Nowy sezon płocki teatr zaczyna świetną inscenizacją „Iwony, księżniczki Burgunda”. Pogłoski o tym, że na scenie przy Nowym Rynku nic się nie dzieje, raz jeszcze okazały się mocno przesadzone.
Trawestując słynny cytat z powieści „Ferdydurke” można powiedzieć, że Witold Gombrowicz wielkim pisarzem był. Przez niektórych uznawany jest nawet za jednego z największych i porównywany do naszych narodowych wieszczów – chociaż cała jego twórczość była na drugim biegunie w porównaniu z literaturą romantyczną. Na czym więc polega jego geniusz? Mickiewicz i Słowacki żyli w czasach, kiedy Polski nie było na mapie świata, nic dziwnego więc, że w swojej twórczości skupiali się głównie na naszej narodowo-wyzwoleńczej walce. Urodzony na początku ubiegłego wieku Gombrowicz dorastał w międzywojniu, już w „wolnej” Polsce, mógł więc bardziej poświęcić się penetracji polskiej – czyli ludzkiej – natury. Tym samym zająć człowiekiem uwięzionym w Formie, upupianym lub upupiającym, któremu stale ktoś przyprawia gębę.
Powstała w 1935 roku „Iwona, księżniczka Burgunda” jest jednym z jego pierwszych dramatów. Autor późniejszego „Ślubu” czy „Operetki” publikował ją początkowo na łamach kultowego miesięcznika „Skamander”. Akcja toczy się na wyimaginowanym królewskim dworze, a sama intryga jest stara jak świat. Oto zblazowany książę Filip postanawia się zabawić i na przekór wszystkim ożenić z brzydką, „niskourodzoną”, a w dodatku milczącą Iwoną. Oczywiście Filip robi to nie z miłości, ale dla żartu, zgrywy, na zasadzie „ kto bogatemu zabroni”. Oczywiście wszyscy z jego otoczenia są temu przeciwni. Jak to, ożenić się z aż taką „Inną”?

Gombrowicz zna pojęcie „Innego” czy obcego doskonale, może nawet sam za takiego się uważał. Właściwie dopiero w ostatnim okresie życia, na emigracji we Francji, mógł poczuć się doceniony i zaznać należnej mu sławy. Wcześniej w Argentynie klepał raczej biedę, a w Polsce oprócz tego, że zakazany, był niedoceniany. A nawet niewygodny, kiedy walił szczerością między oczy, obnażał hipokryzję czy drwił z pustego patriotyzmu. Może to cecha wielkich umysłów, że zawsze wzbudzają kontrowersje? Potrafią celnie uderzyć w nasze wady, pokazać, że nie wszystko jest tak piękne, jak się wydaje. Albo jakim chcielibyśmy, żeby było. Prawda uwiera, a najtrudniejsza do zniesienia i zaprzeczenia jest wtedy, gdy ktoś inteligentnie ubiera ją w groteskową formę.
Reżyserzy płockiej inscenizacji „Iwony” – Adam Gradowski i Mariusz Pogonowski – groteskę ograniczyli do niezbędnego minimum. Z tekstu Gombrowicza wydobyli za to i z powodzeniem zaprezentowali na scenie wielki dramat jednostki, która nie przystaje – bez jakiejkolwiek swojej winy – do otaczającej ją rzeczywistości. A to temat, który nigdy nie przestanie być aktualny i wykorzystywany w kulturze na różne sposoby. Zachowując wszelkie proporcje pochodzący z Płocka Piotr Klatt – lider zespołu Róże Europy, śpiewał w piosence „Stańcie przed lustrami” o brzydkich dziewczynach spod saturatora, które są warte góry złota.

