– Najpierw jest Verva, a potem „setka” – ni stąd, ni zowąd wyrwało się z młodej piersi Maggie, zatopionej od wielu godzin w przepastnych odmętach Facebooka. – Właśnie dzisiaj wlałem Vervę aż pod sam korek, ale nikt na stacji nie zaproponował mi takiej degustacji… toż istna rewolucja w tankowaniu… – Jurek aż pożądliwie mlasnął jęzorem, błyskawicznie roztaczając w myślach wizję darmowego poczęstunku po każdym kupnie paliwa.
Październikowe popołudnie zawisło szarym całunem, tak jakoś smętnie nad kamienicą Płockowiaków. Zmierzch snuł się wyjątkowo opieszale, jakby nie mogąc się zdecydować, w którym kierunku podążyć. Do nastroju dostosowała się również telewizja; zarówno ta z prawa, jak i ta z lewa podgrzewała jedynie „stare kotlety”. Dramatycznie brakowało jakiegoś spektakularnego przełomu akcji.
– Najpierw jest Verva, a potem „setka” – ni stąd, ni zowąd wyrwało się z młodej piersi Maggie, zatopionej od wielu godzin w przepastnych odmętach Facebooka. – Właśnie dzisiaj wlałem Vervę aż pod sam korek, ale nikt na stacji nie zaproponował mi takiej degustacji… toż istna rewolucja w tankowaniu… – Jurek aż pożądliwie mlasnął jęzorem, błyskawicznie roztaczając w myślach wizję darmowego poczęstunku po każdym kupnie paliwa.
– Ale, ale, że co? Jeżeli policji pokażesz paragon, to obejmuje cię amnestia? – Ty na pewno nie możesz tej promocji wypić, a po chamsku byłoby za każdym razem odmawiać toastu, dlatego ja cię wyręczę! – bohatersko zadeklarował się dziadek Rysiek.
– Zupełnie nie wiem, o czym wy gadacie – stwierdziła skonsternowana nieoczekiwanym rozwojem dyskusji Maggie. – Ja tylko mówiłam, że w sobotę na stadionie odbędzie się po raz pierwszy w Płocku Verva Street Racing – wielka impreza motoryzacyjna, a niedługo potem ukaże się setne wydanie płockiej gazety PetroNews! – Judzisz córko, judzisz… – wycedził przez zęby ojciec, czując jak z łoskotem walnęła o posadzkę wizja systematycznej i na dodatek darmowej degustacji.
– Ale w ogóle masz rację – takich okazji nie możemy przegapić. Sto wydań naszej gazety to całkiem okrągły jubileusz. Wciąż o nas pisali – chyba ze dwadzieścia razy. Nie ma co, jesteśmy na pewno najsłynniejszą płocką rodziną – zupełnie jak Kardashianie! Kto wie, być może już wkrótce wystąpimy w jakimś reality show!
Jurek nawet nie wiedział, jak szybko jego słowa zupełnie nieoczekiwanie się ziszczą…
***
Nadeszła wyczekiwana sobota i familia w komplecie ruszyła w okolice stadionu. Zdumiał ich nieprzebrany tłum ludzi, który dostojnie przemieszczał się pomiędzy stoiskami. Kubuś – najmłodsza latorośl Płockowiaków, niebawem odnalazł swoje królestwo; w jednym z namiotów z zadziwiającą zręcznością scalał z rozsypanych klocków lego kolejne miniatury samochodów.
– Poszedł po mnie – z nieukrywaną dumą w głosie skwitował popisy syna ojciec. – Zainteresowania techniczne i sprawność manualna nie wzięły się z niczego – tu łypnął znacząco w stronę małżonki. Ta nie dała się sprowokować, odczekała chwilę i dopiero potem zadała morderczy cios. – Chciałabym ci tylko przypomnieć, że twoje predyspozycje od kilku miesięcy jakoś nie mogą się skoncentrować na zepsutym kranie w łazience, przepalonej żarówce w piwnicy i klamce drzwi od balkonu.
