Zamknij

Porozmawiajmy o seksie - i nie tylko [RECENZJA]

21:14, 13.05.2024 Redakcja
Skomentuj

W płockim teatrze seks pełną gębą. W sensie dużo się o nim na scenie mówi. Ale "Seks dla opornych" w reżyserii Mariusza Pogonowskiego oprócz humoru, to w założeniu także lekko i z humorem podana próba diagnozy dojrzałych związków. Czy udana? To chyba tak jak z prawdziwym seksem - trzeba spróbować samemu, żeby się przekonać.
Od jakiegoś czasu niemal regułą jest, że niektóre spektakle grane są w tym samym czasie w wielu miastach Polski. Nie ma co ukrywać, że teatr jest też instytucją w pewnym sensie podlegającą prawom rynku. Można więc założyć, że to, co się dobrze sprzedaje w jednym miejscu, odniesie też sukces gdzie indziej. Z drugiej jednak strony warto się zastanowić, czy nie zabija to twórczych poszukiwań? Odkrywania nowych, nie opisanych dotąd tematów, dotknięcia czegoś, co nieoczywiste i nieszablonowe? Ktoś pewnie zawoła, że przecież żyjemy w czasach post nowoczesnych, wszystko już było itd. I pewnie każdy jakąś swoją rację będzie w tym wszystkim miał. "Seks dla opornych" wpisuje się w nurt podobnych rozważań. To teatralny, światowy hit, z dobrze sprzedającym się tytułem, doceniony i wystawiany w wielu krajach. Warto jednak zaznaczyć, że napisany został przez kanadyjską autorkę - Michelle Riml już ponad 20 lat temu. Oczywiście, seks oraz wszelkie jego "blaski i cienie" są ponadczasowe, ale już pewne sposoby i narracje w opowiadaniu o tym wszystkim podlegają - co zrozumiałe - zmianom. Dziś w teatrze o seksie mówi się także już bardziej "progresywnie". Młodsze pokolenie - z wielu przyczyn - pewnie bardziej zna spektakle w stylu "Fleabag" Phoebe Waller-Bridge (w wakacje przedstawienie z National Theatre w Londynie prezentowane było w płockim kinie Helios) - na podstawie którego powstał kultowy już serial BBC. Co nie znaczy oczywiście, że "Seks dla opornych" z zasady im się nie spodoba. Wszak przedstawiane w nim problemy z gatunku "samo życie" - wcześniej czy później, w ten czy inny sposób - przyjdą także do nich.

Henry i Alice (Mariusz Pogonowski i Magdalena Tomaszewska) to małżeństwo z 25-letnim stażem. Dzieci odchowane, byt zabezpieczony, można więc wreszcie zająć się ważnymi sprawami. Na przykład oglądaniem wiadomości lub... seksem. Co jednak wtedy, kiedy jedno nie współgra z drugim? Dosłownie i w przenośni. Kiedy oczekiwania jednej połowy związku rozmijają się z wyobrażeniami drugiej? To historia stara jak świat i ponadczasowa zarazem. Można ją opowiadać na różne sposoby. No właśnie... W płockim teatrze od lat często wystawiane są farsy. Nie jestem absolutnie przeciwnikiem tego gatunku. Dobra farsa może nie tylko świetnie bawić, ale udanie komentować rzeczywistość i mówić wiele o nas samych. Tym bardziej, że w naszym życiu - nie tylko politycznym - farsy jest coraz więcej (obyśmy tylko nigdy nie stracili umiejętności jej rozpoznawania). "Seks dla opornych" sam w sobie zawiera wiele elementów farsy, problem w tym, że moim zdaniem w płockiej inscenizacji jest jej mimo wszystko zbyt wiele. Tak jakby aktorzy dobrze i profesjonalnie wykonywali to, co już umieją, bo przecież w sztukach tego rodzaju grają często i z reguły świetnie się w nich sprawdzają. W farsie jednak wszyscy doskonale wiemy, że wszystko jest udawane i nic nie dzieje się naprawdę. W "Seksie dla opornych", pośród grepsów i gagów, chciałoby się poczuć odrobinę więcej prawdziwego życia. Bo przecież seks i wszystko co z nim związane, to tak naprawdę śmiertelnie poważna sprawa (a wiadomo, że o takich najlepiej mówić z humorem). Nie powiem, że prawdziwego życia, emocji i śmiechu w tej sztuce nie ma. Może tylko proporcji nie do końca udało się wyważyć, może forma niezbyt współgra z treścią? W rezultacie więc dostajemy ze sceny głównie to, co albo już gdzieś widzieliśmy, albo i tak już wiemy - nie tylko z autopsji.