Początek każdego przedstawienia zawsze jest bardzo ważny, z reguły ustawiając później cały jego odbiór. Kameralna scena płockiego teatru została zaaranżowana w ten sposób, że dramat Iwony – a wraz z nią pośrednio całego dworu, czyli społeczeństwa – rozgrywa się w samym środku, między widzami. Umieszczone na górze ekrany, wszędobylska kamera, rozświetlone telefony komórkowe z miejsca osadzają nas tu i teraz – w naszym współczesnym świecie, gdzie z jednej strony nic nie da się ukryć, a który jednocześnie jest przecież jedną wielką kreacją. W rytm mocnej, transowej muzyki płockiego dj-a i producenta Simona Say’a (Tomasza Damiana Matczuka), na scenę wkraczają mocni władcy i dworzanie. Wszyscy ubrani na czarno-czerwono. Z tych właśnie barw powstaje burgund – kolor, który symbolizuje pasję, siłę, determinację, luksus i wyrafinowanie. Są powitalne gesty a’la Donald Trump – witajcie w naszej bajce. A może inaczej – w bańce?
Przestrzeń jest zagęszczona – dosłownie, bo aktorzy przechodzą obok widzów oraz metaforycznie, bo czujemy, że coś tragicznego za chwilę się wydarzy. I nagle, trochę nie wiadomo kiedy, pojawia się Ona. Inna. Iwona. Oczywiście ktoś ją przyprowadza, ktoś musi mówić za nią. Może w jej imieniu, a może wręcz przeciwnie, podrobionym – jak torebka Guczi – głosem? Bo przecież Inni często nie mają własnego zdania. Albo siły przebicia, by być usłyszanym. A może po prostu nikt ich nie chce słuchać? Może właśnie dlatego zawsze tak pięknie brzmi, często powtarzana przy okazji tego spektaklu, interpretacyjna, retoryczna fraza: o czym milczy Iwona? Może jest jedną z tych, którzy nie biorą udziału w wyścigu i nie są w grupie uprzywilejowanych, bo zwyczajnie … nie chcą. Trochę odrzucają świat, więc wolą go przemilczeć. Co nie znaczy, że nie czują, nie cierpią.
Grająca tytułową postać Paula Stępczyńska doskonale oddaje dramat głównej bohaterki. A właściwie nie oddaje, tylko dodaje Iwonie mnóstwo od siebie. Zagrać postać typowo „saute” – prawie bez słów, makijażu, z minimalną pod względem ekspresji, ale dużą pod względem emocjonalnego wydźwięku choreografią – nie jest łatwo. Podobnie jak w sztuce walki – bez walki, tak w aktorstwie najtrudniej jest grać, jakby się … nie grało. A to właśnie robi Stępczyńska. W farsie można poudawać do woli, u Gombrowicza udawać się nie da. Bo od razu „gęba” nas zdradzi. A zagrać tylko wyrazem twarzy – oczami – w taki sposób, aby postaci nie przerysować, a widz we wszystko uwierzył i coś wyjątkowego przeżył, to duże wyzwanie. Młoda płocka aktorka jednak zdaje ten trudny aktorski egzamin znakomicie. Pewnie nie raz pojawi się na płockiej scenie w seksownym makijażu, kostiumie i wyzywającej charakteryzacji – zresztą uważne oko łatwo dostrzeże, że także w „Iwonie” można ją w takiej roli zobaczyć – dla mnie jednak, przynajmniej na czas jakiś, zostanie Stępczyńska Iwoną. Choć Gombrowicz zawsze zdaje nam się mówić, że ludzka natura jest dwoista. Tytułowa bohaterka mogłaby przecież „wejść” w zupełnie inną rolę. Być damą dworu – kobietą wampem, femme fatale, demonem seksu. Jak wiele zależy od naszej osobistej kreacji, jak wiele twarzy możemy dziś mieć? Dzięki współczesnej technice możliwości wydają się być niemal nieograniczone. Do tego stopnia, że czasem już nie wiemy, kim jesteśmy. Uciekając w światy zastępcze, łatwo zapomnieć być sobą. Cierpimy z nadmiaru.

