Juliusz Olszewiec urodził się w Płocku i utraciwszy rodziców pomagał braciom w sprzedaży drewna opałowego, tudzież desek i balów. W roku 1843 mając 18 lat wyjechał do Gdańska w zamiarze znalezienia miejsca w którymkolwiek z domów handlowych. Przebywszy tam niespełna rok, napisał do braci, że wyjeżdża do Anglii (…). Od tego czasu przerywa się korespondencya Olszewieca i tylko od osób postronnych dowiedzieli się jego bracia, że przemienił nazwisko Olszewiec na Verne i poświęcił się wyłącznie piśmiennictwu francuskiemu.
Lato, lato i… już po lecie, jednakże czemu się tu dziwić? Przecież tak nieodmiennie od tysięcy lat działa natura podlegając cyklicznym zmianom – na jakiś czas usypia, by potem znów rozkwitnąć. Wśród nas, ludzi przez wieki też niewiele się zmieniło, a kiedy nadchodził kres jednej z najprzyjemniejszych pór roku:
„Powrót z wakacji licznych zastępów młodzieży ożywił cokolwiek nasze miasto, w letnich miesiącach opustoszeniem Pompeę przypominające. Rekonwalescenci z różnych wód krajowych i zagranicznych ściągają powoli, wyposażeni w zasób przyjemnych i nieprzyjemnych wrażeń; za nimi dążą amatorzy sielankowej willengiatury, jak wędrowne ptactwo na leże zimowe. Niedługo też pośpieszy trupa teatralna, zjawią się koncertanci, słowem rychło skończy się dla naszego grodu tak przykra i nieznośna ogórkowa pora.”
Tak właśnie „Korespondent Płocki” niemal półtora wieku temu kwitował zakończenie letniej kanikuły, licząc prawdopodobnie na to, że w gwarnym mieście łatwiej będzie o prasowe sensacje i towarzyskie „smaczki”. A przy okazji – nie powinna umknąć też naszej uwadze jakże zaskakująco znajoma nam nomenklatura. Zmieniały się rządy, czasy, ludzie… a „sezon ogórkowy” był chyba od zawsze! Jednakże co do jednego nasz rodzimy periodyk w swych przewidywaniach rozwoju wydarzeń się pomylił, bo akurat we wrześniu 1876 roku próżno wypatrywano, jak to wtedy określano teatralnej kompanii:
„Teatr. Połowa września nadchodzi, lepsze truppy prowincyonalne rozjechały się już z Warszawy, a dotąd jeszcze nie wiemy, które towarzystwo dramatyczne ściągnąć do nas na zimowe leże. Rzecz dziwna, że Płock posiadający najpiękniejszą może z sal teatralnych prowincjonalnych, a w każdym bądź razie będącym jednym z najkorzystniejszych miast dla towarzystw dramatycznych, przez nie w tym roku pominiętym dotąd został. Tymczasem – O gorzka ironio! Rozlepione afisze zapowiadają na dzisiaj widowisko specjalnie przeznaczone dla amatorów szklannych dźwięków i kształtów plastycznych; ma to być „koncert na szklannych dzwonkach i produkcya prac herkulesowych przez niewiastę znaną z siły i pięknej budowy ciała” jak raczy opiewać uprzejmy afisz. Biorąc miarę z cen sztuki powinny być prawdziwie herkulesowe, a dzwonki bardzo głośno!”
