Gdyby przeczuwali to bracia Lumière, jaką rewolucję kulturową wywołają swym wynalazkiem, pewnie nie posiadaliby się z zadowolenia… Od pierwszych, krótkich filmików minęły już dwa wieki, a ludzie wciąż przychodzą do kin, przeżywają, śmieją się, przerażają, wzruszają się i jak małe dzieci ronią łzy… Lecz czy kino byłoby tak samo sugestywne, gdyby wykorzystywało tylko obraz?
To jest niewątpliwie pytanie z tych najbardziej oczywistych, bowiem najprawdopodobniej bezgłośny kinematograf już dawno wylądowałby na śmietniku historii. Ludzie szybko się zorientowali, że nastrój i dramaturgię filmu łatwo zbudować z pomocą muzyki i jeszcze w czasach kina niemego, zaraz za srebrnym ekranem pojawili się pianiści, których zadaniem było snuć swą opowieść prosto z pięciolinii. A potem, kiedy pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku do obrazu dodano ścieżkę dźwiękową, wszystko nabrało kosmicznego tempa i dziś nikt już nie potrafi sobie wyobrazić kulturowego dorobku ludzkości bez filmu i jego nieodłącznych komponentów – scenariusza, reżyserii, gry aktorskiej, no i oczywiście muzyki. Ta ostatnia w latach ubiegłego wieku na skutek dynamicznego rozwoju amerykańskiej kinematografii wykształciła swój niepowtarzalny styl, który też stał się najbardziej rozpoznawalny i osiągnął komercyjny sukces. Tak właśnie rozpoczęła się „era swingu”.
Od światowej klasy standardów rodem z tego okresu rozpoczął swój koncert „Muzyka srebrnego ekranu” dyrygent Krzysztof Dobosiewicz. Zanim jednakże popłynęły kojące dusze i czułe swingowe rytmy, na ekranie za orkiestrą pojawiła się ze swoim diabolicznym uśmiechem twarz Jima Carrey’a z filmu „Maska”, natychmiast przypominając widzom scenę szokującego, przejmującego zimnym dreszczem tańca tytułowego bohatera z Tiną Carlyle (Cameron Diaz).
A na dokładkę kolejny, światowy i wszystkim powszechnie znany standard „In the Mood”, przy którym stopy same wybijają rytm do tańca, dlatego też pewnie jest żelaznym punktem programu każdego szanującego się dancingu i dyskoteki. Z powodzeniem służył jako podkład muzyczny w takich filmowych hitach jak oscarowy „Aviator” Martina Scorsese, czy też chociażby brytyjskim serialu „Doctor Who”.
Już dla złapania oddechu popłynęła niezwykle nastrojowa, chwytająca serce „Moonligt Serenade”, która z powodzeniem „wystąpiła” w takich filmach jak w trillerze „Oczy szeroko zamknięte” Stanley’a Kubrika, czy też „Stardust” Woody Allena.
Zaraz potem trochę dorobku genialnego kompozytora Henrego Mancini Synkopowy rytm melodii z „Różowej pantery” znów porwał publiczność do spontanicznych oklasków, by z kolei za chwilę mogła już się wyciszyć przy nastrojowym „Moon River” z filmu „Śniadanie u Tiffany’ego” i rozmarzyć spoglądając w przepastnie zjawiskowe oczy Audrey Hepburn. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć, że ten obraz przyniósł kompozytorowi w 1962 roku aż dwa Oscary – za najlepszą muzykę oraz najlepszą piosenkę.
Jednakże kulminacją muzyki łatwo wpadającej w ucho i pieszczącej zmysły stał się jeden najbardziej ulubionych utworów dyrygenta „Soul Bossa Nova” – temat filmowy z serii filmów o Austinie Powersie.
Pomysłodawca i autor tego projektu, Krzysztof Dobosiewicz, sięgnął podczas koncertu do różnych pokładów i odmian współczesnej muzyki filmowej. Jak sam przyznał, niezwykle pociąga go muzyka, która ma sobie głębię i niepokojącą mroczność, co znalazło swe ujście w przygotowanym przez niego repertuarze. Już zatem po chwili mogliśmy posłuchać, co też zrodziło się ze współpracy Stevena Spielberga z kompozytorem Johnem Williamsem przy filmach „Szczęki” i „Złap mnie, jeśli potrafisz”. Kooperacja okazała się na tyle owocna, że Amerykańska Akademia nagrodziła obydwie produkcje Oscarami za muzykę.
Jednakże na tym nie koniec, ponieważ napięcie, niepokój, atmosfera grozy rosły w geometrycznym tempie, tym razem za sprawą twórczości Jerrego Goldsmitha, który nie tylko przyczynił się do sukcesu „Nagiego instynktu”, ale również współnie z Ridleyem Scottem i Hansem Gigerem stworzył obraz godzien najpotworniejszych koszmarów – „Aliens” (Ósmy pasażer Nostromo”). Na marginesie – prace Hansa Gigera wraz z jego słynną postacią ksenomorfa, potwora z filmu, mieliśmy okazję kilka lat temu oglądać w Płockiej Galerii Sztuki.
Kulminacją koncertu stała się, jak zapowiadał tajemniczo sam Krzysztof Dobosiewicz, „gigantyczna fala dźwięku”. Przed oczami publiczności popłynęły niezliczone rzędy szmaragdowych cyfr i już po chwili „podążaliśmy za białym króliczkiem”. Przypomniały się słowa – „Nie próbuj zginać łyżki, to niemożliwe. Spróbuj raczej zrozumieć prawdę. Łyżka nie istnieje”. Tak, to oczywiście motyw z genialnej produkcji braci Wachowskich „Matrix” doprowadził emocje publiczności niemal do stanu wrzenia.
Dramaturgii całemu spektaklowi dodała również zupełnie niespodziewana przerwa w wykonaniu tego utworu, spowodowana odnowieniem się kontuzji ręki dyrygenta. Ten jednak, nie zważając na dotkliwy ból dokończył dyrygowanie, a na „przeprosiny” za swą niedyspozycję uraczył nas kolejnym, kinowym szlagierem.
„…Nazywam się Maximus Decimus Meridus. Dowódca wojsk północnych, generał legionów Felixa. Lojalny sługa prawdziwego Cezara Marka Aureliusza… Ojciec zamordowanego syna… Mąż zamordowanej żony… I zemszczę się w tym życiu lub następnym…” Już domyślacie się Państwo, że dzięki pełnej mocy, a jednocześnie nastroju, muzyce Hansa Zimmera podróżowaliśmy w czasie, by przypomnieć sobie genialny film „Gladiator” w reżyserii Ridleya Scotta.
Cóż można powiedzieć o piątkowym koncercie? Zarówno Płocka Orkiestra Symfoniczna, jak i dyrygent oraz pomysłodawca całego projektu – Krzysztof Dobosiewicz, spisali się bez zarzutu, pokazując swój kunszt i profesjonalizm. Niewątpliwie dowodem na to była reakcja publiczności, która nagrodziła trud wykonawców gromkimi brawami, zupełnie nie spiesząc się, by tak szybko opuszczać czarodziejską krainę „srebrnego ekranu”…
Fot. Adek Jasiński