Jakub Matwiejczyk nie raz już w Płocku pokazał, że jest aktorem utalentowanym, ale chyba dopiero w „Iwonie” dostał szansę zagrania naprawdę dużej roli. Jego Książe Filip to postać nowoczesnego człowieka sukcesu, na który niekoniecznie sam zapracował. Od kiedy w Polsce można się bogacić do woli, wszak dzieci uprzywilejowanych rodziców przybywa. Nie znaczy to wcale, że toś złego, albo że są to osoby z gruntu złe, odrażające czy zepsute. Filipa stać na każdy gest – bogatemu wolno przecież poślubić kogo zechce, nawet biedną brzydulę. Funkcjonować w błogiej zabawie – to padające ze sceny życiowe credo jak najbardziej potwierdza uniwersalność i ponadczasowość tekstu Gombrowicza. Filip jest niezależny od rodziców, nie jest ubezwłasnowolniony, potrafi się mocno postawić mówiąc: tylko spróbujcie mi mojej nowej żony nie kochać. Jest tolerancyjny – kto wie, może nawet wyznaje typowo lewicowe ideały , ale … ukłon, ukłon być musi. A kiedy zabawka się znudzi, zawsze można ją porzucić. Na różne sposoby.
Bardziej odrażający jest tatuś Filipa – Król Ignacy ( Mariusz Pogonowski). No, ale to przedstawiciel pokolenia epoki prymitywnego patriarchatu, gdzie to pokojówkę można wykorzystać, a żonę upokorzyć. Bo kto bogatemu, a do tego trzymającemu władzę, tego zabroni? Aby poczuć swoją „lepszość” trzeba przecież znaleźć kogoś gorszego od siebie.
Generalnie, jeśli chodzi o grę aktorską, spektakl jest bardzo dobrze obsadzony. Zważywszy, że reżyserowała dwójka etatowych aktorów płockiego teatru, tym bardziej warto to docenić. Wszak reżyserować samego siebie oraz kolegów – w dodatku z dobrym efektem – nie jest łatwo. Nikt na scenie nie szarżuje, nie gra na siebie, akcenty rozłożone są równo. Nawet z pozoru drugoplanowe role – patrz Szambelan- skurczybyk, w którego wcielił się świetnie ucharakteryzowany Bogumił Karbowski – potrafią odcisnąć na spektaklu swoje piętno. Potwierdza się zasada, że w dobrym przedstawieniu – jak w orkiestrze – wszystko musi ze sobą współgrać.
„Iwona, księżniczka Burgunda” to spektakl o naszych relacjach – z innymi, ze sobą i ze światem. Można ją odbierać jako krytykę społecznej hipokryzji, odwiecznej klasowości, Biedniejszym, brzydszym możemy współczuć, ale wspomniany wcześniej „ukłon” być musi. Tolerancja – proszę bardzo, ale na naszych zasadach. I tak w kółko i zawsze to samo, nic się nie zmienia od lat – pisał prawie sto lat temu Gombrowicz. I dziś wiemy, że miał rację. Dzięki świetnej scenografii, muzyce, choreografii i grze aktorskiej płocka inscenizacja to teatr czysty, bez zbędnej formy, która tak przecież Gombrowicza uwierała.

Na koniec Iwona patrzy przed siebie, w dal. Spoglądamy w górę i widzimy na telebimach, że patrzy wprost w nasze oczy. Tak, że ciarki przechodzą po plecach. A po chwili rozpływa się w dobrze pokazanym wizualnie niebycie. My zaś zostajemy przez jakiś czas w transie. Końcowe, przejmujące spojrzenie Iwony to wzrok wszystkich Innych, tych nieprzystających albo wykluczonych – w ten czy w tamten sposób. Trudno przejść obok i samego siebie oszukać, że nic się nie stało, albo, że nic się nie dzieje. Jak słusznie napisał w teatralnym programie Leszek Skierski – nowy/stary sekretarz literacki płockiego teatru: kto będzie miał odwagę spojrzeć Iwonie prosto w oczy?
Jakub Moryc
autor jest członkiem Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru


