Za kilka dni Święta Wielkanocne. W sklepach zaczyna się typowa, przedświąteczna gorączka, a w kuchniach rozchodzi się zapach przygotowywanych na tę okazję potraw. Jakie wykwintne danie znajdzie się na świątecznym stole u państwa Joanny i Janusza Banasiaków? O tym dowiecie się za chwilę, bowiem bohaterką naszego cyklu „Płocczanie od kuchni” jest dziś Joanna Banasiak, dyrektor Książnicy Płockiej.
Pani Joanna jest płocczanką i całe swoje życie związała z naszym miastem. Nie od razu była dyrektorem miejskiej instytucji. – Wcześniej zajmowałam się edukacją, teraz bliższa mi jest kultura, ale tak naprawdę tych obszarów nie sposób oddzielić od siebie – opowiada. – Będziemy rozmawiać o kuchni, więc wspomnę, że w Książnicy Płockiej realizujemy cieszący się dużą popularnością „apetyczny” projekt: „Mam apetyt na czytanie”. Jednak odkąd zostałam dyrektorem, nie mam już tyle czasu na czytanie książek, ile bym sobie życzyła – brzmi przedziwnie, nieprawdaż? – uśmiecha się pani Joanna. Idealnie zatem w życiu pani dyrektor sprawdza się porzekadło „szewc bez butów chodzi”. Oprócz książek, jej wielką pasją jest harcerstwo. – Właściwie przygodę w szarym mundurze rozpoczęłam jako zuch i trwa to do dziś, zmienił się tylko rozmiar mundurów – śmieje się nasza rozmówczyni. I jest to pasja, którą nasza bohaterka nazywa żartobliwie „pożeraczem czasu”. A oprócz dyrektorowania i zamiłowania do munduru jest… – Na 24-godzinnym etacie żoną oraz mamą dwóch córek – wyznaje.
BIGOS, PASTA DO PODŁOGI I CHLEB Z MASŁEM
A jak pani Joanna wspomina święta i przedświąteczną gorączkę w kuchni? Który ze smaków dzieciństwa pozostał w jej pamięci? – O dzieciństwie myślę z sentymentem. Pamiętam tę mieszaninę zapachu bigosu i pasty do podłogi, która zwiastowała nadejście świąt. Wtedy kuchnię obejmowała we władanie babcia i, mając moją mamę do pomocy, ucierały, lepiły, piekły, smażyły, dusiły, a mnie od pewnego momentu przypadła zaszczytna funkcja podkuchennej, która wiązała się z niezwykle przyjemnym przywilejem podjadania różnych smakołyków – wspomina Joanna Banasiak.
– Żeby było jasne – w kuchni pojawiałam się nie tylko przed świętami. Przypomnę, że były to takie czasy, kiedy jadało się codziennie rodzinnie obiady. Zatem mniej więcej od połowy podstawówki obierałam ziemniaki, wstawiałam, podgrzewałam zupę, przygotowywałam jakąś surówkę. Kiedy rodzice wracali z pracy, wszyscy razem jedliśmy obiad – pani dyrektor snuje opowieść, przywołujące obrazy z rodzinnego domu. Ale najwyraźniejsze smaki z dzieciństwa to te z wakacji, które spędzała na wsi. – Razem z ciocią robiłam masło, którym potem smarowaliśmy własnoręcznie wypiekany w specjalnym chlebowym piecu chleb i placki drożdżowe. W sadzie rosły jabłonie i z zerwanych z nich papierówek (to były czasy, nikt nam nie zabraniał wtedy chodzić po drzewach) robiliśmy marmoladę. W upalne dni popijaliśmy wodę z aromatyczną miętą, która rosła u cioci w ogródku. Tam wszystko było tak na wyciągnięcie ręki i, co najważniejsze, to, co jedliśmy czy piliśmy powstawało na naszych oczach – zabiera nas w swoją sentymentalną podróż. – Dziś myślę sobie, że była to taka nienachalna edukacja ekologiczna – podsumowuje Joanna Banasiak.
