Koniec roku, początek roku… Nieuchronnie nastał czas na podsumowania, czasem rachunki sumienia, analizy. Wielokrotnie wydaje się, że dwanaście miesięcy to niewiele, co więcej, w ich trakcie niewiele się działo, tymczasem okazuje się, że wiele zdarzeń umknęło już z naszej pamięci. Spróbujmy zatem wspólnie przypomnieć sobie w nieco krzywym zwierciadle, co nas w 2015 roku zaprzątało, niepokoiło lub też bawiło i o jakie nowe sformułowania, slogany nazwy, czy też nazwiska wzbogaciła się (?) nasza przestrzeń społeczno-polityczna…
Styczeń generalnie można by z perspektywy czasu nazwać miesiącem kataklizmów. Ciężka ślizgawica powodowała wypadki drogowe i złamania kończyn, potem wichury dopełniły dzieła zniszczeń. To jednakże była tylko przygrywka do naszego polskiego Armagedonu, bowiem swe larum podniosło kilkadziesiąt tysięcy lekarzy z Porozumienia Zielonogórskiego. Na głucho zamknięte drzwi przychodni budziły powszechne przerażenie obnażając totalną słabość systemu. Tylko minister Arłukowicz nie tracił rezonu. Resztki „białej służby”, które nie podjęły strajku zasypywał pacjentami „spoza rejonów”. Na dworcach, w przychodniach, komendach i remizach wywieszał listy lekarzy „pracusiów” i spełniał skryte marzenia niejednego Polaka, ponieważ wobec paraliżu wielu oddziałów pogotowia, w ramach ratowania zdrowia i życia można się było przejechać wozem strażackim i to za free!
Zaraz po „białej”, zastrajkowała „czarna brać”, czyli górnicy, czasem zwani też kopaczami. Przypadkowa zbieżność nazw i nazwisk nie pomogła bynajmniej w sprawnym rozwiązaniu konfliktu i po czasie można podsumować, iż żadna ze stron nie wyszła z tej konfrontacji bez strat, a wręcz można stwierdzić, że każda coś „umoczyła” – rządowa autorytet, tymczasem związkowa wizerunek Piotra Dudy – „swojaka”, chłopa z krwi i kości, gdy media zajrzały mu do prywatnego portfela, analizując budzące powszechną zawiść ponadnormatywne dochody oraz związkowe przywileje i apanaże. Społeczeństwo mogło też nauczyć się nowego, ekonomicznego pojęcia – „wygaszanie kopalni”, które potem pod „dudową” presją zamieniono na równie eufemistyczną ich restrukturyzację.
– „JA! Chcę tym posłom ze Śląska powiedzieć, że znamy wasze nazwiska i imiona, adresy – wiemy gdzie mieszkacie i immunitet wam nie pomoże…” – prawda, że to zabrzmiało przerażająco?
Oczywiście, świat nie kończy się na górnikach. Niebawem na drogi, nie mogąc w tym czasie niczego zasiewać, wyjechali traktorzyści, a raczej rolnicy. Popularne niegdyś hasło „Kobiety na traktory!” tu nie znalazło raczej zastosowania, gender poszło do kosza… Niektórzy twierdzili, że było to wydanie specjalne kultowego programu „Rolnik szuka żony – w Warszawie”. Zdesperowani hodowcy i plantatorzy zablokowali arterie, zbudowali w stolicy protestujące miasteczko, tylko lepiej było by chyba jakąś wieś…? Tak, czy siak, przetrwali do wiosny, potem trzeba było orać i rzecz jasna siać, tuż po zaoraniu…
W tych warunkach dały o sobie znać elementy przestępcze, choć złodziejskiego sprytu wystarczało im tylko na początek operacji. W Ełku pomnikowi Kopernika ktoś ukradł z ręki astrolabium, czyli kilka zagadkowych kółek z rękojeścią, tymczasem pod Łowiczem rabuś z czasie kolędy włamał się na zupełnie pustą plebanię. Zamiar by się pewnie powiódł, gdyby sprawca niecnego czynu nie uruchomił sterowanych elektronicznie kościelnych dzwonów. Tymczasem inny złoczyńca ukradł Jezuska z bożonarodzeniowej szopki na Rynku Wielkim w Zamościu. Temu się akurat nie dziwię, bo któż nie chciałby mieć prywatnego boga…
Oprócz Piotra Dudy Niezłomnego, objawiła się społeczeństwu już w styczniu Magdalena Ogórek obwieszczając, że ma chrapkę na to, by zostać prezydentką wszystkich Polaków. Stwierdziła, że wierzy w kampanię i sukces lewicy, po czym, jak ma to w swym zwyczaju, na dobre zamilkła. Stan ten trwał aż do szlachetnego, choć niezbyt chwalebnego końca… Sorry finału… „koniec” może się źle kojarzyć, ale „finał” też nie za dobrze. W takim razie czytacie Państwo ten akapit na własną odpowiedzialność.