Jurek poczuł, jak jego kości zostały bezceremonialnie rzucone; ażeby nie zostały definitywnie rozdeptane na twardym podłożu wokół Orlen Areny, postanowił szybko zmienić kierunek rozmowy. – Chodźmy obejrzeć wystawę samochodów! Tam się dopiero dzieje!
Faktycznie, było co oglądać. Z początku Płockowiakowa trochę marudziła. – Przecież te „fury” pamiętają cesarza Franciszka. Nasz dziadek pewnie uczył się nimi jeździć. Nie wiadomo nawet, jak tu przyjechały – samodzielnie, czy na lawecie. Może to tylko atrapy. – To nieistotne – Jurek postanowił przeprowadzić mini wykład. – Im auto starsze, tym lepsze. Jesteśmy teraz na wystawie „oldtimerów”. Zobaczcie, wiele z nich posiada żółte tablice rejestracyjne, czyli mają co najmniej 25 lat i są odrestaurowane przy użyciu oryginalnych części. A na aukcjach kolekcjonerzy płacą za nie krocie…
– A już myślałam, że to tak samo jak z „żółtymi papierami”… No, że coś jest z nimi nie tak…
Wkrótce jednak stanęli przed autami, które co do swej proweniencji nie budziły już u Płockowiakowej żadnych wątpliwości. Amerykańskie super samochody, stojąc w rzędzie dumnie prężyły swe metalowe, a raczej kompozytowe muskuły. Jurek jedynie kilka razy w długim, bądź co bądź, pożyciu mógł zaobserwować u swej ślubnej przypadek kompulsywnego osłupienia i jednocześnie oniemienia.
– Chcę go mieć! – wydusiła wreszcie pierwsze słowa, wbijając wzrok w pomalowanego w motyw Stars & Stripes forda mustanga. – Najwyższy czas na zmiany – dodała stanowczo i z przekonaniem. – Ależ Zosiu. Gdybyśmy nawet sprzedali mieszkanie, co tam – całą kamienicę, a może nawet i pół dzielnicy, a potem napadli jak Bony i Clyde na bank, to i tak pieniędzy byłoby pewnie za mało – perswadował Jurek. – Bo ty zawsze wybierasz złe banki – odpaliła, jakby wcielając się w rolę słynnej przestępczyni Zośka i nie wiadomo kiedy usadowiła się za kierownicą samochodu.
Płockowiak z przerażeniem otworzył drzwi pasażera. – Chodźmy stąd, jeszcze coś zepsujesz, nie wypłacimy się do końca życia – błagał ze łzami w oczach, a jak na przekór, wyobraźnia właśnie podsunęła mu wizję spędzenia reszty czasu doczesnego w historycznym „zamku” przy Sienkiewicza. Tymczasem Zośka z szalonym błyskiem w oku rozparła się w skórzanym fotelu, chwyciła kierownicę, a potem głęboko wciągnęła w piersi zapach nowości kokpitu, wywołując w środku pojazdu nienaturalne podciśnienie. Drzwi zamknęły się bezszelestnie…
– Jedziemy po naszą bm-kę. Sam mówiłeś, że dwudziestopięcioletnie auta warte są każdych pieniędzy, podejmiemy negocjacje z opcją wymiany – zawyrokowała tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Niespodziewanie deska rozdzielcza maszyny rozbłysnęła całą gamą świateł zegarów, kontrolek, wskaźników, jak gdyby auto posłusznie spełniło życzenie Płockowiakowej, a silnik zaryczał z całą mocą kilkuset koni… – Jezu – on mnie rozumie! To nie samochód, tylko jakiś kosmiczny cyborg! Jurek – chodu!
Co działo się potem? Okazało się że, właściciel mustanga nie gustował w niemieckich klasykach i dosyć stanowczo odmówił przystąpienia do obmyślanej przez Zośkę transakcji. – Tyle tych „moto – emocji”, że zgłodniałam – stwierdziła Płockowiakowa i trochę skruszona łatwo przystała na propozycję, aby pomimo niezbyt sprzyjającej aury, schłodzić się jednym, a może nawet kilka łykami regionalnego piwa i coś przekąsić.
Przy okazji rodzinka nie zapomniała także, aby wznieść gromki toast za dalsze powodzenie i sukcesy „PetroNews”. Wkrótce potem zasiedli na stadionie, a kolejne, coraz bardziej ekscytujące pokazy nie dawały spokojnie usiedzieć w miejscu. Okrzykom zdumienia nie było końca. Zośka co chwilę zrywała się z plastikowego fotelika i lądowała w nim z impetem, co sprawiło, że już w połowie imprezy stadionowy, mocno rozchybotany mebel nadawał się już tylko do szybkiej wymiany.
Parady aut i wyścigi, drifty, skoki i znów parady… wreszcie na tor wyjechały rewelacyjnie się prezentując amerykańskie, motoryzacyjne legendy. – Zobaczcie! – krzyknęła Zośka z siłą syreny okrętowej wskazując na mustanga swego pożądania. – „Nasz” jest najładniejszy! Ale trochę za duży, pewnie by się nie zmieścił w bramie naszej kamienicy – dodała lekko rozczarowana, wciąż uspokajając emocje i racjonalizując jednocześnie negocjacyjne niepowodzenie.
Tymczasem adrenalina rozlała się jak ocean w momencie, gdy freestylowi motocykliści rozpoczęli swe powietrzne akrobacje. Płockowiakowa z przerażenia wczepiła się kurczowo w ramię męża; ten cierpiał nie tylko na skutek dotkliwego bólu, jaki wywołał żelazny uścisk żonki, ale też z powodu fizjologicznych następstw kilkukrotnego „schładzania” organizmu browarkiem.
Zośka tymczasem raz to szczelnie zakrywała oczy, raz z kolei wyrzucała z siebie wskazówki dla freestylowców: – „Nie jedź na tę górę, bo się zabijesz!”, „Jak lecisz w powietrzu, to hamuj!”, „Kierownika” się trzymaj chłopaku!” – wzbudzając rozbawienie sporej części trybuny. – Ta pani ma rację, dobry kierownik w robocie droższy, niż własna matka! – wrzasnął jakiś żartowniś, którego Zośka ostrym jak brzytwa, koszącym spojrzeniem próbowała wyłowić z pobliskiego tłumu.
Jurek z ulgą wreszcie się uwolnił z objęć żony. Kiedy powrócił jej już nie było; czujnie rozejrzał się dookoła. Nagle ujrzał Zośkę w gronie tańczących pomiędzy rzędami krzeseł cheerleaderek; ku jego zdziwieniu, żona całkiem sprawnie wprawiła w ruch wirowo-pulsacyjny swe krągłości i przyległe im obfitości. Obiektywy wszystkich mediów skierowały się na Zośkę, nie mogąc pominąć tego frapującego widowiska.
– Proszę Państwa! Na trybunach entuzjazm widzów rośnie z każdą sekundą. Do naszych tancerek właśnie spontanicznie dołączają płocczanki – skomentował niecodzienną scenę prowadzący imprezę Tomasz Wolny. – Płockowiakowa jestem! Z TYCH Płockowiaków! – entuzjastycznie, ile sił „pod maską” dała matka natura, przedstawiła się Zośka.
– Widzisz – tryumfalnie zwróciła się do męża, kiedy już solidnie zziajana klapnęła wreszcie na krzesełko – teraz to już na pewno jesteśmy sławni! Nagrywała mnie telewizja i nasz PetroNews, na pewno też o nas napiszą w swym jubileuszowym, setnym wydaniu!
***
Nieopodal, czujnie obserwujący bieg wydarzeń Zenek administrator, perfekcyjnie zakamuflowany pod przebraniem seksownej hostessy, opędzając się przed pożądliwym wzrokiem męskiej części widowni, tak puentował to, czego był naocznym świadkiem: – Każdego może dotknąć niepohamowana obsesja „parcia na szkło”. Istnieje tylko poważna obawa, czy tak kruchy skądinąd materiał wytrzyma napór Płockowiaków…
Kolejną, stworzoną przez siebie, wiekopomną sentencję zapisał dla przyszłych pokoleń w okrutnie pogniecionym i wyplamionym notesie…