Jakoś tak jest, że jeżeli pomyślimy sobie o jazzie, to podświadomie kojarzymy go z jesienią, może dlatego, że gdzieś w jądro tej muzyki wpisana jest jakaś nostalgia, a może z powodu warszawskiego festiwalu „Jazz Jamboree”, tradycyjnie odbywającego się od 1958 roku właśnie o tej porze. Tym samym Płocka Orkiestra Symfoniczna oraz Chór Pueri et Puellae Cantores Plocenses świetnie nawiązali do tych nie do końca ujawnionych meandrów umysłu, przygotowując dla nas w piątkowy wieczór koncert zatytułowany „White and black Jazz”.
Z jazzem jest trochę tak, jak z muzyką klasyczną – albo go uwielbiamy, albo nienawidzimy. Muzyka pop nie wywołuje aż tak przeciwstawnych emocji, najczęściej się ją lubi lub też ma się do niego stosunek obojętny. Nasuwa się jeszcze jedno podobieństwo do klasyki – jazz ma wielkich mistrzów – kompozytorów, aranżerów i wykonawców, wielkie nazwiska, które nie przemijają pod naporem kolejnej mody – Louis Armstrong, Duke Ellington, Aretha Franklin, Ella Fitzgerald, Pat Metheny, Jaco Pastorius, Miles Davis, Herbie Hancock – można by tak wymieniać w nieskończoność…
Jednakże, czy sama formuła płockiego koncertu została określona w sposób prawidłowy, czy można ten gatunek podzielić na muzykę czarnoskórych i białych jazzmanów. Owszem tak, o ile dodamy do naszych rozróżnień jeszcze kategorię czasu.
Niewątpliwie, zręby jazzu kształtowały się na przełomie XIX i XX wieku na południu Stanów Zjednoczonych w dzielnicach zamieszkałych przez afroamerykański proletariat. Charleston, Memphis, Baltimore, St. Louis, a przede wszystkim słynna dzielnica prostytutek Storyville w Nowym Orleanie stały się kolebką rewolucji w muzyce. Zupełnie zaskakujące połączenie zachodnioafrykańskiej muzyki ludowej i muzyki europejsko-amerykańskiej zaowocowało nurtem, w którym sednem sprawy było łamanie dotychczasowych złotych reguł, na rzecz dowolności interpretacyjnej, a nawet improwizacji.
„Negro spirituals” – pieśni murzyńskich niewolników o charakterze religijnym, „gospel” – chrześcijańska muzyka obrzędowa, pieśni pracy, a nieco później ragtime, styl nowoorleański, chicagowski i nowojorski to z całą pewnością czarna odmiana jazzu. Ale już w latach trzydziestych XX wieku jazz stawał się coraz bardziej „ponadkulturowy”, ponadpaństwowy i narodowy, a przede wszystkim „ponadkolorowy”, pochłaniając swym zasięgiem i wpływami coraz to większe obszary globu, a tym samym i muzyki. Dziś można śmiało powiedzieć, że jazz jest kosmopolitą – nie jest istotne skąd pochodzisz, ważne jest tylko to, jak czujesz, a potem śpiewasz i grasz…
Wróćmy jednakże do naszego koncertu, który odbył się 25 września. Repertuar opracowany przez Zuzannę Niedzielak obejmował zarówno te najbardziej tradycyjne odcienie jazzu, jak i również utwory współczesnych kompozytorów i aranżerów. Czego zatem mogliśmy posmakować? Na „przystawkę” – jakżeby inaczej, wyciągnięte z samych korzeni gatunku „spiriluals”, a zaraz potem „A Choral Fanfare” skomponowane przez Johna Ruttera – współczesnego angielskiego kompozytora muzyki chóralnej, dyrygenta, producenta i aranżera.
Swym kunsztem popisywali się najmłodsi chórzyści, chociażby w we współczesnej kompozycji Larry’ego Farrowa „Jamaican Market Place”, utworze niezwykle energetycznym, z synkopowanym rytmem tak charakterystycznym dla jazzu.
Płocka Orkiestra symfoniczna wykonała tymczasem brawurowo utwór z jazzowego pogranicza – „Stworzenie świata”. Jego kompozytor, Darius Milhaud był prowansalczykiem pochodzenia żydowskiego, absolwentem Konserwatorium Paryskiego. Podczas podróży po USA w 1922 roku zakochał się w jazzie, co sprawiło w sposób nowatorski zagarnął go do swego twórczego „arsenału”. „Stworzenie świata” jest muzyką do baletu w formie fugi, czyli niezwykle kunsztownej struktury muzycznej, będącej profesjonalnym wyzwaniem zarówno dla kompozytora, jak i wykonawców. Milhaud wbrew klasycznym regułom włączył tu do orkiestry saksofon i perkusję, tymczasem chwilami w polifonicznej przestrzeni utworu błąka się delikatny dźwięk trąbki podającej najbardziej tradycyjny, jazzowy temat rodem z nowojorskiego Queens…
Tymczasem w kolejnej fudze popisywał się nasz chór, wykonując niezwykle skomplikowany utwór „Geographical Fugue” Ernsta Tocha. Kompozytor jest uznawany za najbardziej awangardowego kompozytora austriackiego okresu międzywojennego. Zresztą Toch był nie tylko kompozytorem – studiował także filozofię na Uniwersytecie Wiedeńskim i medycynę w Heidelbergu. Z racji tego, że był pochodzenia żydowskiego, chroniąc się przed nazistowskimi prześladowaniami wyemigrował do USA. Tam objął profesurę na Uniwersytecie Wschodniej Kalifornii, wykładając zarówno muzykę, jak i filozofię. Obok muzyki klasycznej – symfonii i oper komponował również tematy muzyczne do hollywoodzkich filmów.
Wróćmy jednakże do „Fugi Geograficznej”. Utwór jest zaskakujący, bowiem jest w nim tylko rytm, harmonia i tonacja, natomiast nie ma melodii. Jego wykonanie polega na deklamacji tekstu przez poszczególne sekcje chóru. Nasi „Plocenses” doskonale zmierzyli się z tym niezwykle trudnym zadaniem, a potem zabrali się za… piosenki „The Beatles”. „Yesterday” w melodyce jazzowej zabrzmiało znajomo i mimo, że pojawiło się więcej muzycznych ozdobników, nie burzyło to kanonu wpisanego w naszą pamięć. Nieco gorzej było z „Michelle” – chór oczywiście wyśmienicie się spisał, jednakże sama aranżacja K. F. Jehrlandera pozbawia tę piosenkę nieuchwytnej nuty młodzieńczej świeżości i naiwności. Cóż ja zrobię, że wolę jednak oryginał!
W piątkowy wieczór mieliśmy okazję wsłuchać się w wiele innych standardów jazzowych, jak choćby „Deep River”, „Amazing Grace”, „Goin’ up to Glory”, czy też „Oh, Happy Day”, w których zarówno Płocka Orkiestra Symfoniczna, jak i Pueri et Puellae Cantores Plocenses pod batutą maestro Vladimira Kiradjeva dali popis swych interpretacyjnych i wykonawczych możliwości. Warto też wspomnieć, iż za przygotowanie chóru odpowiadali Anna i Wiktor Bramscy. Stąd też cała obsada tego muzycznego wydarzenia w rytmie jazzu przyjęła od publiczności na zakończenie koncertu jak najbardziej zasłużone owacje na stojąco.