ZUPA ŚLEDZIOWA BEZ… TAJEMNICZEJ MIKSTURY
Danie, które często gości na stole u państwa Banasiaków, to potrawa, która większości skojarzy się z wigilią i jest to… zupa śledziowa. – Delektuję się nią już kolejne pokolenie. Główne składniki to filety śledziowe, koniecznie śledź z mleczem, który trzeba utrzeć, śmietana, cebula, jabłko, przyprawy. Cała tajemnica tkwi właśnie w tych przyprawach. I tak właściwie śledzie są tu mniej ważne, najlepszy jest ten swoisty sos, który w połączeniu z gorącymi ziemniakami doskonale smakuje – zdradza nam pani Joanna. – Mistrzynią w przygotowywaniu tej potrawy jest moja mama. Kiedyś jedliśmy tę zupę tylko w wigilię, ale od kilku lat moje córki skutecznie namawiają babcię, żeby częściej sprawiała im tę przyjemność – śmieje się pani dyrektor. Pani Joanna w naszej rozmowie przywołuje również wspomnienie pewnego… eliksiru. – Jawi mi się ten smak niemalże jako koszmar – śmieje się głośno. Cóż to za specyfik? – Zdaniem mamy czy babci była to „cudowna” mikstura na przeziębienie, a składa się z mleka, masła i miodu. Należało ją wypić, dopóki była gorąca. Brrr! – nasza rozmówczyni wstrząsa się na samą myśl. I zaraz dodaje ze śmiechem: – Czasami, wykorzystując chwilę nieuwagi, udawało się zasilić nią kwiatki na parapecie, im przecież też coś „skutecznego” się należało. Jeżeli ktoś chciałby uraczyć kiedyś Joannę Banasiak kaszą gryczaną, to pewnie niekoniecznie przyjmie zaproszenie, bowiem kaszę gryczaną wymienia jako drugą potrawę, której, pomimo modyfikacji jej odmian i gatunków, zwyczajnie nie lubi i nie jada.
KULINARNE CIEKAWOSTKI I NIE TYLKO
Rozmawiając o kuchennych zamiłowaniach i wspomnieniach, nie da się pominąć epizodów harcerskiego życia naszej bohaterki. Sama chętnie o tym opowiada. – Aż cisną się na usta słowa: „dziś prawdziwych obozów już nie ma…”. Teraz obiady gotują panie kucharki, a harcerze tylko rozstawiają coś na stołach, dbają o porządek itp. Minęły czasy, kiedy na zgrupowaniu obozów w Sokole Kuźnicy trzeba było obrać ziemniaczki dla 500 głodomorów. To był obowiązek zastępu służbowego, czyli około ośmiorga dzieci czy młodych ludzi i ich dorosłego opiekuna. I tak skrobaliśmy ramię przy ramieniu. To była frajda – wspomina tzw. „obierak”.
Pani Joanna ma wiele wspomnień z lat, kiedy uczestniczyła w obozach harcerskich i biwakach. Podaje nam np. jeden z „cudownych” przepisów z tamtych lat. – Atrakcję stanowiło gotowanie zupy podczas biwaków. Każdy dawał do wspólnego kotła to, co przywiózł w torebce w proszku: grochówkę, rosół, pieczarkową, żurek, pomidorową. Nikt nie narzekał, a apetyty zaostrzone harcowaniem na świeżym powietrzu dopisywały – stwierdza jednoznacznie. No cóż, wypada nam się tylko zgodzić, co prawda, z niedowierzaniem w „niesamowity” smak tego dania.
Jak się okazuje, nasza rozmówczyni nie preferuje jakiejś określonej kuchni, lubi kulinarne niespodzianki, a co za tym idzie, różne potrawy. A jeśli ma do wyboru mięso lub ciasto? – Bez wahania zjem mięso – przyznaje. – To pewnie konsekwencja posiadania grupy krwi 0. Wszystko wskazuje na to, że w czasach koczowniczych byłabym myśliwym. To niezupełnie moja bajka, chyba że w sensie zdobywania. A jeśli dodamy do tego cechy tej grupy – wiarę w siebie i optymizm, to rzeczywiście sprawdza się. Jestem optymistką – i w kuchni, i w życiu – przyznaje.
