To był wyjątkowy dzień dla mazowieckich mediów regionalnych. Po raz pierwszy odbył się kongres, z inicjatywy Adama Struzika, marszałka województwa mazowieckiego, w którym wzięło udział ponad 150 dziennikarzy, ekspertów, wydawców i medioznawców. I Kongres Mazowieckich Mediów Lokalnych był świetną okazją do dyskusji, edukacji i zacieśnienia współpracy, ale i zdobycia wiedzy zarówno od teoretyków, badaczy, jak i praktyków.
Jak wyjaśniał podczas otwarcia kongresu w środę, 4 grudnia marszałek Adam Struzik, ideą tego wydarzenia było zwrócenie uwagi na to, jak ważną rolę pełnią media lokalne w swoich gminach, powiatach i regionie.
- Trudno mówić o samorządności w oderwaniu od mediów lokalnych. Przez ostatnich 25 lat media lokalne były obecne w życiu „małych ojczyzn”. Odegrały olbrzymią rolę w procesie demokratyzacji. Relacjonowały najważniejsze wydarzenia, zjawiska życia społecznego, politycznego, gospodarczego i kulturalnego. Dziś stoi przed nimi wiele wyzwań i zagrożeń, jak niestabilność finansowa czy dezinformacja. Warto więc rozmawiać i zastanowić się nad przyszłością i kierunkiem rozwoju mediów lokalnych – podkreślał marszałek.
Wśród prelegentów znaleźli się m.in. prof. dr hab. Jerzy Bralczyk, prof. dr hab. Janusz Adamowski (w latach 2016-2024 dziekan wydziału dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim) czy znana i ceniona dziennikarka Agnieszka Gozdyra. W gronie panelistów nie zabrakło ekspertów, medioznawców, przedstawicieli organizacji pozarządowych, właścicieli mediów i dziennikarzy.
[FOTORELACJANOWA]2466[/FOTORELACJANOWA]
Wydarzenie rozpoczął panel z prof. Jerzym Bralczykiem, którego tematem przewodnim było zagadnienie "Czy człowiek jest panem swojego języka, czy język panem człowieka?". Profesor w swoim charakterystycznym stylu opowiadał, podkreślając odpowiednią intonacją i akcentowaniem, w jaki sposób język współcześnie się zmienia. A dzieje się to już nie tylko poprzez naturalnie następujące zmiany, ale i poprzez grupy osób, które wykorzystują swoją pozycję, by wprowadzać nowe sposoby komunikacji.
- Również media kształtują nasze zwyczaje w różnym stopniu. Dziennikarz zadał mi dzisiaj pytanie, czy język mediów różni się od języka potocznego. Owszem, takie okresy bywają, że ten język medialny jest traktowany jako lepszy, wyższy, a ten potoczny nie przewija się tam aż tak bardzo. Ale dzisiaj, kiedy wszyscy jesteśmy uczestnikami języka publicznego, choćby przez internet, można powiedzieć, że wszyscy jesteśmy też twórcami - mówił prof. Bralczyk. - Media nadal mają bardzo silny wpływ na język. Kształtują go czasem dobrze, czasem mniej dobrze. Na przykład jedną z takich cech, którą obserwuję z pewnym niepokojem, jest podniesienie temperatury komunikacji, a więc wprowadzanie słów, które do tej pory były używane tylko w ekstremalnych sytuacjach - podkreślał profesor.
Jak wyjaśniał, obecnie "byle co się zdarzy, to już ogromna sensacja".
- Ktoś kogoś zniszczył, czymś zaorał. Media lubią stosować takie potoczne sformułowania, młodzieżowe czasami nawet. No i takie, które prowokują czasami nawet konflikty, bo media też żyją z tego, że te konflikty są trochę podgrzewane. Jeżeli będziemy mówili o tym, jak pięknie słoneczko świeci, to tego rodzaju tekst może być stosowany w wierszykach dla dzieci. I to też już dzieci sprzed stu lat raczej. Obecne dzieci też wolą, żeby się działo coś bardziej agresywnego - mówił prof. Jerzy Bralczyk.
