REKLAMA

REKLAMA

Z pożółkłych szpalt „Korespondenta Płockiego”

REKLAMA

Ani się obejrzeliśmy, a tu kolejny miesiąc przemknął, jak z bicza strzelił. Czym 140 lat temu żyli nasi „starożytni” płocczanie? Po Wiśle nie śmigały przecież skutery wodne, nie odbył się Jarmark Tumski, ani Noc Muzeów, nie toczono również politycznej wojny o fotele w europarlamencie, ale i tak emocji nie brakowało.

W maju mieszkańcy grodu narzekali na pogodę, która nie dawała wytchnienia, nękając ludzi niezwyczajnym o tej porze roku chłodem i deszczem, powodującymi szereg zupełnie nieprzewidywalnych i dramatycznych w skutkach zjawisk:

Przeczytajrównież

„Góra Tumska rozmiękła od deszczowych strumieni, w najbardziej swej urwistej części oberwała się z soboty na niedzielę. Wypadek ten nie spowodował żadnej śmierci lub okaleczenia, domów tylko parę zagrożonych lub cokolwiek uszkodzonych zostało, skutkiem czego mieszkańcy jednego z nich do opuszczenia zostali zmuszeni. Najbardziej zagrożony jest dom Motoczyńskiego, przy domu Puternickiego waląca się glina uszkodziła zabudowania gospodarcze, wreszcie wczoraj nowe oberwanie zagroziło domowi Włocławskiego.”

Tymczasem kolejne przykłady meteorologicznych dewiacji naocznie można było stwierdzić również w okolicy:

Reklama. Przewiń aby czytać dalej.

„W zaprzeszłą sobotę dały się usłyszeć oddalone tylko grzmoty po zachodniej stronie Płocka, o mil parę zdarzył się wypadek niezwykły o tej porze. Pewien człowiek przywitany w polu dość niespodziewaną ulewą i burzą schronił się pod gruszę w bliskości drogi stojącą. Zaledwie stanął pod rozłożystymi konarami drzewa, piorun w nie uderza i człowieka zabija. Zwłoki rażonego piorunem po paru godzinach dopiero odkryto. Wszelkie środki ratunku okazały się bezskuteczne”.

Swoją drogą jest zastanawiające, skąd nasz redaktor, barwnie relacjonujący to tragiczne wydarzenie znał aż tak drobiazgowo szczegóły jego przebiegu, skoro na ciało nieboszczyka natrafiono dopiero po kilku godzinach. Rzecz jasna, „popłynął”… poniosła go wyobraźnia. Już kilka dni później w naszej gazecie podano kolejne informacje na temat tego zdarzenia, które nijak się miały do pierwotnej relacji:

„O człowieku rażonym piorunem dziś następujące nadesłano nam szczegóły: Jan Soczeński z Żernik w gminie Brwilno, lat 44, udał się do wsi kościelnej Tłuchowo po świadectwo. W powrocie do domu, mimo nadchodzącej burzy puścił się pieszo, a uszedłszy staję drogi od Tłuchowa, zatrzymał się pod gruszą i zaczął się posilać. Wtem uderzył piorun, a nieszczęsny upadł na ziemię z chlebem w dłoniach i w ustach! Mieszkańcy Tłuchowa spostrzegłszy to ruszyli mu na pomoc i jeszcze go zastali przy życiu, mrugającego oczyma i ruszającego prawą nogą, ale przerażeni tym okropnym wypadkiem, miast zaraz dać ratunek, pobiegli do wsi po radę, a po niejakim czasie zabrali go do wsi i tam przyrzucili ziemią, ale bez skutku. Pod tą samą gruszą – jak głosi wieść miejscowa poparta ogólną wiarą – czwarty już taki wypadek miał miejsce. Dziwne są własności, czy też losy tej gruszy, bo mimo tylu uderzeń piorunów, stoi ona bez uszkodzenia. Głuche niosą wieści, że ta zaleta dobrego przewodnika elektryczności kryje się w ziemi, na której stoi. Gdzie są, jak mówią – metaliczne żyły lub nawet skarb zakopany, a wreszcie jakie minionych wieków zabytki. W każdym razie nie ma tam zapewne owej trąby, na której głos runęły mury Jerycha.”

Aż dziw bierze, dlaczego okoliczni mieszkańcy nie rozprawili się z tym feralnym drzewem, czy to choćby ze zwykłej zemsty, czy też z chęci szybkiego wzbogacenia… czyżby owocowało elektrycznymi gruszkami przynoszącymi jakąś supermoc? Swoją drogą napotkaliśmy tu na jeszcze jedną ciekawostkę, ponieważ wydaje się wielce osobliwym sam sposób ratunku człowieka porażonego piorunem poprzez „przyrzucanie” go ziemią, najczęściej bowiem przeprowadza się przecież ten zabieg w sytuacji, gdy wszelka pomoc już zawiodła, czyli na cmentarzu. Teraz już wiemy, co tak naprawdę oznacza termin „uziemienie”…

Ażeby jednak nie stworzyć wrażenia, że naszych szanownych przodków w maju 1879 roku opanowały tylko jakieś gusła i ogólna, nieodwracalna ciemnota, przytoczę tu relację z pewnej, stricte naukowej prelekcji, przeprowadzonej przez szanowanego przedstawiciela świata nauki:

„W Lipnie odbył się odczyt publiczny, na który dosyć licznie zebrała się publiczność, co dobrze świadczy o życiu umysłowem mieszkańców Lipna i dowodzi zamiłowania do rzeczy naukowych. Prelegentem był miejscowy lekarz dr. Stępniewski, znany i w Płocku z odczytów, które dawniej wygłaszał. Tu w Lipnie mówił o „Ogniu i wodzie”. W pierwszej części mówił o rozmieszczeniu wody na globie ziemskim, o prądach morskich, o tworzeniu się deszczy, rosy, śniegu, o wycieczkach przedsiębranych do bieguna północnego i tamtejszych lodach. Bardzo zajmujące było opowiadanie o wycieczkach uczonych do zbadania gór wysokich na świecie, przy której to sposobności prelegent nadmienił, że pierwszy z Polaków, który dotarł na szczyt góry Mont Blanc był Malczewski. Kolejną zajmującą, choć smutniejszą kwestyą było opowiadanie o końcu świata, który według dra Stępniewskiego nastąpi na skutek takiego oziębienia się ziemi, że cała północna półkula przez nas zamieszkana, lodem pokryta zostanie, a to pociągnie za sobą nie tylko zgnębienie wszelkiego życia organicznego, ale i przewrót ziemi tak, że północny biegun będzie tam, gdzie dziś południowy. Twierdzenie to doktor oparł na obliczeniach matematyka Adhemara, który udowodnił, że w porach roku taka zaszła zmiana, iż wiosna jest dziś krótszą niż w roku Pańskim 1248 o kilkanaście dni, a w więcej na północ posuniętych strefach coraz więcej tam nietopniejących lodów przybywa. Z matematyczną dokładnością obliczył, że za 10 500 lat od roku 1248 cała półkula północna lodem zostanie pokryta. Tu prelegent zrobił zastrzeżenie, że w sprawach tak ważnych jak koniec świata, mówił będzie tylko rzeczy pewne, jak dwa razy dwa to cztery, a gdyby tej pewności nie miał, wolałby o tym nic nie mówić. Potem prelegent objaśnił chemiczne składniki wody i jaki wpływ wywarła na tworzenie się ziemi. Za pomocą doświadczeń chemicznych rozłożył ją na pierwiastki. Objaśniwszy właściwości gazów prelegent wyjaśnił, że wszystkie pierwiastki przed miliony lat istniały w innym składzie, pierwotnie w stanie lotnym, a w skutek ruchów odbywanych i temperatury najpierw gorącej, a potem oziębiającej się, gazy tworzyły coraz to nowsze związki chemiczne, aż wytworzyły wszystkie te postacie znajdujące się dziś na ziemi, nie wyłączając istot żywych. Ta część wykładu tycząca się żywych organizmów nie mogła być popularną, bo nie można podawać hipotez za pewniki naukowe, gdyż łatwo obałamuca się umysły nie posiadające silnych podstaw naukowych. W każdym razie szanowny prelegent sumiennie się ze swego zadania wywiązał.”

