Na początek roku płocki teatr sięgnął po sprawdzony przepis. Farsa to gatunek dobrze u nas znany i lubiany. Wydaje się też, że odpowiedni na dzisiejsze, co tu ukrywać, trudne czasy. Kierunek był więc słuszny. Co więc sprawiło, że - jak to się czasem w życiu zdarza - "Żona potrzebna od zaraz" nie do końca okazała się tym, co najlepszego mogło nas spotkać? Chociaż z drugiej strony, jak głosi opis spektaklu "brak żony może się okazać większą katastrofą, niż posiadanie nawet najgorszej". Decyzję o tym czy wybrać się na spektakl, podobnie jak z małżeństwem, niech każdy więc podejmie samodzielnie.
Wszyscy potrzebujemy śmiechu, relaksu i odreagowania. Wbrew pozorom jednak, komedia to gatunek niezwykle trudny - zarówno w kinie, jak i w teatrze. Żeby kogoś rozbawić, trzeba naprawdę wiele bólu, potu i łez. Niektórzy twierdzą, że kiedy podczas przygotowań cała ekipa nieźle się bawi, to potem końcowy efekt jest daleki od oczekiwań.
Farsę można nazwać w teatrze królową komedii. Niby przepis na nią jest prosty - wprowadźmy bohaterów w jakąś zupełnie nieprawdopodobną sytuację, niech omyłka goni omyłkę, dajmy trochę dowcipnych dialogów, zaangażujmy wyrazistych i z potencjałem fiskomicznym aktorów i sprawa załatwiona. Tylko nie zawsze to wychodzi. Gdzie tkwi więc sekret udanej komedii czy farsy? Paradoksalnie i przewrotnie w tym, że jako widzowie musimy w to wszystko... uwierzyć. Oczywiście nie w sposób racjonalny, przemyślany i na chłodno, ale pod wpływem impulsu, niejako w afekcie. Musimy po prostu przyjąć pewną konwencję, dać się uwieść i na chwilę przenieść w ten sztuczny, wykreowany świat. A jak potem z niego wrócimy z jakąś refleksją - mniejszą lub większą - to już w ogóle komediowe mistrzostwo.

Waldemar Lawendowski
Dlaczego tego wszystkiego nie odczuwałem podczas spektaklu w reżyserii Stefana Friedmanna? Na pewno nie chodziło mi o to, że w spektaklu w jednym pokoju jest telefon, który pamiętam z lat 70-tych z mieszkania rodziców, a w drugim pokoju bohaterowie błyskawicznie kupują i sprzedają akcje przez internet.
Przede wszystkim dobra farsa musi opierać się na świetnym tekście, a moim skromnym zdaniem, dzieło Edwarda Taylora do wybitnych nie należy. A może najzwyczajniej w świecie ten tekst, mimo, że współczesny, nieco się zestarzał, nie przeszedł próby czasu? Wszak klasyką gatunku nie jest, a czasy szybko się zmieniają. Albo inaczej, tym bardziej, że oryginału nie czytałem: nie sprawdziło się jego sceniczne przeniesienie i adaptacja do polskich warunków. Angielski humor jest specyficzny, osobiście bardzo go lubię, ale w tym przypadku uważam, że okazał się zbyt oderwany od polskich realiów. Jeden udany greps na temat telewizji informacyjnej to za mało.
Uniwersalizm oryginalnego tekstu Taylora - jeśli w ogóle był - gdzieś po drodze przepadł. Kontekst kulturowy okazał się mieć znaczenie. Satyra na mieszczańską hipokryzję? Angielska klasa średnia jest ukształtowana od wieków - ma swoje miejsce w pop-kulturze, ta polska dopiero się tworzy i póki co, ma chyba trochę inne problemy. Kiedyś lubiliśmy może kogoś podpatrywać, aspirowaliśmy do zachodniej kultury, więc chcieliśmy się w niej przeglądać. Dziś już chyba tego aż tak nie potrzebujemy, więc może bardziej chcielibyśmy przyjrzeć się bezpośrednio sobie i z samych siebie pośmiać? Bez sztucznych kalek i zapożyczeń. Zrozumieli to już chyba twórcy polskich komedii romantycznych, gdzie coraz mniej jest zachodniej imitacji, a więcej naszego polskiego "coming outu". Może czas też na teatr?