W tym czasie naród nie mógł też wyjść z podziwu nad zdolnościami awiacyjnymi niektórych posłów, którzy pod kryptonimem „afera madrycka” wzbili się w powietrze i bez jakiegokolwiek szwanku wylądowali w stolicy Hiszpanii… prywatnymi samochodami! To się nazywa ułańska fantazja! Na dodatek ultra ekologicznie i bez hałasu. No i czy ktoś w naszym kraju to docenił? Nie! Totalna obsuwa! Błoto! Eksterminacja! Nie tak traktuje się bohaterów, którzy narażają swe dobra dla wspólnej sprawy…
Tymczasem nieuchronnie zbliżały się wybory, najpierw prezydenckie, a kilka miesięcy później parlamentarne… Swoją drogą, czy ktoś wreszcie mógłby się zastanowić i rozłożyć tę traumę jakoś w czasie??? Społeczeństwo też ma swoje nerwy!!! Na jakieś dobre pół roku wszystkie polskie kabarety zawiesiły swą działalność na kołku – słusznie, po co płacić podatki, skoro rzeczywistość aż kipi satyrą, humorem, i w żaden sposób nie da się tego stanu jakoś okiełznać.
Bo przecież przed wyborami, podkreślam to słowo – przed, bo jest kluczem, można obiecać wszystko! Druga Japonia albo Irlandia stały się tym razem tylko pieśnią przeszłości i rzadko kto próbował uderzać w te tony. Gdzieś na początku wiosny, zaraz po rolnikach, na fali i pod wpływem, Warszawę oblegali „frankowicze” czyli ludzie, którzy podejmując życiowe decyzje, skrótowo rzecz ujmując, mocno „przedobrzyli” i na operacji finansowej wyszli, jak to się drzewiej określało, jak „Zabłocki na mydle”. Nagle w roku wyborczym uwolnienie kursu szwajcarskiej waluty stanęło politykom, bankierom i kredytobiorcom jak ość w gardle i do tej pory w żaden sposób nie da się ani chirurgicznie usunąć, ani w bezbolesny dla wszystkich zainteresowanych sposób skonsumować.
Już wiosną wszystkie media zdominował też tak charakterystyczny dla naszych, przedwyborczych zmagań polityczny jazgot. Szanując Państwa zdrowie psychiczne nie chciałbym go zbytnio nadwyrężać dokładnymi relacjami, co kto komu, w kogo i za co, tym niemniej co niektóre „perełki” warte są przypomnienia:
– „Bronisław Komorowski stał się strażnikiem żyrandola”
– „ Nie dajcie się zwieść frustratom i spóźnionym rewolucjonistom”
– „Będę głosować na Andrzeja – mojego męża”
– „Komorowski to nie śpiący miś, to walczący niedźwiedź!”
– „Jeżeli zostanę prezydentem, zadbam o pielęgniarki. Możecie panie być spokojne!”
– „Prezydent powinien godła strzec i nie powinien nigdy dopuścić do tego, aby na święto narodowe był czekoladowy orzeł!” i ad vocem – „Orzeł może być i z czekolady i ze szkła, może być ze wszystkiego, byleby był w polskim sercu.”
Ta kampania różniła się jednakże od poprzednich, bowiem jak diabeł z pudełka, wyskoczyły JOW-y. Paweł Kukiz śpiewająco i na tyle skutecznie wytłumaczył społeczeństwu, że walczy o to, by głosować na konkretnego chłopa, czy też babę, a nie na „jedynki” na partyjnych listach, że wystarczyło mu „poweru” nie tylko na wybory prezydenckie, ale nawet i parlamentarne, a jego „partia-nie partia” nie okazała się gwiazdeczką jednego przeboju.
Na fali wyborczej gorączki Polska dorobiła się wreszcie kilku samochodowych marek, w trasę ruszyły Bronkobusy, Dudobusy, Szydłobusy, Kopaczobusy… Niestety, później wyszło na jaw, że kilka z nich okazało się nieudanymi prototypami, które nie weszły do masowej produkcji. Ledwo zakończył się gorący, polityczny maj i pałacowy żyrandol zmienił swego powiernika, a już trzeba było hartować nerwy przed październikowym wyścigiem do, tym razem, parlamentarnych foteli.
I jakby tego nie było dość, szybko okazało się, że jeszcze we wrześniu zafundowano nam, świadomemu społeczeństwu obywatelskiemu „sprawdzian z demokracji”, czyli referendum za jakieś drobne 100 milionów „zeta”. Z trzech sakramentalnych pytań tylko to pierwsze, dotyczące JOW-ów, budziło w Polakach jakiekolwiek emocje, dwa kolejne były raczej z gatunku: „Czy chciałbyś w przyszłości zarazić się wirusem ebola, czy też stać się bohaterem czołówek światowych mediów przypadkowo wpadając do czynnego wulkanu?”.