Zaraz, zaraz… Dopiero teraz możemy się kompletnie pogubić, bo czego tak na dobrą sprawę mamy się obawiać? Oziębienia, czy też ocieplenia klimatu? Piętrzących się mas lodów, czy też ich przyspieszonego topnienia? Hibernacji, czy może utopienia? W tym wszystkim jedno jest tylko pewne; w najbliższych latach Ziemia nie obróci się do góry nogami z dwóch powodów, bo po pierwsze nie ma nóg, a po wtóre wodę w stałej postaci łatwiej dziś znaleźć w lodówce niż na biegunach naszego globu.




A skoro już o tej życiodajnej cieczy mowa, to w samym Płocku dały się słyszeć narzekania na jej niedostępność, szczególnie w tzw. zakładach masowego żywienia:

„Rzecz, o której piszę, znaną jest dobrze każdemu, chociaż nikt o tym jeszcze nie pisał. Jest to ostracyzm, klątwa i banicya, którą obłożono we wszystkich jadłodajniach kraju naszego napój najniezbędniejszy, najzdrowszy i zarazem najtańszy – wodę. Daremnie wypatrujemy w restauracyach na stołach karafki z wodą, którą za granicą, przeciwnie, wszędzie spotkać można. Jak rozumują sobie restauratorzy, kto spragniony – niech pije sobie piwo, a jeśli już wodę – to sodową. Widocznie według ich logiki wszyscy śmiertelnicy dzielą się tylko na dwie kategorye; na nie żałujących pieniędzy na piwo i wodę sodową i żałujących; ci ostatni tedy mają być do używania tych trunków zmuszeni. A jeżeli komu te trunki szkodzą? Nie obchodzi to wcale tych, którzy tylko o kieszeń dbają. Ponieważ nie ulega wątpliwości, że kto innych lubi zmuszać, potrzebuje też czasem być zmuszonym, czy nie należałoby drogą policyjną zobowiązać restauratorów do trzymania wody w karafkach?”

I na co tu narzekać, a co więcej, namawiać do niepohamowanego żłopania wody, niczym, nie przymierzając – jakieś zwierzę? A na dodatek to niewzruszone, tkwiące w nas głęboko do dziś przekonanie, że wszelkie bolączki uda się załatwić „drogą policyjną”… Otóż życie zawsze było bogatsze od tego, co uda się wlać pomiędzy paragrafy, a sama policja ma ważniejsze sprawy od karafek z wodą, bo przecież została powołana do tropienia zła i to w każdej jego postaci:

„Dwie zbrodnie. Kobieta trująca męża w nadziei na pomyślniejszą przyszłość swej doli; mężczyzna w obłędzie zazdrości dopuszczający się rozmyślnego zabójstwa – to zbrodnie nader zwykłe w innych społeczeństwach, ale dotąd u nas nigdy nie spotykane. A jednak mamy do zanotowania dwa podobne wypadki, przed kilkoma zaszłe dniami. Mieszkanka gminy Bodzanów chcąc otruć męża swego przymieszała mu do śniadania żywego srebra (rtęci – przyp. aut.), którego ilości na szczęście o tyle nie oszczędziła, że mąż po spożyciu pierwszej łyżki strawy, dostrzegł biegnącą po misce kropelkę merykeuszu. Ostrzeżony tym widokiem jeść przestał i miskę ze śniadaniem zaniósł do miejscowego felczera, który obecność merykeuszu w strawie stwierdził. Sprawa została natychmiast skierowana na drogę sądową. W tym samym prawie czasie w Radominie w powiecie Rypińskim pewien włościanin zgłosił się do sądu gminnego z zapytaniem, co się stanie ze sprawą przeciw niemu wytoczoną przez miejscowego dzierżawcę plebanki, gdyż tenże w nocy umarł. Odpowiedziano mu, że spadkobiercy pewnie prowadzić ją dalej będą; wiadomość jednak o nagłej śmierci dzierżawcy, którego zdrowym poprzedniego dnia widziano, zadziwiła wszystkich. Pisarz gminny pospieszył zaraz do dworku dzierżawcy dla dowiedzenia się szczegółów jego śmierci, tu jednak nic o tym nie wiedziano; sądzono nawet, że wyjść musiał przed wschodem słońca i dotąd nie powrócił. Wszyscy zatem udali się do domu włościanina. Tu smutny ich czekał widok; dzierżawca leżał bez życia na łóżku, a bliższe oględziny wykazały ślady ciężkiej przed śmiercią walki i uduszenia. Podejrzenie o zbrodnię padło zaraz na włościanina, pierwszego zwiastuna śmierci, gdy nikt jeszcze o niej nie wiedział. Zbrodniarz po krótkim śledztwie przyznał się do winy.”

