Nie jest łatwo grać w tak upalny dzień, jakim był 4 czerwca. A jednak zawodnicy Płock Orlen Polish Open dawali z siebie wszystko. Zapraszamy na kolejną relację Biura Prasowego POPO.
Refren nie przeszkadzał
Martin de la Puente wrócił do Płocka z mocnym postanowieniem poprawy. W ubiegłorocznym finale grał, trzeba przyznać, ładniej dla oka, ale – wynik nie kłamie – gorzej od Joachima Gerarda. Belg jest dziś czwartym tenisistą świata, więc nie przyjechał bronić tytułu, bo w tym tygodniu jego miejsce jest na Roland Garros. Za to Hiszpan ma wielką ochotę zostać zaledwie 12. mistrzem w 25-letniej historii Płock Orlen Polish Open.
Do ćwierćfinału awansował koncertowo. W ogóle już od rana był w znakomitym nastroju. Czas oczekiwania na transport z hotelu na korty skracał sobie – i dość licznej grupie innych tenisistów – słuchając muzyki z przenośnego odtwarzacza. To prawda, że dość głośno, ale melodia była całkiem przyjemna dla ucha, a poza tym czy komuś mógł przeszkadzać refren, w którym najczęściej powtarzało się słowo „corazon”? Trzeba by
nie mieć serca ;-) !
I Płock, i Polish
24 tenisistów z całego świata, a los wymyślił sobie, żeby w drugiej rundzie XXV Płock Orlen Polish Open spotkało się nie tylko dwóch Polaków, ale dwóch zawodników SIKT Płock. W tenisie trudno o remis, więc ktoś musiał odpaść.
Padło na Piotra Jaroszewskiego, co trudno uznać za niespodziankę. Z Kamilem Fabisiakiem rozegrał tak wiele meczów, że żaden z nich nie pamięta, ile dokładnie. ITF podpowiada, że lepszy bilans pojedynków w turniejach międzynarodowych ma Fabisiak – 7-5, w tym 6-0 od 2014 roku. Jeden musiał ryzykować, więc ryzykował, za co musiał zapłacić błędami. Drugiemu grał równo i solidnie, a punktów i gemów ciągle mu przybywało. W międzynarodowych mistrzostwach Polski, a nawet Płocka, Fabisiak pokonał Jaroszewskiego 6:3, 6:0.
Tenisistki wracające z piekła
W starożytnym Rzymie gladiatorzy idący na arenę pozdrawiali cesarza. We współczesnym Płocku cesarzami są tenisiści wracający z piekła. Ściślej biorąc – z kortów rozgrzanych jak patelnia. Ktoś wygrał, ktoś musiał przegrać, wszyscy zasłużyli na szacunek.
Najdłużej grały dziś Donna Jansen i rozstawiona z numerem 4 Emmanuelle Morch. Przez 170 minut próbowały sobie wyjaśnić, która bardziej zasługuje na awans do półfinału singla kobiet. Zasługiwały obie. Do połowy drugiego seta nic nie zapowiadało maratonu. Holenderka prowadziła 7:6(1), 3:2 i serwowała. Wtedy w jej tenisie coś się zacięło, a Francuzka – gem po gemie – zaczęła odrabiać straty. Wygrała cztery z rzędu i w ten sposób po równo dwóch godzinach gry wyrównała na 1-1 w setach.
Wynik trzeciej partii – 6:1 dla Jansen – wskazuje zwyciężczynię meczu, ale nie mówi nic poza tym. Siedem gemów zajęło tenisistkom (i sędzi…) 42 minuty. Najdłuższy był szósty: sześć równowag, po drodze cztery przewagi returnującej Morch i wreszcie na tablicy wyników piątka zastąpiła czwórkę. Na szóstkę już nie trzeba było czekać tak długo, bo ostatni gem tego pojedynku składał się z sześciu punktów. Zmęczona Francuzka popełniła w nim trzy podwójne błędy, ale oczywiście miała jeszcze dość sił, aby pogratulować Holenderce zwycięstwa.
Dodajmy jeszcze, gdyby to kogoś interesowało, że pozostałe trzy ćwierćfinały trwały łącznie 162 minuty.
Biuro Prasowe POPO