Zwłaszcza pierwszy akt sprawia wrażenie "powtórki z rozrywki". Henry i Alice wyjechali na weekend, aby poszukać dawnej namiętności. Hotelowy pokój, aksamitna pościel i seksowna czerwona bielizna. Klasyka gry wstępnej - z tym, że wzięta raczej z jakiegoś ekskluzywnego domu uciech, zwanego też publicznym. Domyślamy się więc, że w takim anturażu seksu raczej nie będzie. Jak mówią znawcy tematu, gra wstępna zaczyna się bowiem dużo wcześniej - np. w spojrzeniach, gestach, słowach. Potem mamy klasykę farsy - czyli imitację seksu pod kołdrą, a dalej niezrozumienie wzajemnych potrzeb, stereotypowe przedstawienie różnic między kobietą i mężczyzną itd., itp. Ona czuje, że ich związek się wypala, on nie ma pojęcia, o co jej chodzi. Zaczyna się więc nieodłączny festiwal wzajemnych pretensji i oskarżeń - bo oczywiście winnych trzeba wskazać. A że w tym wszyscy jesteśmy bardzo kreatywni, komediowy potencjał jest tu ogromny. Najciekawiej jednak, a może i najbardziej śmiesznie, na scenie robi się jednak dopiero wtedy, gdy bohaterowie mówią o swoich potrzebach i oczekiwaniach. Z tym zawsze mamy najtrudniej, nic dziwnego więc, że Henry tylko o swoich potrzebach głośno marzy, żonie natomiast prawi jakieś banały, bo myśli, że ona właśnie to, chce usłyszeć. Zwykle bowiem boimy się prawdy - zwłaszcza o nas samych. I może właśnie dlatego potem tyle w nas różnego rodzaju oporów - także w seksie. Drugi akt w moim odczuciu jest już dużo lepszy. Można powiedzieć, że seks z hotelowej sypialni przechodzi na nieco wyższy "level". Gdy Magda Tomaszewska wychodzi na scenę cała na biało i kładzie nogę na krześle, przypomniało mi się, dlaczego najsłynniejszą sceną seksu w historii kina okrzyknięto tę, w której Rita Hayworth zdejmuje... rękawiczkę (w filmie "Gilda"). A gdy niedługo potem Tomaszewska odmienia przez wszystkie przypadki i w każdej tonacji pewien wyraz na k, utwierdziłem się w przekonaniu, że nie musi to być zawsze wulgarne, ale może być nawet bardzo... pociągające. Banałów jest znowu kilka (np. lepsze jest wrogiem dobrego), ale akurat do związków i małżeństw to pasuje. Bo to właśnie banały tworzą codzienność i kto będzie umiał się w tej powtarzalności odnaleźć, a może nawet ją pokochać - wygra. Może nawet udany związek, a na pewno w miarę szczęśliwe, czyli wystarczająco dobre życie. Przynajmniej to, bo oczywiście jak nam wmawia pop kultura sięgać trzeba gwiazd, sky is the limit itd.

W tym miejscu warto więc już wyłożyć kawę na ławę: tak naprawdę nie tylko o seks w tej sztuce chodzi. Główne pytanie dotyczy bowiem tego, jak utrzymać romantyczną relację, czyli miłość. I moim zdaniem to jest pytanie na miarę XXI wieku, gdzie liczba rozwodów i ludzi żyjących w pojedynkę jest największa w historii. Tak jak w życiu - seks jest ważny, ale to tylko jeden z barometrów każdego związku. Tak jak o każdej innej sprawie, warto więc o nim rozmawiać - w kontekście wzajemnych potrzeb, oczekiwań, a czasem także lęków i ograniczeń. Seks to jednak także "rozmowa" sama w sobie. Nie trzeba w niej czasem używać słów, aby się dobrze porozumieć, choć akurat języka używać można (mam nadzieję, że nie przekroczyłem w tym zdaniu granicy czyjegoś dobrego smaku - jeśli tak, przepraszam). Miłość wymyka się często wszelkim racjonalnym regułom (może właśnie to jest w niej tak fascynujące), tym niemniej doczekała się także swoich naukowych badań i opracowań. Prof. Bogdan Wojciszke w książce "Psychologia miłości" wyróżnia kilka faz każdego związku romantycznego: od namiętności, poprzez intymność do świadomego zaangażowania (w wersji nieco mniej optymistycznej dochodzi tego jeszcze faza związku pustego oraz rozpad). Faza prawdziwej namiętności według badań trwa kilka miesięcy, w skrajnych przypadkach góra... dwa lata. Co nie znaczy, że każdy związek z automatu musi przestać być namiętny, poza tym intymność i zaangażowanie to równie ważne komponenty. I o tym także traktuje "Seks dla opornych". Zastanawiam się więc, czego tak naprawdę mi w tym spektaklu zabrakło. Może odrobiny więcej reżyserskiej ręki? Może jakiejś wartości dodanej? Mariusz Pogonowski jest na pewno utalentowanym aktorem, doświadczenie reżyserskie także posiada, ale może akurat w tym temacie trudno mu było poskromić "samego siebie"? I nie chodzi wcale o to, że gra jakoś przerysowanie i szarżuje. Po prostu - jak mawia klasyk - czasem trudno jest być jednocześnie twórcą i tworzywem. Aktorzy często sami reżyserują własne monodramy, ale z drugiej strony warto czasem się także w jakimś lustrze przejrzeć. Wiadomo, że do samych siebie czasem dystansu mamy najmniej. Dobór piosenek i wybór muzyki wykorzystanej w spektaklu, to już indywidualna sprawa gustu. Każdy pewnie ma swój ulubiony zestaw miłosny - ten do łóżka i ten do kłótni. Ja swojego akurat tu nie odnalazłem, ale coś dla siebie pewnie usłyszą ze sceny zarówno miłośnicy liryki jak i mocnej kakofonii dźwięków. Pytanie tylko czemu owa kakofonia miała akurat służyć i dlaczego została użyta akurat w tym momencie? Nie chcę tu jednak absolutnie nikogo do wizyty w płockim teatrze zniechęcać. Wręcz przeciwnie. Dobrze, że takie współczesne tematy nasz teatr podejmuje. Obejrzenie tego spektaklu może być bardzo dobrym początkiem weekendowego wieczoru. Można się zrelaksować, później pójść na kolację, porozmawiać - nawet lekko się spierając, a potem... Może po prostu ja - akurat tego dnia - okazałem się na seks w takim wydaniu nieco zbyt oporny? Czasami się to przecież zdarza... Jakub Moryc autor jest członkiem Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru

(Redakcja)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%