną z najpożyteczniejszych praktyk dobroczynnych.”
W 1880 roku kobiety zaczynały wybijać się na samodzielność i tak jak w opisanym przypadku krzewiły ideę solidarności społecznej; zgodnie z duchem pozytywizmu podejmowały także różnorakie inicjatywy edukacyjne, z samokształceniem włącznie:
„Lekcye zbiorowe dla kobiet w zakładzie naukowym p. Stefanii Jurkowskiej jutro się rozpoczynają wykładem z buchalteryi. Wykład ten objął p. profesor Dylewski. Zajęcia z innych przedmiotów wkrótce się rozpoczną, a jeżeli przez panie nasze zostaną należycie poparte, będą niewątpliwie jednym z faktów, jakiemi płocczanki będą się mogły pochełpić i za piękny przykład stanąć dla kobiet z innych miast prowincjonalnych.”
Tak zatem nasze przodkinie, choć czasem były nazbyt ortodoksyjne co do swych poglądów w zakresie obyczajowości, to jednakże brylowały swym poziomem intelektualnym, rozpalały kaganiec oświaty. Dbały również o swój rozwój duchowy, z wypiekami na twarzy czytały zapewne poniższą relację już planując, jak nakłonić szanownych małżonków do odwiedzenia stolicy, tam bowiem…
„W sferach teatralnych obiegają pogłoski, że Helena Modrzejewska przedłuży swój pobyt jeszcze na czas pewien. Po ukończeniu 10 przedstawień nieabonamentowych wybitna artystka wystąpić ma jeszcze pięć razy. Obok tej dobrej nowiny zapowiadają znakomitego w teatrze naszym gościa. Jest nim Thomasso Salvini, słynny tragik włoski, godny konkurent Rossi’ego, który w powrocie z Odessy zatrzymać tu ma się na sześć występów. Zapowiedziana w salonie p. Ungra wystawa odlewów gipsowych z żywych osób ś.p. doktora Levittoux stanie się dla publiczności tutejszej z wielu względów zajmującą. Wiadomo, że ś.p. doktór na doprowadzenie do skutku swego wynalazku poświęcił całe swoje mienie, a nawet w ostatnich latach porzucił część swej lekarskiej praktyki, która stanowiła jedyny jego dochód i jego rodziny. Wiadomo jakie zainteresowanie wzbudził na wystawie paryzkiej i w jaki sposób znawcy ocenili przełamanie trudności, które tyle czasu i poświęceń kosztowały. Są to maski zdjęte tym razem z całego już ciała. Kto tego nie widział trudno mu będzie uwierzyć w sam fakt ich istnienia i będą podziwiać cud cierpliwości i zmysłu wynalazczego.”
Takie rzeczy można było oglądać w Warszawie, tymczasem na głębokiej prowincji pewnego razu ukazało się niespodziewanie ludziom zjawisko, które z całym szacunkiem dla dziennikarza Korrespondenta nawet dziś naukowymi argumentami nie da się wytłumaczyć, bo takie wizje powstają pewnie jedynie po zażyciu halucynogenów:
„W tych dniach ludność wiosek Owczary i Pęczelice zaniepokoiła się dziwnem zjawiskiem powietrznem. Patrząc ku górom Żernickim przedstawił się cudny widok, jak z góry wyjeżdżały konne hufce wojska i rozwijały się na równinie. Złudzenie było tak wielkie, że ludzie zmierzający w stronę Żernik zatrzymali czekając, aż mniemane wojska przejdą. Następnie wszystko znikło. Zjawisko rozpłynęło się w powietrzu za nadejściem zmroku. Ludność wiejska ubrała to zjawisko w śliczną legendę o rycerzach śpiących w górach Żernickich, którzy zbudzili się z długiego snu. W sąsiedniej wiosce znajdują się okopy z odległej starożytności; przy kopaniu ziemi jeszcze dziś znajdują tam strzały tatarskie. Podobne zjawiska powietrzne są zwyczajnemi w innych krajach, u nas należą do osobliwości i dlatego też budzą niezwykłe wrażenie.”
Sen mara, Bóg wiara… Ta ostatnia może być żarliwa i niezachwiana, że objąć rozumem niepodobna, zupełnie tak, jak w tej niezwykłej opowieści o kolejach losu pewnego księdza:
„W Żytomierzu w 1853 roku odbył się w jednym z kościołów obrzęd zdjęcia z księdza święceń kapłańskich. Dopełnił obrzędu biskup Borowski. Wszyscy obecni tłumnie zalegający kościół płakali – od łez, ksiądz bowiem z którego zdejmowano sakrę, był znany tylko z najlepszej strony. Był to ksiądz Kobyłowicz, proboszcz w Oratowie, w Guberni Kijowskiej. Uważano go za jednego z najzacniejszych i najgorliwszych w diecezji księży; zasłynął jako wyborny kaznodzieja i spowiednik. Jako proboszcz roztaczał jak najpożyteczniejszą działalność, a między innemi w krótkim czasie odbudował i odnowił swój kościół. Nagle z przerażeniem wszystkich, co go znali, oskarżony został o zabójstwo popełnione na ekonomie oratowskim.
Dowody były przeciwko niemu, między innemi znaleziono schowaną za ołtarzem dubeltówkę, własność księdza, z której dopiero co strzelano. Sąd po zbadaniu sprawy uznał księdza za winnego i skazał go na zesłanie do ciężkich robót na całe życie. Ksiądz z protestem tylko na ustach, że zbrodni tej nie popełnił, wysłany został do miejsca przeznaczenia i przebywał tam przez lat dwadzieścia! Dopiero potem wyszła na jaw prawda.