Niezbyt obszerna notatka pozbawiona zupełnie inwektyw, kłamstw i pomówień; jedynie za pomocą trafnej ironii nasz prehistoryczny kolega po redaktorskim fachu zarówno słusznie przewidział mierność zapowiadającego się widowiska, jak i podsumowując ślamazarność działań wbił „szpilę” ówczesnym miejskim urzędnikom, odpowiedzialnym za zapewnienie płocczanom rozrywki kulturalnej na właściwym poziomie. Niewątpliwie redaktorzy „Korespondenta” nie przymykali oczu na pojawiające się niedoróbki i niedomagania, a ciętym piórem skutecznie mobilizowali opieszałych:
„Rewizya strychów. Ze względu na bezpieczeństwo naszego miasta bardzo by potrzebną była szczegółowa rewizya strychów, dokonywana w asystencyi gospodarza domu, który nie uczęszczając tam nigdy, nie domyśla się zapewne, w jakim stanie jego strych się znajduje. Wiemy np. o domu, gdzie gruzy w niezmiernej ilości zamiast polepy położone, zagrażały sufitowi załamaniem, dopiero nowonabywca uprzątnąć je kazał. Gdzieniegdziej uważają strych za rodzaj śmietnika, na który wyrzuca się połamane graty, siano z sienników i tym podobne szacowne przedmioty, które nigdy nikomu nie będą przydatne, chyba że szczurom licznie tam się gnieżdżącym, a przy tem stanowią wyborny materiał palny.”
Czasem zdarzały się jeszcze bardziej bolesne „wpadki”, trochę nawet nie przystające nam do obrazu „starożytnych” płocczan:
„W Korespondencie Płockim różne już rzeczy obchodzące ogół były już poruszane; o jednym tylko każdego mieszkańca chrześcijanina katolika obchodzącym nikt dotąd nie wspomniał, t.j. o cmentarzu katolickim. Doprawdy smutno patrzeć jak jest opuszczone i lekceważone to miejsce, na którem spoczywają najdroższe nam istoty; tem smutniej wyznać, że cmentarze innych wyznań znajdujące się w naszem mieście są starannie utrzymywane. Pomijając już ulice przykro uderzające nieporządkiem, mogiły biednych pozbawione są nawet konstrukcji grobu; przywalone bowiem nieodarnioną ziemią depczą nierozważne osoby, przybyłe w orszakach pogrzebowych(…) Lecz jeszcze bardziej oburza przechodnia taka okoliczność, że grabarze urządzili sobie na cmentarzu formalny folwark; chodzą tam swobodnie krowy, kury, psy i koty, a nadto wznoszą się dwa stogi siana, tem samem zakrywając pewnie wielką ilość grobów. Sądzę, że każdy się ze mną zgodzi, że cmentarz jest nieodpowiednim na to miejscem.”
Nasze współczesne zapatrywania zupełnie się nie zmieniły, tak zatem przyznajemy przedmówcy rację. W tym miejscu należałoby jednakże nieco rozluźnić atmosferę, na co najlepszym chyba sposobem są pogawędki o pogodzie tym bardziej, że z meteorologicznej notki dowiemy się również, co właściwie oznacza kultywowane przez nasz klub żeglarski słowo „morka”:
„Przez kilka dni wiała morka. Czy wiecie Czytelnicy co oznacza ten termin? Brzmi on niezwykle złowieszczo dla mieszkańców powiśla, grozą i przestrachem ich przejmując, dla żeglarzy zaś jest on nadzieją zapowiadającą dni lepsze, ruch i życie. Morka jest to silny wiatr wiejący od morza podczas zasępionego nieba i ciemne chmury pędzący w Karpaty. Wiatr ten trwający dłużej, wielkie zastępy chmur gromadzący w górach, które wkrótce potokami wody spływają w doliny – spowodowywa zwykle wylewy Wisły. Tym razem morka, czy jak też w naszej okolicy mówią – wiatr od Kujaw wiał niedługo, nie należy się więc obawiać wylewu rzeki, ale spodziewać się można wkrótce przyboru wody.”