W tym przypadku ówczesna policja nie musiała wyrywać sobie rękawów, ale i współcześnie zdarzają się przecież tacy „rozgarnięci” przestępcy, którzy jakby się prosili o jak najszybszy wymiar kary. Niestety zdecydowana większość złoczyńców rozwija bezkarnie swój nikczemny proceder, nękając swymi knowaniami spokojnych, Bogu ducha winnych ludzi, jak chociażby w przypadku opisanym poniżej:

„Od kilku dni snuje się po ulicach Płocka dwóch wyzyskiwaczy, z których pierwszy zachęca do kupowania książeczek, a drugi pokazuje obraz Matki Boskiej w złoconych ramach, mający być premią dla tych łatwowiernych, którzy dadzą się złapać na kupno dwóch zeszytów. Tym znakomitem dziełem jest romans „Majątek i miłość”, który już w prospekcie chwali się, że będą tu przedstawione grynderstwo, giełda, pijaństwo, hazard i inne namiętności nurtujące w łonie społeczeństwa. Zręczny spekulant roznosi swe „światło” wszędzie; trafia zarówno do salonów, jak i suteren, a nawet chętniej w tych ostatnich przebywa, bo tam snadniej potokiem słów obałamucić, a widokiem świętego obrazu pociągnąć prostaczków. Spotykaliśmy już nie raz takich ajentów, widzieliśmy na ścianach porozwieszane wizerunki świętych, a na stołach czeladników skandaliczne opowiadania i sprośne anegdotki; okropnie męczy się myśl prostego człowieka, przerzucana od ślepej wiary do życiowego cynizmu; zwykle w tem przerzucaniu prostaczek kończy na zasmakowaniu w miernocie, odmawiając modlitwę i adorując wizerunki świętych tylko z przyzwyczajenia.”

Niestety nie udało mi się ustalić, w czym przed nocną wartą zasmakował miejski strażnik z ówczesnej „grupy szybkiego reagowania” – w wizerunkach świętych, czy też w skandalicznych opowiastkach, który pewnej, majowej nocy poderwał na równe nogi połowę uśpionego grodu:

„Stróżowi czuwającemu zeszłej nocy nad bezpieczeństwem miasta ukazało się senne widziadło w postaci łuny, czy też fatamorgany lub spadającego bolidu, dość, że w pierwszej przerażenia chwili w złowróżbną zatrąbił trąbkę. Na ten głos odpowiedziało trąb kilka na bliższych ulicach, zrobił się popłoch wielki w dzielnicy starego rynku, bieganina, otwieranie okien, ukazywanie się na balkonach przerażonych postaci w bieli i.t.p. Stróż nocny na wieży przetarłszy porządnie oczy, nie widząc ani ognia, ani dymu, daremnie czas długi zapewniał donośnym głosem, że wszystko było złudzeniem. Nie łatwo było uspokoić z pierwszego snu zbudzonych, jednak w godzinę cisza zaległa wśród zatrwożonej ulicy.”

Tymczasem my możemy być pewni, że nasza nieco nostalgiczna przechadzka po starym, dziewiętnastowiecznym Płocku nie jest fatamorganą; odbyliśmy ją dzięki wiekowemu „Korespondentowi Płockiemu”, a jeżeli ktoś chciałby odbyć podróż w czasie na własną rękę, to pomogą mu w tej eskapadzie cyfrowe zbiory Biblioteki Naukowej im. Zielińskich po adresem tnp.org.pl/biblioteka/dlibra.

REKLAMA

Inni czytali również

Kolejny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zgadzam się na warunki i ustalenia PolitykI Prywatności.

REKLAMA
  • Przejdź do REKLAMA W PŁOCKU