Organista oratowskiego kościoła na śmiertelnym łożu przed wezwanym urzędem i wobec licznie zgromadzonych mieszkańców wyznał, że to on zabił ekonoma chcąc się ożenić z jego żoną i że on także rzucił podejrzenie na księdza umyślnie ukrywszy za ołtarzem dubeltówkę i naprowadziwszy na ślad policyę. W końcu wyznania organista dodał, że kiedy księdza już trzymano w więzieniu, dręczony wyrzutami sumienia, odwiedził go i wyspowiadał mu się z popełnionej zbrodni, ale później nie miał odwagi przyznać się do zbrodni przed sądem. Ksiądz więc poniósł niesłuszną karę wiedząc, kto jest winowajcą i mogąc jednym słowem go do więzienia wtrącić, a siebie uwolnić od wygnania.
Słowa tego szlachetny kapłan nie wypowiedział, bo mu Kościół zakazał. Stał się więc ofiarą nikczemnego człowieka i swego poświęcenia. Natychmiast po otrzymaniu zeznania organisty wydany został rozkaz zwolnienia księdza Kobyłowicza. Było już jednak za późno; niedługo wcześniej szlachetny kapłan swe życie zakończył do końca zachowując tajemnicę spowiedzi. Nie mógł więc skorzystać z rehabilitacji. Pamięć jego przecież nie zaginęła. Żyje wspomnienie o tym księdzu, który jak niegdyś św. Jan Nepomucen poświęcił się dla służby świętej Kościoła.”
Mówi się, że „wiara góry przenosi”, niestety w przypadku tego nieszczęśnika transfer gór następował na jego własnych barkach na zesłaniu w kamieniołomach. A ludzka pamięć też okazuje się zawodna, bowiem nic mi nie wiadomo, żeby swą niezłomną postawą i bezgranicznym poświęceniem ksiądz Kobyłowicz zasłużył, aby go włączyć do panteonu świętych męczenników Kościoła…
Moja relacja z podróży w czasie byłaby pewnie niepełna, gdybym nie zajrzał do kroniki wypadków. Tu czas na małą zagadkę – co kojarzy nam się z nieodległym Włocławkiem? Pewnie tama na Wiśle, drużyna koszykarzy, „Anwil” i oczywiście fabryka fajansu. Oto w poczciwym Korrespondencie natrafiłem na relację opisującą trudne początki tego przedsiębiorstwa. Wiadomo, że do wypalania naczyń z gliny potrzebny jest ogień, tu niestety było go zdecydowanie za dużo…
„Z Włocławka. Dnia 10 b.m. podczas najlepszej zabawy w hotelu pod Trzema Koronami, dał się nagle słyszeć złowrogi krzyk „gore!” i dzwonki straży ogniowej ochotniczej. Wybuchł pożar w fabryce fajansu panów Cona i Kuhfelda od 7 lat istniejącej i cieszącej się najlepszym powodzeniem. Ogień w mgnieniu oka ogarnął całą fabrykę, niszcząc dzieło pracą i mozołem dokonane.
Pożar wybuchł z niewiadomej dotąd przyczyny, w środku budynku, gdzie ludzie pracą po części zajęci poczuwszy dym, chcieli wodą płomień ugasić; niestety ogień górę wziął i ogarnął wszystko z szybkością błyskawicy do tego stopnia, że ludzie życie uratowawszy wierzchnie ubrania pozostawili. Było tez kilka przypadków potłuczeń rąk i nóg. Straż ogniowa czem prędzej nadbiegła i jak zastęp dzielnych rycerzy z niszczącym żywiołem walczyła, nie dopuszczając do rozszerzenia się ognia na inne budynki fabryczne. Fabryka wprawdzie była ubezpieczoną, szkody jednak poniesionej przez stratę czasu żadne towarzystwo nie wynagrodzi.
Około 150 ludzi wraz z rodzinami pozbawieni są chleba. Mówiąc o straży ogniowej mogę wspomnieć o niektórych nieporządkach, jakie każdemu znającemu straże np. płocką nastręczają się, a mianowicie brak koni i wody. U Was jest we zwyczaju dostarczanie straży koni przez właścicieli miejskich gruntów, tu zaś po ulicach strażacy konie łapali tocząc walki z właścicielami onych, jak z dorożkarzami. Następnie każdy właściciel wody znajdującej się w bliskości pożaru powinien ją ofiarować, tu zaś opór stawiali, dla przełamania którego straż ogniowa przy pomocy policyi musiała użyć przemocy, to nie po obywatelsku i nawet nie po ludzku.”
Tak zatem okazało się, że we Włocławku straż ogniową, owszem – powołano do życia, ale szczera chęć niesienia pomocy w narodzie jeszcze drzemała sobie słodko na poziomie czysto deklaratywnym; zabrakło też, jak to się dziś określa, zaplecza logistycznego i umiejętności zarządzania sytuacją kryzysową. Na szczęście nasza płocka formacja pożarna wyróżniała się przykładną organizacją, zbierała więc na tle innych miejscowości zasłużone laury.
I jak tu nie emocjonować się historią? Nasz nieceniony „Korrespondent Płocki” wciąż okazuje się kopalnią wiedzy i pewnie już za miesiąc znów będziemy wędrować dziewiczą stopą po jej nieodkrytych jeszcze chodnikach…