Zaznaczał również, że obecnie językoznawcy są raczej "hamulcowymi" i starają się powściągać te zmiany, które ich zdaniem mogą zrywać tradycję i mogą też sprawiać, że trudniej porozumieć się pokoleniom.
- Ja też jestem reprezentantem tego środowiska i to jakby starym reprezentantem, więc tym bardziej chyba nikt nie spodziewa się po mnie, że będę tutaj rzecznikiem nowych, różnych zmian, wprowadzania nowych słów i nowych znaczeń - przyznał językoznawca.
Jak się okazuje, ta zmiana w sposobie komunikacji nie dotyczy tylko dziennikarstwa.
- To jest troszkę tak, jak na przykład kiedyś było wzorcowa wymowa teatralna. Wiadomo było, że w teatrze będziemy słuchali tylko tej wymowy, która jest najbardziej poprawna, Ale dzisiaj nasi aktorzy teatralni, a jeszcze bardziej filmowi mówią tak, żeby to było zbliżone jak najbardziej do mowy naturalnej. Czyli ja już pewnie niewiele zrozumiem z tego, co zwłaszcza z ekranu słyszę. Te wypowiedzi są bardzo naturalne, mniej więcej domyślam się, o co tam z grubsza chodzi. No, ale dobrze by było, żeby od czasu do czasu taka wyraźna mowa do nas docierała. Bo mówienie, to nie tylko są słowa i zdania, to także artykulacja, to także są akcenty - wyjaśniał polonista.
Zdradził, że on jest zwolennikiem naturalności, tyle, że naturalności w miarę wyraźnej.
- Owszem, naturalność ulega zmianie, bo przecież zmienia się rzeczywistość, a język dopasowuje się do nowej rzeczywistości. Jedni uważają, że zbyt wolno i powinien szybciej wpisywać się w tę nową rzeczywistość. Inni, a takich jest większość i do nich też ja należę, że może trochę za szybko, że może trochę powinien zwolnić ten język i pozwolić na to, żeby rzeczywistość już go ukształtowała i wtedy te nazwy się dostosują - mówił prof. Bralczyk.
Zaznaczył przy tym, że naturalność jest premiowana, ale nie ta naturalność, która prowadzi do niewyraźności, ponieważ ona oznacza mniejszą komunikatywność.
- Mamy teraz jakąś szczególną kategorię poprawności już nie językowej, ale poprawności politycznej, która także odciska swoje piętno na języku. Może to jest moja perspektywa tylko, bo ja patrzę na język, ale tam się akurat dzieją te rzeczy, które sprawiają, że zakazuje się nam używania różnych słów, których chętnie bym teraz użył jako przykład, ale nie mogę. Na przykład "zdechł" - profesor z humorem podał słynny przykład, który wzbudził wiele kontrowersji w przestrzeni publicznej.
Bazując na swoim doświadczeniu i wiedzy przekonywał, że jeśli znaczenie słowa nabiera pejoratywnego zabarwienia, to z czasem i zamiennik tego słowa może takiego zabarwienia nabyć.
- Nie o to chodzi. Może chodzi o to, żebyśmy w mowie używali oszczędniej tych słów, o to, żeby wobec ludzi, którzy sobie tego nie życzą, powściągać się, bo być może niektórych obrażają różne rzeczy, no ale to czasami obrażają rzeczy niezwiązane z językiem, ale związane z faktem naturalnym. Jest wiele określeń ludzi niskiego wzrostu na przykład, takiego jak mój chociażby. I różne z tych określeń nie cieszą mnie akurat, ale są naturalne. Jeżeli ktoś tam nazwie mnie konusem, no to nie mam prawa się obrażać, bo to szczera prawda jest - zaśmiał się prof. Bralczyk.
Spoważniał już chwilę później, podkreślając, że narzucanie pewnych sformułowań to nie są tylko żarty.
- Bo jeżeli my mamy wręcz ustawowe wymogi, które każą nam w pewien sposób się zachowywać? Czasem to bywa mniej bolesne, bo możemy po prostu tego nie używać. No, ale teraz mieliśmy ostatnio i mamy cały czas nacisk na to, żeby były tylko osoby, powiedzmy, socjalizowane do ról żeńskich. Osoba socjalizowana do ról żeńskich to nie jest kobieta, tylko taka osoba. A ponieważ "osoba" jest rodzaju żeńskiego, to ja często myślę, że ja jestem osobą i proponuję tę formę, żeby nie być gorszym... No, ale jeżeli musimy feminatywy wprowadzać obligatoryjnie w nazwy urzędów, to też wydaje mi się to zerwaniem pewnej tradycji, no i trochę zepsuciem nawet i zwyczajów - mówił profesor, wymieniając jako przykład słowo "ministra".
Przytoczył tutaj powiedzenie "Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą".
- Ja już nie mogę mówić o studentach, tylko studentach i studentach. I coś o osobach studenckich, bo teraz też ten zwyczaj jest. Można go wyśmiać, bo to jest czasami recepta na to, że nam się nie podoba, pokazywać negatywne skutki. Ale wydaje mi się, że postępujące w tej sprawie działania jednak będą. Już coraz częściej używamy formy "ministra". Nie wiem, jak się zwraca prezes Rady Ministrów, czy tylko do ministrów, czy do minister i ministrów? Niechętnie bym widział zapis w konstytucji, że prezydent może być mężczyzną. Proszę państwa, to gdzieś się kończy, tylko nie wiadomo gdzie... Słyszałem, że niektóre kręgi feministyczne chciały wyeliminować słowo "amen" w modlitwie, bo tam jest słowo "men" - przytaczał profesor, wywołując salwę śmiechu wśród publiczności.
Jak się okazuje, znany językoznawca akceptuje słowo "gościni", jeżeli ktoś sobie tego życzy.
- Tym bardziej, że ono już kiedyś było. Ale słowo "wrożyni", które słyszałem, już nie. To byłaby pani, która jest moim wrogiem, a nie chcę być tutaj męski i żeński. Rozgadałem się trochę na ten temat, ale to jest przykład właśnie próby wpływania na język. I teraz ten wpływ na język wywiera jakaś instytucja, zwłaszcza te instytucje, które mają pewną moc decyzyjną. A media w tym wszystkim uczestniczą. Jedni dziennikarze bardziej, inni mniej ochoczo, ale dostosowując się do sytuacji, coraz częściej stosują tę formę "ministra" czy "posłanka", chociaż to nie jest dobre określenie. Nie należy tego słowa "posłanka" używać w takiej formie. Jest na przykład diabeł i diablica, karzeł i kaplica, orzeł i orlica. Więc jest poseł i... No właśnie, ale panie sobie tego nie życzą - mówił prof. Bralczyk.
A co językoznawca mówił o emocjonalności języka?