Waldemar Lawendowski
Nie ma sensu zdradzać w tym miejscu fabuły spektaklu, wszak farsa korzystać musi z elementu zaskoczenia i nieoczekiwanej zmiany miejsc. Sęk w tym, że w płockim przedstawieniu wszystko (no, może prawie) jest mocno przewidywalne. Rzadko udaje się widza czymś zaskoczyć (pierwszą część w ogóle pod tym względem trzeba przetrwać, w drugiej będzie już nieco lepiej, bo akcja przyspieszy). Ale to jeszcze pół biedy, często lubimy przecież nawet te kawały, które już znamy, a oglądając niektóre komedie po raz kolejny, śmiejemy się nie mniej głośno. Z tym, że podczas płockiego przedstawienia śmiejemy się, albo chociażby szeroko uśmiechamy, stosunkowo rzadko. Także o ludziach nie dowiadujemy się ze spektaklu wiele, drugiego dna nie widać.
Doceniam próbę przeniesienia odwiecznego konfliktu między konserwatywnym, a liberalnym podejściem do życia, ale tkwiący w tym na pewno ogromny potencjał komediowy, nie został w pełni wykorzystany. Slogan z opisu spektaklu, że "brak żony może się okazać większą katastrofą, niż posiadanie nawet najgorszej" brzmi ciekawie i adekwatnie do tego, co widzimy na scenie, ale - metaforycznie i z przymrużeniem oka rzecz ujmując - całość potwierdza też, że czasem jednak najlepszym wyjściem jest pozostanie kawalerem, tudzież rozwód, albo przynajmniej separacja. Z drugiej strony, kończąc już ten nieco niebezpieczny i "śliski" wątek, tak naprawdę nie przekona się o tym nikt kto - spektaklu albo małżeństwa - nie doświadczył. Piszę to szczerze życząc każdemu samych dobrych związków i spektakli.
Wracając do meritum. Całość próbują jak mogą ratować aktorzy, a właściwie aktorki. Warto zobaczyć Sylwię Krawiec w kilku - raz mniejszych, raz większych - "odsłonach". Maja Rybicka z intrygującym niedopowiedzeniem gra rolę oddanej całym sercem - i nie tylko - sekretarki. Ale i tak największe brawa w całym spektaklu zebrało wyjście Hanny Zientary, ucharakteryzowanej na Lady Gagę.

Waldemar Lawendowski
Stefan Friedmann realizował już w Płocku dobre farsy, chociażby "Szalone nożyczki". Jest z Płockiem zaprzyjaźniony. W dawnych, dobrych, czyli bez "limitu miejsc w środku" czasach, można go było spotkać wieczorem w płockich lokalach, gdzie na pewno nie strugał " ważnego reżysera z Warszawy". Jestem przekonany, że do dobrej formy jeszcze więc u nas wróci. Każdemu zdarzają się - że użyję metafory z bliskiego reżyserowi świata sportu - słabsze mecze.
Nie ma jednak nic lepszego dla treningu krytycznego myślenia, niż nie zgodzić się z recenzentem i wyrobić sobie własną opinię. Jak najbardziej więc można wybrać się do teatru i przekonać, czy "Żona potrzebna od zaraz" jest czymś czego właśnie teraz szukamy, a humor podany w ten sposób nam odpowiada. A jak nie, to po powrocie do domu wystarczy włączyć telewizor na jeden z kanałów informacyjnych i farsy będziemy mieli w bród. Może nawet wtedy szybciej zatęsknimy za teatrem.
Jakub Moryc
autor jest członkiem Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz