Nowe bulwary miały ponownie zachęcić płocczan i turystów do odwiedzania nabrzeża. W teorii wszystko wyglądało pięknie – nowe lokale gastronomiczne, i to całoroczne, wyremontowane molo, statki regularnie zabierające w rejs. Tymczasem nie jest tak fajnie, a wkrótce może być jeszcze gorzej. Żegluga Płocka rozważa opuszczenie naszego miasta.
Bulwary na płockim nabrzeżu nie mają szczęścia. Najpierw brak dotacji na remont i w związku z tym opóźnienie w wykonaniu prac (pierwotnie miały zakończyć się w czerwcu ubiegłego roku), później, choć w końcu dotację przyznano, zamknięcie nabrzeża na cały sezon, a nawet dłużej, bo oficjalne otwarcie nastąpiło dopiero na początku kwietnia br. Ale i to nie oznaczało, że będziemy mogli cieszyć się tętniącym tam życiem. Zamknięta kawiarnia na molo, puste lokale gastronomiczne, brak publicznej toalety i – przede wszystkim – brak wystarczającej ilości parkingów powodowały, że po pierwszej euforii nabrzeże znów świeciło pustkami.
Płocczanie już podczas otwarcia nabrzeża zauważyli zbyt małą ilość miejsc parkingowych. Wcześniej bowiem można było parkować wzdłuż ulicy, teraz – wyłącznie w wyznaczonych miejscach. Spowodowało to w praktyce ograniczenie dla kierowców, którzy muszą albo parkować na górze skarpy i schodzić schodkami na nabrzeże, albo szukać miejsca za Sobótką, choć i tam miejsc nie ma zbyt wiele. W innym przypadku narażają się na mandat (a ten, jak informują nasi czytelnicy, wręczany jest w tym miejscu często przez policję czy straż miejską).
W końcu rozstrzygnięto przetarg na nowe lokale gastronomiczne. Płocczanom już ciekła ślinka na myśl o smażalni ryb czy całorocznej restauracji z prawdziwego zdarzenia. I tu znów przykre rozczarowanie – pierwszy najemca zrezygnował, a nieoficjalnie zaczęto mówić o braku odpowiedniej wentylacji i zaplecza sanitarnego w budynku. To oznaczało jedno – funkcjonować może tam wyłącznie kawiarnio-lodziarnia oraz gastronomia, która nie wymaga smażenia czy gotowania. Dopiero pod koniec czerwca znalazł się chętny na wynajęcie trzech lokali na nabrzeżu, otwierając na początek jeden z nich.
Płocczanie coraz częściej z niepokojem zerkali też w stronę nabrzeża, przy którym od kilku lat cumowały statki Żeglugi Płockiej, zabierając chętnych w rejsy po Wiśle. „Marianna” owszem, czasem przypływała, ale nie były to regularne rejsy, przy nabrzeżu brakowało też tablic, informujących o godzinach rejsów weekendowych. A przecież chętnych na pływanie po Wiśle nie brakuje, o czym najlepiej świadczą rejsy krajoznawcze sponsorowane przez PKN ORLEN.
Ledwo przetrwaliśmy remont nabrzeża
O to, co się dzieje, zapytaliśmy kapitana Żeglugi Płockiej.
– Ubiegły rok ledwo przetrwaliśmy – mówi Mariusz Pielaciński. – Było bardzo ciężko. Urząd Miasta Płocka obiecał nam na piśmie dofinansowanie, choć mniejsze, niż wnioskowaliśmy, bo 80 tys. zł brutto, ale cieszyliśmy się, że w ogóle będzie. Remont bulwarów uniemożliwił nam bowiem realizację naszych usług ze stałego miejsca przy ul. Rybaków. Wycieczki mieliśmy zarezerwowane dużo wcześniej, w cenach uwzględniających dofinansowanie, tymczasem okazało się, że pieniędzy z samorządu w ogóle nie będzie – tłumaczy kapitan.
Wyjaśnia, że ze względu na remont musiał wynająć prywatne nabrzeże po stronie Radziwia, zorganizować wodę i prąd. – Na szczęście udało się wszystko dopiąć, ale o regularnych rejsach weekendowych musieliśmy zapomnieć – mówi Mariusz Pielaciński.
Wówczas wpadł na pomysł rejsów całodziennych do Włocławka. To, a także prywatne oszczędności i inne prace oraz duży kredyt, pozwoliły na przetrwanie.
– Czekałem z nadzieją na koniec remontu bulwarów, tym bardziej, że ze strony Urzędu Miasta Płocka miałem zapewnienie o przyznaniu dofinansowania po otwarciu nabrzeża. Inwestowałem więc w statek, założyłem m.in. klimatyzatory, odnawiałem, żeby pokazać turystom piękny statek na nowym nabrzeżu. Biorąc pod uwagę zapewnienia urzędu, wycieczki na 2019 rok zapisywaliśmy w starych cenach – tłumaczy.

Dofinansowania brak, bo… są nowe bulwary
Nadszedł 2019 rok. Kiedy pan Mariusz myślał, że najgorsze już przetrwał, okazało się, iż oddanie nabrzeża będzie później. – Znów na początku sezonu pasażerowie musieli wsiadać na Radziwiu, w prywatnym porcie, za który, oczywiście, płaciłem – mówi kapitan.
Po otwarciu bulwarów, spotkał się z prezydentem Płocka Andrzejem Nowakowskim. – Pan prezydent zapewnił mnie, że chce współpracować z Żeglugą Płocką i mam jak najszybciej złożyć wniosek o dofinansowanie. Ustalona kwota dofinansowania na cały sezon, czyli 6 miesięcy, wynosiła 130 tys. zł. Na odpowiedź czekałem długo. Dopiero w lipcu dowiedziałem się, i to nieoficjalnie, że dofinansowania nie będzie, ponieważ są nowe bulwary, a więc więcej ludzi i mogę sobie poradzić komercyjnie. Miasto stwierdziło, że dopłacało dlatego, iż nabrzeże było stare. Oficjalnej odpowiedzi nadal nie mam – z goryczą mówi Mariusz Pielaciński.
Brak dofinansowania spowodował konieczność podniesienia cen biletów, a to z kolei wywołało przykre sytuacje. – Rodzina z trójką dzieci chciała popłynąć z nami w rejs, ale kiedy dowiedzieli się, że dorośli muszą zapłacić po 22 zł, a dzieci po 15 zł, stwierdzili że nie mogą sobie na to pozwolić. Wówczas dzieci zaczęły płakać, a rodzice odciągali je za ręce… Przeżyłem to bardzo, sam mam dziecko i wiem, co musieli czuć ci rodzice… Tego problemu nie było, kiedy ceny biletów były niższe, nie miałem nawet jednego takiego przypadku – mówi przejęty.
Do dzisiaj na nabrzeżu nie może też podłączyć wody ani prądu, co generuje mu kolejne koszty. Nie mógł także ustawić tablicy informacyjnej, bo… nie wiedział jaką kwotę za bilety wpisać, ani jakie godziny – to wszystko uzależnione jest od dofinansowania. W projekcie bulwarów nie uwzględniono także prośby Żeglugi Płockiej o utwardzenie 4-5 metrów drogi pod dźwig, który rozstawiał trap wejściowy, ważący ponad 2 tony. Teraz tę skomplikowaną operację trzeba było wykonać od strony rzeki, przy pomocy innego statku i promu. To kosztowało firmę 20-krotnie więcej. A warto dodać, że w trakcie sezonu taki trap musi być kilkukrotnie podnoszony, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
– Problemem są też dla moich klientów parkingi, a właściwie ich brak – przyznaje Mariusz Pielaciński. – Często stali klienci dzwonią do mnie, czy mogę odebrać ich z innego miejsca, bo nie mają gdzie zaparkować. Inni z kolei skracają rejs, ze względu na brak możliwości zaparkowania na nabrzeżu i konieczność dojścia np. sprzed budynku sądu. W przypadku wycieczek zorganizowanych, to spore utrudnienie, ponieważ trzeba doliczyć czas na zejście i wejście po schodach – tłumaczy kapitan.
Zaznacza też, że pomimo trudności, Żegluga Płocka zrealizuje wszystkie zamówione i zaplanowane wycieczki w ustalonych wcześniej cenach.
Żegluga Płocka w Grudziądzu
Jak powinna wyglądać współpraca takiej firmy, która promuje miasto i przyciąga turystów, z władzami samorządu, Mariusz Pielaciński doświadcza w Grudziądzu. Współpracę z tą miejscowością rozpoczął w ubiegłym roku, kiedy podczas remontu nabrzeża w Płocku szukał dodatkowych źródeł dochodu.
– Miałem wolny statek, „Basię”, który zaproponowałem władzom Grudziądza. Rozmowy były bardzo przyjemne i owocne, w przeciągu dwóch tygodni ustaliliśmy miejsce postojowe, stawki, kwotę dofinansowania, zabezpieczony został prąd, woda, miejsce noclegowe dla załogi, a dodatkowo Urząd Miasta Grudziądza wziął na siebie promocję statku wśród mieszkańców. Wydano ulotki, informacja pokazała się w lokalnych mediach. Nasza współpraca trwa już kolejny rok, w tym sezonie wyprodukowano nawet specjalny film promocyjny z naszą „Basią” – opowiada pan Mariusz.
Jak się okazuje, te działania przyniosły skutek – miasto zyskało większą ilość turystów, a tendencja klientów „Basi” jest cały czas wzrostowa. W tym roku, pomimo zmiany władz samorządowych, znów podpisano umowę z Żeglugą Płocką, a do „Basi” dołączył kolejny, 12-osobowy statek.
– Miałem nawet tak miłą niespodziankę, kiedy wiceprezydent Grudziądza zadzwonił do mnie i zapytał czy wszystko jest w porządku, czy w jakiś sposób mogą jeszcze poprawić naszą współpracę – mówi zszokowany tak odmiennym podejściem do przedsiębiorcy kapitan, który jest w stałym kontakcie również z działem promocji tamtejszego ratusza.
Zamiast restauracji na statku, Żegluga Płocka wyjedzie…
Mariusz Pielaciński nie jest człowiekiem, który załamuje ręce i użala się nad sobą. W poprzednim sezonie zacisnął zęby, by przetrwać, ale wykorzystał ten czas na przygotowanie szeregu inwestycji.
– Mam dużą, trzypoziomową jednostkę pasażerską, ustaliłem już teren przy nabrzeżu pod jej postój. Chciałem w tym roku ją ustawić, zbudować poczekalnię dla pasażerów, restaurację oraz ogródki na górnym pokładzie. Od półtora roku jest remontowana. Ale obecnie waham się, czy jest sens ją tu ustawiać. Rozważam zabranie z Płocka statków pasażerskich, w związku z czym stawianie tu poczekalni i restauracji nie będzie miało sensu – mówi wprost kapitan Pielaciński.
Jak przyznaje, propozycję otrzymał już z Warszawy. – Nie da się ukryć, że bez dofinansowania samorządu jest bardzo ciężko. Gdybym chciał dać takie ceny, przy których moja działalność byłaby opłacalna, mało kogo byłoby na to stać – mówi kapitan. Dodaje też, że w większości znanych mu miast nadrzecznych, takie dofinansowanie jest czymś oczywistym. Statki pasażerskie, które mają stałe rejsy dla mieszkańców i turystów, mają też dofinansowanie z urzędów gmin.
– My przecież promujemy aktywnie Płock, dostarczamy turystów. Wycieczki u mnie zamawiają 150-osobowe grupy z Łodzi, Skierniewic, Warszawy, Krakowa, nawet z zagranicy. Te osoby pójdą też do zoo, zjedzą w restauracji, kupią w Płocku pamiątki, odwiedzą muzeum. Rozpoczęliśmy współpracę z płockim hotelem, mieliśmy tworzyć oferty łączone. Dodatkowo, pływamy jako Żegluga Płocka, mam obrandowane w ten sposób wszystkie statki, w Grudziądzu rozdajemy ulotki z zaproszeniem do Płocka. Nie rozumiem, dlaczego miasto nie bierze tego aspektu pod uwagę. Ja już nawet nie wspominam o podatkach, jakie zostawia w Płocku firma moja i mojego taty. Żegluga Wyszogrodzka przeniosła się do Płocka właśnie pod warunkiem, że miasto będzie pomagać w naszej działalności. To nie są małe pieniądze. A od jednej pani z wydziału promocji płockiego urzędu miasta usłyszałem nawet, że ma wątpliwości w jaki sposób my promujemy miasto. Ręce opadają… – mówi Mariusz Pielaciński.
Dodać należy, że statki Żeglugi Płockiej wykorzystywane były często właśnie do promocji miasta. Wspomnieć wystarczy o programach „Pytanie na śniadanie”, „Lato z radiem”, „Polski grill”, nagrywane są tu też teledyski (m.in. zespołu Bayer Full), a obecnie prowadzone są rozmowy nt. kręcenia polskiego serialu na statku „Marianna”.
Kapitan Pielaciński przyznaje też, że ostatnia informacja od władz Płocka jest dla niego przykrym zaskoczeniem. – Jeśli miasto chce przyciągnąć mieszkańców i turystów na nowe bulwary, to powinno też zadbać o nowe atrakcje i to takie, na które ludzi stać. Uważam, że to jest bardzo złe posunięcie. Ja, jako przedsiębiorca, muszę patrzeć na cyfry i żeby utrzymać firmę. W tym momencie czuję się zmuszony do odejścia stąd – dodaje z żalem.
Nie sądzi też, żeby w jego miejsce pojawił się nowy armator. Jak twierdzi, bez dofinansowania żadna jednostka nie utrzyma się tutaj, a jeśli ustali ceny biletów na poziomie 40 zł od osoby dorosłej, również upadnie, bo nie będzie miał klientów. – A przecież jednostka generuje również koszty zimą, poza sezonem. Na to też trzeba zarobić – wyjaśnia kapitan.
Co czeka więc Żeglugę Płocką? – W tym sezonie jeszcze zapraszamy klientów, nadal organizujemy rejsy, choć godziny będą zmienne, a ceny muszą być wyższe. Godziny rejsów już wkrótce pojawią się na tablicy przy nabrzeżu, można również telefonicznie pytać o to, kiedy wypływamy [tel. 505225735 – przyp.red.]. A w przyszłym roku? Nie wiadomo jak będzie. Być może będę musiał zabrać statki do innego miasta i zmienić nazwę firmy. Żegluga Płocka przestanie istnieć… – podsumowuje smutno Mariusz Pielaciński.