- Jestem kibicem sportowym. Kiedyś z radością słuchałem sprawozdań sportowych, które wciągały mnie, a słuchałem ich w radiu. I słyszałem "Szkoda, że państwo tego nie widzą". Teraz sprawozdawcy raczej powinni mówić: "Szkoda, że państwo to widzą" - żartobliwie mówił polonista. - Mam pretensje do czegoś, co nie jest tak zauważalne od razu, a co jest chyba teraz tak dziwne. I to zarówno w mediach mówionych, jak i w mediach pisanych. To jest podniesienie temperatury przez używanie słów, które do tej pory uchodziły za bardzo nacechowane. Przecież dzisiaj byle co się zdarza, a po to, żeby uznać to za sensację, stosuje się słowa najmocniejsze. To przechodzi też do życia codziennego. Jadę z kimś samochodem i widzę, że dwa samochody stanęły obok. Jaki to horror? Dajcie spokój. Nawet żadne poważne zdarzenie. Albo od razu masakra. To jest przerażające. Ta emocjonalność podgrzewana sensacyjnością, nie zawsze jest usprawiedliwiona użyciem tych mocnych, bardzo mocnych słów. Czasem to są słowa obce - podkreślał profesor. I dodawał: - Dziennikarze pytają mnie, co mnie fascynuje. No, nic. Czasem coś mnie zainteresuje, ale żeby fascynowało mnie? To może coś pana zbulwersowało? Nie - mówię - nic. Niektóre rzeczy mnie trochę niepokoją i tyle. A jaka jest pana pasja? Opowiadam to już po raz któryś, ale powiem jeszcze raz. Przychodzi do mnie człowiek i mówi: - Mam sześć pasji. - Zazdroszczę, ja nie mam żadnej. A niech pan powie jakie ma pan te pasje? - pytam. Wymienił pięć, a tej szóstej nie, bo zapomniał jaka to jest pasja. Można i tak, ale to nie musi być od razu pasja - opowiadał profesor.
Porównał to nadużywanie słów emocjonalnych do stosowania wulgaryzmów, które czasami mogą jeszcze wywoływać emocje, ale później człowiek przyzwyczaja się do nich i już na to nie reaguje.
- Wolałbym, żeby takie poczciwe słowa, jak "dobrze", może czasem "doskonale", "właściwie", były częściej stosowane niż te, które wzmacniają ocenę, czy to pozytywną, czy to negatywną. W języku młodzieżowym to jeszcze ujdzie, bo to jest ulotne. Za chwilę oni znowu coś innego wymyślą. Ale jak przejdzie to do języka dorosłych, to już zaczyna być nerwowe i się nie skończy - podsumował znany polski językoznawca.
KIM JEST ODBIORCA MEDIÓW LOKALNYCH?
W trakcie kongresu zaprezentowano również wyniki badania przeprowadzonego przez Fundację Instytut Badań Rynkowych i Społecznych IBRiS, dotyczącego kondycji mazowieckich mediów lokalnych.
– Mazowsze jest pierwszym w Polsce województwem, które przeprowadziło takie badania – zaznaczył Michał Fedorowicz, analityk i przewodniczący Europejskiego Kolektywu Analitycznego „Res Futura”, który poprowadził panel dyskusyjny omawiający wyniki tego sondażu.
Jako główne źródło informacji o swojej najbliższej okolicy – gminie, mieście, powiecie – mieszkańcy województwa mazowieckiego wskazują: internet (53,9%), profile lokalne w mediach społecznościowych (53,2%), bezpłatną lokalną prasę drukowaną (22,5%), lokalne radio/rozgłośnię (13,9%), płatną lokalną prasę drukowaną (10,2%), lokalną telewizję kablową (9,9%) i lokalną telewizję internetową (9,5%).
Komentując te wyniki, Marcin Duma, prezes IBRiS, powiedział, że ludzie czerpią informacje lokalne najczęściej z internetu, bo w nim dostępność do tych wiadomości jest natychmiastowa.
– Bardzo wiele osób chce informacji tu i teraz, np. o wypadku czy pożarze, do którego doszło w ich okolicy – mówił Marcin Duma. – To będzie kształtować przyszłość mediów lokalnych. Choć okazuje się też, że prasa drukowana wciąż jest bardzo istotnym źródłem informacji lokalnych. To badanie pokazuje również, że na Mazowszu głód lokalności, zainteresowanie lokalnymi wiadomościami, są dużo większe poza Warszawą.
Wyniki sondażu wskazują, że najczęściej z mediów lokalnych korzystają użytkownicy w przedziale wiekowym 60–69 lat i po 70. roku życia. Jako miejsce zamieszkania wskazują wsie lub małe miasteczka. Nie korzystają intensywnie z internetu i mediów społecznościowych. Preferują tradycyjne media. Regularnie czytają lokalną prasę drukowaną (43%–54% osób w tej grupie), słuchają lokalnego radia, szczególnie wiadomości. Natomiast najrzadziej z mediów lokalnych korzystają osoby w wieku 18–29 lat mieszkające w dużych miastach. Jako wykształcenie wskazują średnie ukończone lub wyższe. Wszystkie informacje pozyskują z internetu, w tym z lokalnych portali i profili na platformach społecznościowych (np. Facebook, Instagram).
Użytkownicy w wieku 40–49 lat stanowią największą grupę korzystającą z lokalnych portali internetowych (79%) i profili lokalnych w mediach społecznościowych (69%). Najmniejszą zaś są osoby w wieku 70 lat i więcej. Osoby mieszkające na wsi najczęściej korzystają z lokalnych portali internetowych (69%), a mieszkańcy średnich miast najczęściej używają profili lokalnych w mediach społecznościowych (62%).
W dyskusji, w której jedną z panelistek była redaktor naczelna PetroNews, Agnieszka Stachurska, zastanawiano się, czy media społecznościowe zastąpiły już media lokalne i czy media lokalne mogą sobie poradzić bez mediów społecznościowych. Z badań wynika, że zdecydowana większość mediów posiada swoje profile na różnych platformach społecznościowych i to one z jednej strony wzmacniają przekaz mediów lokalnych, ale z drugiej powodują, że czytelnik sugeruje się tylko tym, co zostanie zamieszczone w postach, a nie całym tekstem artykułu.
- Z mojej perspektywy, jako dziennikarza, który z ogromną pasją podchodzi do swojego zawodu, jest tragedią wręcz, używając tych wielkich słów, że tekst, nad którym pracuję miesiąc, czy dwa, ma dużo niższą klikalność, niż byle kolizja, bo to już nie musi być nawet wypadek. Wystarczy, że zderzą się dwa samochody i już mamy dużą klikalność. Ale chyba największą pracą, jaką dziennikarz musi obecnie wykonać, jest pogodzenie dwóch misji, czyli edukacji czytelnika i pozyskiwania czytelnika, co czasami wręcz się wyklucza - podkreślała podczas panelu Agnieszka Stachurska.
FUNDUSZ WSPARCIA MEDIÓW LOKALNYCH
Jednym z największych wyzwań, z którymi muszą mierzyć się lokalne media, jest ich finansowanie.
– Kondycja ekonomiczna prasy drukowanej jest dziś bardzo słaba – mówił podczas kongresu Marek Frąckowiak, prezes Izby Wydawców Prasy. Ograniczony lokalny rynek reklamowy i kryzys prasy drukowanej grożą tym, że wielu lokalnych wydawców bez odpowiedniego wsparcia – w postaci postulowanego przez samorząd Mazowsza rządowego Funduszu Wsparcia Mediów Lokalnych – nie utrzyma się na rynku.
Dr Marta Milewska, rzeczniczka prasowa urzędu marszałkowskiego, zwróciła uwagę, że tego typu wsparcie wzmocniłoby ich niezależność finansową i redakcyjną oraz zapewniłoby rozwój technologiczny.
– Dlatego zawnioskowaliśmy do Ministerstwa Kultury o wprowadzenie, wzorem krajów zachodnioeuropejskich, takiego funduszu. Funduszu, który wspierałby misję mediów lokalnych, bo one pełnią bardzo ważną misję, m.in. poruszając wiele ważnych dla wspólnot lokalnych tematów – powiedziała Marta Milewska.
– Fundusz Wsparcia Mediów Lokalnych to świetny pomysł i trzeba go zrealizować - ocenił Marek Frąckowiak.
Organizatorem kongresu był samorząd województwa mazowieckiego, a partnerami – Fundacja Instytut Badań Rynkowych i Społecznych IBRiS, Serwis Samorządowy Polskiej Agencji Prasowej oraz Samorządowe Internety.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz