Okazuje się, że czasami nie tylko fortuna kołem się toczy. Nie darmo zatem pewnie ukuto powiedzenie, że historia lubi się powtarzać. „Korespondent Płocki” znów tajemniczo zaszeleścił pożółkłymi szpaltami. Czym zajmowali się nasi przodkowie w marcowe dni 140 lat temu?
Po trosze pogodą, po trosze przygotowaniami do świąt, bo wypadały one tylko nieco później, niż te właśnie się zbliżające i… o zgrozo! Postępującym w przerażającym tempie upadkiem obyczajów! Rozpocznijmy jednakże od budzącego pewnie najmniejsze emocje zagadnienia pogody, ponieważ jeszcze na początku marca …
„Mróz i śnieg, niby ostatni wysiłek kończącej się zimy, pokrył powierzchnię Wisły gęstą krą, a pola grubą, śnieżystą powłoką – równie dobrej sanny nawet na szossach tej zimy nie mieliśmy.”
Widomych oznak wiosny próżno szukali nasi dziadowie jeszcze w połowie miesiąca:
„Wszystkie drogi w okolicy pokryte są tak grubą warstwą śniegu, że niepodobna inaczej jeździć jak saniami; tymczasem w mieście począwszy od rogatek – ostatnie już ślady śniegu na bruku nikną. Łatwo wyobrazić sobie wynikające stąd niedogodności dla przyjeżdżających ze wsi, a szczególniej odstawiających zboże. Gdyby mieszkańcy Płocka byli przemyślniejsi, znaleźliby łatwy sposób zarobkowania, zabierając na wozy przy rogatkach i rozwożąc po mieście ludzi i ciężary, przybyłe na saniach, a niemogące prawie bez zabicia koni, dowlec się po gołych kamieniach do środka miasta.”
Nadzieja na okraszone słońcem i świeżą zielenią święta nieśmiało zatliła się dopiero pod koniec marca wraz z przybyciem do miasta pewnego wehikułu:
„Wisła groźną przybrała postać – woda dochodząca już do stóp 17 wysokości, szeroko zalała nadbrzeżne łany. Rzecz dziwna, ale pomimo takiego przyboru, lody na Bugu i Narwi jeszcze nie puściły.(…) Statek parowy „Andrzej” po raz pierwszy w tym roku przypłynął z Warszawy do Płocka; liczba pasażerów była bardzo znaczna, a podróż pomyślna, bo dzięki bystrej fali, „Andrzej” dobił do naszych brzegów o 2 1/2 po południu.”
I czyż pewne z pozoru błahe zdarzenia, do których na początku zupełnie nie przywiązujemy wagi, nie nabierają po jakimś czasie konotacji niemal symbolicznych? Porzućmy jednak w tym miejscu meteorologię, czas przejść do rzeczy istotniejszych. Jak już wspomniałem szybkimi krokami zbliżała się Wielkanoc, a tu jak na przekór, w niczym podstępna zaraza, narastały przypadki bezprzykładnej nieobyczajności i moralnej degrengolady:
„Jedną z plag naszego miasta jest pewne grono niedorosłej młodzieży, poświęcających liczne chwile wolne od małych zajęć – prześladowaniu natrętnemi i bezczelnemi zalotami bon (opiekunek przyp. aut.) towarzyszących dzieciom. Nie wiemy czy śmieszni ci lowelasy zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się narażają, prócz bowiem doraźnej wymiaru na ulicy kary, jaka ich spotkać może ze strony ojców lub opiekunów dzieci, pociągnięci nadto mogą być przed sądy, które pobłażliwemi względem nich się nie okażą. Przedstawiamy napastnikom tym jedynie materialne następstwa, pozostawiając ich sumieniu, ocenienie całej niemoralności podobnego wobec dzieci postępowania.”
Jednakże to nie wszystko. Zepsucie dobrych obyczajów – płynące najpewniej z Zachodu, zataczało coraz szersze kręgi, panosząc się bezkarnie nawet na płockich ulicach:
„Ze skrzynki redakcyjnej. Przed kilkunastoma dniami pewien pan przybyły nie dawno ( jak sam oświadczył) z odległych stron i z bardzo wielkiego miasta rozpoczął na ulicach małego grodu naszego praktykę donżuanerii, przedmiotem której, a zarazem napaści i przykrego natręctwa wśród białego dnia stała się znana powszechnie i godna szacunku młoda mężatka. Za całą odpowiedź ze strony młodej damy był tylko rumieniec oburzenia, gdyż zmięszana tak czelną napaścią, nie mogła się zdobyć na razie dać właściwą odprawę śmiałemu donżuanowi. Czyż ten pan sądzi, że u nas opinia publiczna nie umie znaleźć hamulca na podobnie niemoralne wybryki?”
A oto jeszcze jeden przykład nieobyczajnego, urągającego dobremu wychowaniu traktowania przedstawicielek płci pięknej:
„Od jednej z pań naszych otrzymaliśmy następującą słuszną skargę: Do omnibusu w Kutnie wsiadła młoda dama i znalazła się towarzystwie kilku mężczyzn w jednym przedziale. Jej powierzchowność i obejście wskazywały na osobę dobrze wychowaną, a więc zasługującą na szacunek i należne dla słabszej płci względy. Inaczej widać mniemał siedzący obok podróżny, który po jakimś czasie ukołysany powolną jazdą, bezceremonialnie złożył głowę na ramieniu tej pani i zasnął snem sprawiedliwego. Młoda kobieta zakłopotana daremnie próbowała się uwolnić od natręctwa niemiłego sąsiada, w delikatny sposób dając mu poznać niestosowność takiej poufałości. Ale jegomość ów (…) nie zaprzestał składać dowodów swej niegrzeczności, którą nawet aż do brutalstwa posunął.(..) Wtedy to jeden z podróżnych pan K. rozkazał zatrzymać omnibus i krzepką dłonią chwyciwszy za kołnierz zuchwalca, w jednej chwili go na szosę wyrzucił. Wobec podobnej energii i tak doraźnie wymierzonej kary, winowajca udał się w pokorę, przeprosił obrażoną damę, a uzyskawszy przebaczenie, został na powrót do powozu przyjęty.”
Dobrze, ze choć w tej sytuacji znalazł się jeden dżentelmen, który wziął w obronę słabą płeć, a „ordynusowi” nie mającemu wobec dam należytego szacunku i przysługującego im poważania „doraźnie” i bez wahania sprawiedliwość zafundował. Tym niemniej zgorszenie w tym czasie zataczało coraz szersze kręgi, rozpełzło się po całym mieście, pożerało kolejne ofiary, dotykając nawet niewinnych panien, o czym świadczy chociażby poniższa notatka:
„Odpowiedź Redakcyi „Nieznajomemu”: Wierni zasadzie nieumieszczania w piśmie naszem artykułów bezimiennych, pochodzących od nieznajomych nam osób, nie możemy zrobić użytku z nadesłanej korespondencyi. Przyznajemy jednak, ze fakt podejmowania się swatów przez człowieka zamożnego za rubli 150 i popieranie zamiarów hojnego młodzieńca w taki sposób, że panna o mało bez wiedzy rodziców nie opuściła ich domu – jest niemoralny i zasługiwałby na publiczne potępienie, a to tem więcej, że jak Pan utrzymujesz „ ów swat – spekulant już był się pieniał ( spierał się, pieniaczył – przyp. aut.) przed sześcioma laty w podobnej sprawie…. o tysiączek!”
Od dawna mówią, że przykład idzie z góry. Tak zatem upadek obyczajów szybko dotarł z klas wyższych do gminu, siejąc jeszcze większe spustoszenie, prowokując nawet przypadki a to pospolitego grubiaństwa, a to świętokradztwa, a to wręcz niespotykanego dotąd bestialstwa.
„Wypadek. 14 b.m. około godz. 8-ej rano oprawca miejski (hycel – przyp. aut.) ścigając swą ofiarę tak niezręcznie zarzucił stryczek, że pies wywinął się z niemiłych dla siebie uścisków, a biedna wiejska dziewczyna niosąca kosz z mlekiem, stała się ofiarą zbytniej gorliwości. Sprawca tej niezręczności pociągniętym został przez policyę do odpowiedzialności.”
„W Przasnyszu w nocy z dnia 7 na 8 marca, nieznani złodzieje dopuścili się oburzającego świętokradztwa w miejscowym kościele parafialnym. Korzystając ze śnieżnej zamieci dostali się po deskach do okna, w którem nie było krat żelaznych i wyjąwszy szyby, po deskach spuścili się do kościoła; złoczyńcy wprost udali się do skarbca i rozbili drzwi; otworzywszy wszystkie szafy (…) zabrali jedną patynę srebrną pozłacaną wartą 10 rubli, tacę cynkową 30 kopiejek kosztującą i puszkę zamkniętą z pieniędzmi, w której było około 4 rubli. (..) Stróże nocni odbywający wartę na ulicy kościelnej jak zwykle nic nie widzieli i nie słyszeli.”
„Oburzające barbarzyństwo spełnione zostało 3 b.m. w domu przy ulicy Szerokiej należącym do Berka Kohna, trudniącego się furmaństwem. Nieznany zbrodniarz korzystając z nocnej pory urżnął język koniowi Berka. Podejrzenie pada na jego współzawodnika, w tym samym domu zamieszkałego, widziano go bowiem jak kręcił się wieczorem po podwórzu, a nazajutrz przy rewizyi znaleziono u niego w kieszeni zakrwawiony nóż cygański. Po wyśledzeniu prawdy, winny tak nieludzkiego czynu zapewne zostanie surowo ukarany.”
W tak dramatycznej sytuacji należało zgorszeniu społecznemu zdecydowanie przeciwdziałać. W końcu nadchodziły święta, ale jak je uczciwie obchodzić w szerzącej się atmosferze plugastwa i zepsucia? Tak zatem nie dotknięte jeszcze zgnilizną obyczajów zdrowe siły społeczne przystąpiły czym prędzej do kontrofensywy, starając się własnym przykładem uratować Płocczan, podejmując się chociażby zadań charytatywnych:
„Kwesta Wielkanocna. Rada Gubernialna Płocka Zakładów Dobroczynnych zaprosiła wymienione poniżej damy do zbierania kwesty w piątek i sobotę Wielkiego tygodnia: W Katedrze w piątek: Wielmożna Henryka Gurbska z córką; w sobotę: Wielmożna Kazimiera Rościszewska z panią Emmą Gustowską. W kościele parafialnym w Farze w piątek: W-na Izydora Kurowska z córką; w sobotę: W-na Widulińska z córką; w kościele w piątek: po-Reformackim W-na Aniela Zalewska z siostrami; w sobotę: W-na Kazimiera Wierzchowska z córkami.”
Nie szczędzono też wysiłków, aby moralna zaraza nie dotknęła najmłodszych. W tym celu zaplanowano dla sześciolatków powołanie do życia pierwszego, płockiego przedszkola:
„Ogródek Froeblowski. Miłą i ważną wiadomością dzielimy się dziś z matkami dbałemi o fizyczny i umysłowy rozwój swoich dzieci – dwie cudzoziemki, znane w naszem mieście nauczycielki, powziąwszy zamiar założenia w Płocku ogródka froeblowskiego w domu p. Ziółkowskiego przy ulicy Kolegialnej, mają w tym celu jechać do Warszawy, ażeby obeznać się tam ze sposobem prowadzenia go. Zbytecznem byłoby rozwodzić się tu nad ogólnie uznaną użytecznością podobnych zakładów, dowodnie przez kilkoletnie doświadczenie stwierdzoną; w miarę rozpowszechnienia swego, zyskują one zagranicą coraz większe znaczenie w wychowaniu młodego pokolenia i zasłużonem cieszą się tam powodzeniem.”
Jak należało przypuszczać, nasz „Korespondent Płocki” tuż przed samymi świętami aktywnie włączył się w działania służące obronie kultury i dobrych obyczajów bezwzględnie piętnując zwyczaje panów zbytnio przywiązanych do spełniania towarzyskich obowiązków, przy których nie mogło się przecież obejść bez kieliszeczka jakiegoś szlachetnego trunku…
„Powinszowania w dzień Wielkiejnocy. Uroczyście obchodzone przez całe chrześcijaństwo święta Wielkiejnocy zdaniem naszem powinny być obchodzone w gronie rodzinnem, jak to jest zwyczajem u ludów zachodnich. My wszakże skutkiem wrodzonej towarzyskości przepędzamy je inaczej. Już od samego rana biedne gospodynie domu, ciężko są zajęte przysposobieniem jadła i napojów dla oczekiwanych gości, a ojcowie domu tymczasem wymknąwszy się z domu, nie wracają doń aż wieczorem, znużeni całodziennym chodzeniem od domu do domu i składaniem banalnych powinszowań. Miasta jednak idąc za praktycznym zmysłem naszego stulecia, zamieniły te obowiązkowe wizyty na ofiary dziękczynne – bo czyż można więcej po chrześcijańsku uczcić tak uroczyste święto, jak otarciem łez cierpiącej ludzkości?(…) Tymczasem dzieje się inaczej, bowiem zwalniające nas od powinszowań ofiary składamy, a pomimo to dom opuszczamy i dzień cały z wizytami biegamy. Ten sposób postępowania tłumaczyć da się jedynie przesadą w wykonywaniu obowiązków towarzyskich, albo… pragnieniem kosztowania zbyt wielu „święconych”.
Zapytacie Państwo, czy święta 140 lat temu były udane? Dla każdego z naszych przodków pewnie były takie, jak każdy z nich sobie na nie przez cały rok zapracował lub zasłużył, zupełnie jak dziś. Na szczęście wszystko na to wskazuje, iż tym razem historia przynajmniej co do pogody jednak nie zatoczy koła, bowiem wtedy było mokro, pochmurno i dżdżysto. Odchodząc już na dobre od tematu Wielkanocy nie sposób pominąć innych ciekawych historyjek. Ot chociażby kilkanaście dni temu informowaliśmy Państwa o planach naszego, współczesnego „magistratu” co do kolejnego etapu modernizacji nabrzeża wiślanego, a tu „wpadło mi w oko” takie „ogłoszenie o zamówieniu publicznym na roboty budowlane” sprzed ponad wieku:
„Rząd Gubernialny Płocki podaje niniejszem do wiadomości powszechnej, że w dniu 11 kwietnia 1877 roku od godz. 11 ½ rano w sali posiedzeń tegoż Rządu odbywać się będzie głośna licytacja ( in minus ) przez opieczętowaną deklarację, na reperacją części przystani na rzece Wiśle w mieście Płocku. Licytacya zacznie się od summy rubli 2883 kopiejek 91, obliczonemi kosztorysami zatwierdzonemi na materiały i robocze siły.”
A jeszcze dalej ogłoszenie, a w zasadzie artykuł sponsorowany, który przeczytałem, co tu kryć, z pewnym rozczuleniem:
„Fotograf Piotr Pawłowski zaopatrzył swój zakład w apparat z Wiednia sprowadzony, najnowszego, amerykańskiego wynalazku, obecnie wielką jeszcze rzadkość stanowiący i we wszystkich krajach Europy patentowany. Apparat ten za pomocą ognia nadaje nieosiągnięty dotychczas i nadzwyczajny blask, delikatność, elegancję, gładkość i trwałość wykonywanym fotografiom(…) Przy tem mając możność zaopatrywania się z pierwszej ręki w materiały wszelkie chemiczne z labolatoryów krajowych i zagranicznych fotograf ten jest w możności taniej, a zarazem dokładniej i lepiej odrabiać swe wyroby; tuzin fotografii w formacie biletów wizytowych kosztuje u niego tylko rubli 2. Przy tem mogą być wykonywane chromatografie, tudzież kolorowe, aqarellą, olejnemi farbami, oraz powiększone portrety pastelowe.”
A na koniec zostawiłem istną sensację. Otóż zdarza nam się narzekać na rodzimych, współczesnych „poszukiwaczy skarbów”, potocznie zwanych też „złomiarzami”, a że to uprzątną jakąś zupełnie ”niepotrzebną” klapę od studzienki kanalizacyjnej, szynę, przewód energetyczny, czy solidny kawał stalowej konstrukcji… A tymczasem okazuje się, że nasi ludzie prowadząc swe metodyczne penetracje najprawdopodobniej odnaleźli machinę czasu! Mało, że odnaleźli, to jeszcze ją uruchomili! Dobitnie świadczy o tym poniższa notatka:
„Nowy rodzaj kradzieży – niby nowo wymyślone przedsiębiorstwo lub nowo powstający przemysł dotąd nie znany – wytworzył się przy budującej się drodze żelaznej Nadwiślańskiej, na przestrzeni mianowicie gubernię naszą przerzynającej. Jest to kradzież drutów telegraficznych. Przedsiębiorstwo to jest prowadzone biegle, śmiało, z niemałym zasobem odpowiednich środków i na skalę, która zdradza działalność stowarzyszenia, a nie pojedynczej jednostki, choćby nawet bogato w talenta właściwe od natury uposażonej. Bywały noce, że naraz jeden do czterystu kilkudziesięciu sążni drutu ginęło beż śladu i wieści! A jednak jest to potężna ilość drutu na siłę nawet kilku złodziei – bo prawie wiorstowa. Szkody dotąd ponoszone przez Towarzystwo Kolei Nadwiślańskiej są znaczne, gdyż kradzieże te powtarzają się często(…) Pomimo wszelkich zasadzek i poszukiwania, dotąd na ślad złoczyńców wpaść nie zdołano.”
I zupełnie nie ma się czemu Szanowni Dziadowie dziwić, skoro rzeczony drut telegraficzny trafił do skupu metali kolorowych 140 lat później i to za „żywą’ gotówkę w złotych, a nie w jakichś rublach! Tak mi się jednak wydaje, że w zasadzie nam niepotrzebna jest zupełnie jakaś machina czasu, skoro w każdej chwili możemy sobie zajrzeć do „Korespondenta Płockiego”…