SERNIK, ZUPA KREM I SAŁATKI…
Pani dyrektor znajduje czasami chwilę, aby spotkać się ze swoimi przyjaciółmi i znajomymi. – Tak, czas zrobił się prawdziwym towarem deficytowym. Na szczęście, jeszcze niekiedy udaje mi się tak zupełnie spontanicznie skrzyknąć ze znajomymi. Oczywiście, formuła spotkania zależy do okoliczności. Latem są to ogródki na Starym Rynku, czasami takie spotkania, na które każdy coś przynosi, a czasami po prostu zapraszam gości i gotuję dla nich od początku do końca. Zawsze staram się podać jakąś nową potrawę. Poszukuję wtedy przepisów w Internecie, a ostatnio chętnie korzystam z doświadczenia pani Ani, która pracuje w Książnicy i jest mistrzynią gotowania, pieczenia. Tak zupełnie od niechcenia wyczarowuje pyszności, więc jej przepisy mają tę zaletę, że są sprawdzone, a i konsultacje mam na miejscu – zdradza.
Pani Joanna gotuje dla przyjaciół, którzy bywają u niej w domu, ale przede wszystkim myśli o rodzinie. – Staram się urozmaicać nie tylko menu dla gości, ale również to „domowe”. Prawie codziennie jest coś „na ciepło”, w weekendy są porządne obiady z deserem. Nawet jeśli mnie nie ma w domu, co w związku z moją pracą i innymi zajęciami zdarza się, obiad jest, wymaga tylko podgrzania – mówi. Czy rodzina zatem pomaga pani dyrektor w kuchennych obowiązkach? – W naszym rodzinnym domu mamy swoje specjalizacje. Na przykład mój mąż jest mistrzem dwóch dań – sernika i jajek na miękko. Nikt nie staje z nim w tej konkurencji do rywalizacji, lepiej oszczędzić sobie goryczy przegranej – uśmiecha się pani Joanna. – Na marginesie muszę dodać, że ponieważ mąż także jest harcerzem, swego czasu sernik piekł nawet na obozie w ognisku – wspomina z z rozrzewnieniem. – Starsza córka, Marta, ze świetnym efektem przygotowuje ostatnio zupy-kremy: z cukinii, marchewki, brokułów, pomidorów. Naprawdę pyszne. Szkoda, że tak rzadko, ale to studentka i w Płocku spędza niewiele czasu. Z kolei młodsza córka, Magda, lubi robić sałatki, doskonale przyrządza przekąski z ciasta francuskiego z farszem z kurczaka i pieczarek – chwali swoją rodzinę.
Państwo Basiakowie starają się odżywiać zdrowo, ale bez jakiegoś fanatyzmu. Pewnie jak większość polskich rodzin raczej unikają wszystkich kuchennych sztuczności. – Dzielnie wspiera mnie w tym, a tak naprawdę już wyprzedza, córka Magda, która świetnie wie, na czym powinno się smażyć, a czym smarować, czego jeść absolutnie nie powinniśmy, a czego jemy stanowczo za mało. A poza tym, nie można dać się zupełnie zwariować. Jedzenie musi sprawiać przyjemność – kończy naszą rozmowę.
Co znajdzie się wśród wielu świątecznych potraw na stole, który dla rodziny nakryje w Wielkanoc Joanna Banasiak? – Na pewno będzie to schab w sosie winnym – odpowiada, nie myśląc długo. – Oczywiście, przepis podaję Czytelnikom PetroNews, mam nadzieję, że będzie smakowało. W naszym domu zajadamy się tym daniem. I na pewno nie zabraknie go na świątecznym stole. Przy okazji życzę wszystkim Czytelnikom zdrowych, wesołych i pogodnych Świąt Wielkanocnych.
[tabs]
[tab title=”Schab w sosie winnym”]Składniki:
– 1 kg schabu bez kości,
– 30 dkg pieczarek,
– 2 cebule,
– 1/2 szklanki wytrawnego czerwonego wina,
– mały koncentrat pomidorowy,
– sól,
– pieprz,
– cukier,
– ziele angielskie,
– liść laurowy.
Przygotowanie:
Schab pokroić w plastry, posolić, popieprzyć i odstawić na minimum 2 godz. do lodówki. Następnie mięso lekko oprószyć mąką i obsmażyć (do smażenia używam masła klarowanego). Pieczarki i cebulkę pokroić w kostkę i przesmażyć. Połączyć z mięsem, podlać wodą, dodać wino, koncentrat i pozostałe przyprawy. Dalej gotuję to w szybkowarze, więc wystarcza mi pół godziny. Mięso jest miękkie, soczyste, a sos odpowiednio gęsty i aromatyczny. Doskonale smakuje z kluskami śląskimi.
Smacznego![/tab]
[/tabs]