[dropcap]N[/dropcap]asz świat rozwija się w kosmicznym tempie. Pół wieku temu posiadanie w Polsce samochodu, owszem, było luksusem, ale obecnie jest to wymóg życia, częstokroć środek utrzymania rodziny, źródło zarobkowania. Umiejętność prowadzenia pojazdu staje się tak samo ważna, jak posługiwanie się długopisem, czy komputerem, nieodzowna w codziennym życiu i wykonywaniu pracy. I w takich to właśnie warunkach funduje się nam totalną blokadę uzyskania uprawnień do posługiwania się jednym z najpowszechniejszych urządzeń cywilizacji, przez co upośledza się Polaków w stosunku do obywateli całej Europy.
Jedno jest pewne – wprowadzenie zmian w egzaminach w styczniu tego roku znacząco obniżyło ich zdawalność. Sytuacja nie uległa zasadniczej zmianie do dziś. Czy na tym właśnie zależało światłym twórcom reformy? Na marginesie – z końcem lipca jeden z nich, Dyrektor Departamentu Andrzej Bogdanowicz, odpowiedzialny ponoć za najbardziej absurdalne pomysły, pożegnał się z ciepłą posadką w Ministerstwie.
Na domiar złego, cały czas mam nieodparte wrażenie, że ze społeczeństwem pogrywa się znaczonymi kartami. Dlaczego? No właśnie – dlaczego całą odpowiedzialność za bezpieczeństwo na drogach, zarówno Ministerstwo Komunikacji, a także policja, „przerzuca” na kierowców? Przecież nie wystarczy nawet najbardziej rozległa wiedza, jeżeli wraz z nią nie pojawi się kultura jazdy, a tej należy wymagać równie konsekwentnie, jak przestrzegania dozwolonych prędkości. Same radary nie nauczą szacunku dla innego uczestnika ruchu, właściwego zachowania kierowców przy przejściach dla pieszych, wyobraźni, a nawet kultury parkowania.
[pullquote]czy zyskaliśmy cokolwiek na tym prawojazdowym przewrocie styczniowym, czy też należałoby walnąć się w piersi i ogłosić spektakularną klapę…[/pullquote]
Powołując się w tym miejscu na osobiste doświadczenia Państwa i własne oceniam, że zdecydowanie łatwiej zdobyć „bilet mandatowy” za przekroczenie prędkości w szczerym polu, niż za niebezpieczne zachowanie w ruchu miejskim. No chyba, że już doszło do spektakularnej kolizji.
Co jeszcze jest nie w porządku? A chociażby to, że każda poprawka egzaminacyjna kosztuje, i to całkiem niemałe pieniądze. Zdawanie zarówno egzaminu teoretycznego, jak i praktycznego od 4 do nawet 8 razy jest już w zasadzie normą. To oznacza, iż każdy śmiałek musi przewidzieć te solidne wydatki w swym często niezbyt obfitym budżecie. W kontekście innych państwowych danin, wygląda to na zwykłe wyłudzanie pieniędzy od potrzebujących. Czy można, że się tak wyrażę, bardziej transparentnie? Oczywiście. Na przykład w USA „oblanie” egzaminu praktycznego nie jest równoważne z oficjalną poprawką. Bez dodatkowych opłat zdający zgłasza się na egzamin za jakiś czas po opanowaniu manewrów, których wcześniej nie potrafił wykonać. Można? Tak, jeżeli tylko obywateli traktuje się w sposób podmiotowy. Bo przecież nie zależy nam na „drenowaniu” przyszłych kierowców z pieniędzy, tylko na podwyższeniu ich wiedzy i umiejętności… Prawda?
Cóż jeszcze? Zmiany w ustawie nabrały nieoczekiwanie cech prohibicji i ukształtowały sposoby, nie zawsze legalne, na ominięcie w świetle prawa. Oto okazuje się, że o wiele łatwiej zdać egzamin w Czechach lub na Ukrainie, warto też „zgubić” dokument prawa jazdy w Egipcie, a wyrobienie „zamiennika” jest mniejszym problemem, niż usatysfakcjonowanie swą wiedzą i umiejętnościami egzaminatorów „Wordów”.
Może ktoś stwierdzi, że najzwyczajniej w świecie się czepiam. Chciałbym jednakże być przekonany, że zmiany w naszym życiu przynoszą korzyści, a nie absurdy, z którymi wszyscy musimy się borykać, angażować, marnotrawić życie, by pokonać bezsensowne bariery. Tak, czy siak, bezsprzecznie przyszedł już czas na podsumowania – czy zyskaliśmy cokolwiek na tym prawojazdowym przewrocie styczniowym, czy też należałoby walnąć się w piersi i ogłosić spektakularną klapę. A jeżeli tak, to trzeba się spieszyć – „ojców sukcesu” jakoś coraz mniej…
Waldemar Robak