Afrykański upał rozpoczął swe panowanie nad miastem i nie chciał „odpuścić”, ani w dzień, ani też w nocy. Dojmujący żar, wciskający się do płuc jak suchy wiór, bił przez okno z rozgrzanej ulicy. Płockowiakowie schronili się w komplecie w murach swego wiekowego domostwa, które było w tej chwili jedną z niewielu ostoi, względnie chroniących przed temperaturą zbliżoną do parametrów piekarnika.
– Pocę się oddychając – jęczał ciężko sapiąc Jurek, zalegając enklawę swego tyleż samo wysłużonego, co ulubionego fotela. Obłożony mokrymi ręcznikami, przypominał nieco islamskiego terrorystę, choć w tej chwili nawet unicestwienie marnego życia muchy, krążącej natrętnie od jakiegoś już czasu wokół jego głowy, oceniał jako wysiłek zdecydowanie ponad jego ludzkie siły.
Tymczasem Zośka już od kilku godzin, zaraz po przyjściu z pracy, wypełniła dość szczelnie przestrzeń wielkiej, zabytkowej wanny, przez co woda stała się tylko niewielkim objętościowo dodatkiem i odlatując gdzieś na skraj świadomości zastanawiała się, co właściwie odkrył Archimedes.
– Wodę z wanny wyparłam, to chyba powinnam się unosić… Jezu! Co ja bredzę, pewnie dostałam udaru! – podniosła lament Płockowiakowa.
Spokój, być może nawet zbyt wielki, zachowywał jedynie dziadek Rysiek. Ubrany w kepi z osłoną na kark i mundur, pewnie z bitwy pod El Alamein, z przymkniętymi oczami tkwił nieruchomo w swym inwalidzkim wózku, jak starożytny posąg, co wzbudziło w pewnym momencie niepokój Zośki.
– Jurek, co on wyprawia, śpi, ugryzła go mucha tse-tse i zapadł w letarg, czy też może… nie żyje? Przecież nie może nam tego zrobić w taki upał! – zapytała dość głośno męża, biorąc pod uwagę znaczną głuchotę antenata, przerażona ewentualnością zmagania się z organizacją pogrzebu… O zgrozo! W czarnym, żałobnym ubraniu!
– Dziadek nas wszystkich przetrzyma. Może się mumifikuje, albo też zasusza, jak ci święci mężowie w Indiach. Ci w najgorszym upale potrafią siedzieć tak przez trzy lata, nie spać, nie jeść, nie pić… Boże – nie pić, co za udręka!
– Tato, a kto to jest święty mąż? – Kubuś wyrósł jak spod ziemi, zupełnie nie zrażony panującymi warunkami atmosferycznymi i włączył jak mantrę swój „wiek pytań”.
– Synu – rozpoczął ojciec poważnie i szeptem, jakby zdradzał wielką tajemnicę uniwersum. – Każdy mąż już ze swej definicji i istoty rzeczy jest święty. W zasadzie ważniejsze jest to, jak długo wytrwał w tym stanie. Na przykład ja z twoją mamusią, aż strach pomyśleć, tak już od prawie dwudziestu lat.
Konszachty mężczyzn przerwała indagacja Zośki.
– Jak powiedziałeś o tych świętych mężach, od razu przypomnieli mi się Beduini – podzieliła się swym bezsensownym skojarzeniem. – Słońce wali prosto z góry, jak lampa kwarcowa, a oni pozawijani w te dziwne kiecki i jeszcze z turbanami na głowach. No tak to ja pewnie w zimie się nie okutam, musi być im strasznie gorąco!
– Przyzwyczaili się. Do wszystkiego można się przyzwyczaić i traktować jak normę, zupełnie ignorować swój nienaturalny stan albo też ekstremalne warunki otoczenia – odpowiedział filozoficznie Jurek, nawiązując gdzieś jeszcze do swej poprzedniej myśli – A zresztą, guzików w tych swoich przyodziewkach chyba nie używają, a zatem z dołu dmuchnie, z boku zawieje, z góry wleci, z tyłu wyleci i jakoś tam sobie radzą. My natomiast męczymy się w spodniach i garniturach, chociaż wy w tych waszych spódnicach, stringach i princeskach, pewnie macie trochę łatwiej…
– Garsonkach – rzeczowo udzieliła pomocy Płockowiakowa. – Typowy mężczyzna. Łatwiej z bezbronnej kobiety zdjąć ubranie, niż zapamiętać, jak się ono nazywa.
– Ależ kochanie, ty sama przecież wiesz, że tobie w niczym nie jest tak dobrze, jak… w niczym – próbował przerwać dyskusję na niebezpieczne tematy Jurek, rzucając jednocześnie w stronę żony niezwykle karkołomny komplement.