Lato zeszłego roku było bardzo gorące… Afrykańskich upałów w żaden sposób nie studzili politycy. Na domiar złego, w Platformie uaktywnił się jakiś hekatombiczny „Gejzer nieszczęść”. Na początek z rządem pożegnało się jeszcze przed sezonem urlopowym kilkunastu ministrów, „umoczonych” na skutek działań operacyjnych, czyli podsłuchowych CBA oraz kelnerów z restauracji „Sowa i Przyjaciele”. Sondażowym słupkom nie pomogły również tajne akta „afery taśmowej”, hulające swobodnie po Internecie. Dość sprawne powołanie kolejnych ministerialnych nominatów też sytuacji nie uratowało. Sceptycy stwierdzili, że do gry weszła liga administratorów, dla której podejmowanie decyzji przed wyborami oznacza tylko kłopoty. Co bardziej dosadni w słowach zgryźliwcy konkludowali:
– „Zgodzić się zostać ministrem na cztery miesiące to tak, jakby zawrzeć 4-tygodniowe małżeństwo – można sobie poużywać, ale dzieci z tego nie będzie…
Oliwy do ognia, jak to bywa w takich sytuacjach, dolewała ówczesna opozycja proponując, aby nowy rząd nie wyrywał już sobie rękawów pracą, żeby spokojnie „przeczekał” w zaciszach gabinetów do wyborów. Jednakże stało się zgoła inaczej. Rząd zaczął obradować, gdzie popadnie, pojawiał się i znikał, niczym latający holender. Posiedzenia odbywały się a to w Bydgoszczy, a to w Lublinie, a to we Wrocławiu, Pendolino krążyło tam i z powrotem… Tymczasem w ministerialnym gmachu przy Alejach Ujazdowskich hulał tropikalny wiatr rozrzucając pobielałe, pogruchotane kości niegdysiejszych bohaterów…
A propos kości! Kością niezgody stała się również w tym czasie ilość referendalnych pytań. Rozgorzał zatem spór o to, czy można lege artis dopisać nowe. Tu jak lew, a raczej jak wcześniej ustaliliśmy niedźwiedź, zagrzmiał jeszcze raz urzędujący stary prezydent, że „…dopisać to się można do wycieczki, albo do pamiętnika!”.
Jakby na osłodę i ukojenie skołatanych nerwów, w samym środku „sezonu ogórkowego” w Wałbrzychu cudownie pojawił się „złoty pociąg”. Niestety, szybko się rozpłynął we mgle, a raczej w zagubionych sztolniach kopalni, z nim też umarła nadzieja, że może jakoś nam się polepszy, choć od początku nie wiadomo było z jakiego powodu, czyżbyśmy mieli się nim po równo podzielić?
Tak, czy siak – nieważne! Za to już we wrześniu stało się jasne, że kończy się jedna epoka, a rozpoczyna nowa i kto inny chwyci za stery władzy… Kroplą, która przelała czarę goryczy, a może cykuty, była referendalna frekwencja – niecałe 9% uprawnionych do głosowania poszło do urn. Tym razem niedojrzałe obywatelsko społeczeństwo nie skorzystało z podarunku od władzy, czyli „prawa do wypowiedzi w najistotniejszych dla państwa kwestiach”. Może zwyczajnie, nie było karmy… A może społeczeństwo stało się przypadkowe… A może tylko ludzie nie chcieli się poczuć, jak nic nie znaczące trybiki wyborczej karuzeli, kto to wie… A Polak, wiadomo – już od Piasta, czupurnym jest i basta!
Ostatni kwartał starego roku można już maksymalnie skrócić, bo przecież wszyscy to pamiętamy – wreszcie ukazał się hit sezonu, na który wielu czekało przez dziesięć długich lat! Najpierw było „przebudzenie mocy”, a zaraz potem już tylko „gwiezdne wojny”. Nowy rząd i parlament działa prężnie, wytrwale, nieprzerwanie w dzień i w nocy – z naciskiem na noc…
Jeżeli zapytalibyście mnie Państwo, co nas czeka w 2016 roku, to szczerze odpowiadam, że nie wiem. Jedyne, co w tej chwili jest pewne, to tzw. „blue Monday”. Naukowcy policzyli, że jeden ze styczniowych poniedziałków jest najgorszym dniem w całym roku! Jedna doba, przerażającej, totalnej, bezdennej i przygnębiającej wszystkich bez wyjątku „deprechy”! Tegoroczna przypada według tej kalkulacji na 25 stycznia.
Strzeżcie się zatem Państwo tego poniedziałku…. A czego jeszcze poza tym? Wkrótce pewnie się dowiemy…