– Taak… – mruczał do siebie pod nosem. – Wybudują mi z czasem sanktuarium – wciąż nie opuszczały go myśli o swym rychłym uświęceniu. – I to może nawet za życia…
W tej chwili jego rozważania przerwał dźwięk sms-a.
– A ci czego znowu chcą, domokrążcy, akwizytorzy jedni, dręczą człowieka w dzień i w nocy – wygrzebując się spod mokrych ręczników, gramolił się do leżącego nieopodal telefonu. Odszukawszy treść wiadomości, zamarł w osłupieniu na długą chwilę.
– A Tobie co się stało? Zaraziłeś się od dziadka? – Zośka z wrodzoną sobie troską i wnikliwością taksowała męża.
– Nie – krótkie słówko, a zabrzmiało niezwykle uroczyście i poważnie – Właśnie dowiedziałem się, że wygrałem wycieczkę. Hurra! Jedziemy na wakacje!
– No dobrze, ale gdzie? – zainteresowała się Zośka.
– Zaraz, zaraz piszą, że to „podróż życia na południe” – sylabizował Jurek.
– No to pewnie w góry. Hmm… co można robić latem w górach? Przecież nie jeździć na nartach, a upał jeszcze większy… Chyba, że dalej… O Boże! Byle nie do Tunezji, to faktycznie może być podróż życia, i to na dodatek ostatnia. Zagrzebią szybko w piasku, w końcu mają go dużo, nawet kwiatów na moim grobie nie posadzisz, bo za sucho – rozczuliła się już nad swym marnym, wakacyjnym losem Płockowiakowa.
– Słuchajcie kochani, lecimy do Grecji! – Jurek wreszcie odszyfrował informację. Chwilę potem całą rodzinę bez wyjątku opanowała dzika euforia. Nawet dziadek ocknął się z nienaturalnego odrętwienia. Planom i wakacyjnym zamierzeniom nie było końca. Jurek wyciągnął atlas i już podróżował palcem po mapie. – Tu jest Peloponez, tu Kreta a tu… Ateny.
– Ateny! Grecja! Ja tam nie jadę! Wpadniemy z deszczu pod rynnę. Przecież oni stoją pod bankami po swoje pieniądze, mogą wypłacić dziennie tylko 60 euro – biedni ludzie! Ten kraj zbankrutował! – histeryzowała Płockowiakowa.
– Ależ Zosiu! Jeszcze się przekonasz, że na tym całym zamieszaniu najlepiej wyjdą sami Grecy. Do tej pory przepuścili setki miliardów, które otrzymali na obsługę swego długu i tak sobie myślę, że wcale nie są aż tacy biedni. Policz zresztą sobie, mnożąc to 60 euro w przybliżeniu przez cztery – to ponad 240 zł. Ileż to razy w ciągu miesiąca mogłabyś stanąć po swoją miesięczną pensję? Chciałbym być taki biedny i udawać Greka! Weźmiemy pieniądze w gotówce i na miejscu damy sobie radę. Zresztą, przecież nie lecimy tam sami – Jurek za żadne skarby nie dał się już odwieść od pomysłu wakacyjnej eskapady. Tymczasem żona dalej snuła czarne wizje Armagedonu.
– Jak odrzucą euro, to mówili, że wprowadzą jakąś drachmę, a przecież teraz nie kupisz jej w kantorach, bo jej jeszcze nie wydrukowali, możemy wylądować na bruku!
– Możemy, ale wcale nie musimy. Takiej szansy na obejrzenie świata nie można zmarnować. A nawet jeśli nas wyrzucą, to zorganizujemy… pielgrzymkę do Watykanu, albo jeszcze lepiej do Częstochowy! Nie martw się Zosiu, jakoś sobie poradzimy. W końcu Polak potrafi, również na obczyźnie – zakończył tyleż pompatycznie, co uroczyście.
– Cudze chwalicie, swego nie znacie… – mruknął Zenek administrator, wyciągając kilka dni później z płockowiakowej lodówki kuszącą skroplonym chłodem butelkę piwa, po czym rozsiadł się w Jurkowym fotelu. – A tak swoją, drogą powiadają, że podróże kształcą – kontynuował swe przemyślenia. – Z tego wynika, że najbardziej światłymi ludźmi na Ziemi są piloci, marynarze, kierowcy, maszyniści… No i kosmonauci! Dlatego też przybysze z Kosmosu są inteligentną formą życia! Po co komu szkoła, skoro zamiast tego można podróżować…
Muszę koniecznie to zanotować, może się komuś przyda przy następnej reformie edukacji…