Wrzesień 1876 roku obfitował w naszym grodzie w niezwykle interesujące wydarzenia, przykuwające uwagę i rozpalające wyobraźnię, jak chociażby wieści o znalezisku archeologicznym. Jak już pewnie Państwo zauważyliście podczas moich wcześniejszych relacji, nasi przodkowie wszelkie wykopaliska, świadczące o naszej historii traktowali z należną im pieczołowitością, starając się je zabezpieczyć przed zniszczeniem lub grabieżą i w miarę posiadanej wiedzy dokonać stosownych naukowych konkluzji:
„Wykopaliska w Płocku. Robotnicy kopiąc niedaleko rogatek kanał przy ulicy Dobrzyńskiej natrafili na starożytne grobowisko zawierające wielką ilość czaszek i ludzkich kości. Dotychczas wydobyto już 60 kościotrupów, a ich liczba ciągle wzrasta. Wydobyto także bardzo dużo pieniążków miedzianych z epoki Jana Kazimierza; innych przedmiotów np. krzyżyków nie było.(…) Bezładne nagromadzenie czaszek po kilkanaście w jednym miejscu i wszelki brak śladów trumien zdają się dowodzić, że w miejscu tym chowano pośpiesznie, można by więc stąd wnosić, że były to ciała zabitych w walce ze Szwedami lub zmarłych w czasie panującej jakiejś zarazy morowej w 17 tym bądź 18 tym wieku.”
We wrześniu, jak zresztą o każdej przez roku, również dali o sobie znać złoczyńcy, o czym szczegółowo donosiła kronika sądowa:
„Kradzież. Śmiałość i niepojęte zuchwalstwo złodziei do oburzających dochodzą rozmiarów; świadczy o tem wielka kradzież popełniona w ubiegłą Sobotę, w domu wśród ogrodu Tumskiego położonym; zuchwały złodziej dostawszy się do domu kanonika P. zdołał podczas jego nieobecności odśrubować żelazną szkatułkę zawierającą około 6000 rubli w złocie, srebrze i papierach, a zabrawszy ją, uciekł bez śladu z tą zdobyczą. Energicznie prowadzone poszukiwania na razie bez skutku pozostały. Szkoda jest tem boleśniejszą, że podobno tak znaczna suma była depozytem sierocym.”
I tak runął w gruzy mit ubogiej gęsiarki, sierotki Marysi, a krasnoludki… umknęły z sowitym łupem! Okazuje się, że ówczesne sierotki łatwo dorabiały się na doglądaniu drobiu, a oszczędności lokowały w „złocie, srebrze i papierach”, przechowując te precjoza bynajmniej nie tak jak wszyscy inni obywatele w bankach, tylko u litujących się nad ich dolą, przychylnych im kanoników. Mam takie przeczucie, że w czasie naszej peregrynacji w przeszłość płocczanie sprzed wieków jeszcze nie jednym nas zaskoczą. Ot chociażby mała rozprawka na temat sąsiadów zza miedzy może zrodzić w nas uzasadnione pytania o germanofobię:
„Z teki podróżnej. Kilka spostrzeżeń o Niemcach. Ubiór mężczyzn w całej Europie staje się coraz bardziej jednostajnym; stąd przestał on już być uderzającą wskazówką narodowości i tylko szczegóły kostiumu zachowały jeszcze takie znaczenie. Anglika poznać zawsze po kapeluszu, przypominającym rurę od komina i po respekcie z jakim się obchodzi z tą częścią garderoby; Francuza zdradzą rękawiczki, a Niemca buty.(…) Oprócz znaczenia etnologicznego but niemiecki może być przedmiotem ważnych studiów estetycznych i symbolicznych. Nieprzywykłemu oku wydaje się on dziwnie imponującym; sam rozmiar tego prostokąta ze skrzypiącej skóry, przechodzącego ponad podbiciem w cylinder poważnych rozmiarów, niepospolite sprawia wrażenie – nie znajdziesz w nim żadnego wcięcia, żadnej krzywej, nadającej obuwiu pewien wdzięk zniewieściałej lekkości. Proste i grube kontury przekonywają nas, że dzisiejsze wyroby w niczem nie ustępują rozczulającej prostocie starożytnego pierwowzoru, w jaki zapewnie Arminiusz kroczył po Teutoburgskim lesie.(…) Tak zatem but niemiecki zawsze pozostanie dziwem rozmiarów i kątowatości. Wywiera to naturalnie wpływ na wdzięk i lekkość chodu; mali Fryce i Gotlieby idą do szkoły sztywnym krokiem, jak gdyby w ciasną skórę zaszyci, dorosły zaś Germanin porusza nogami zupełnie na sposób wielkiego wahadła.(…) Śmiało twierdzę, że pod względem niedoścignionej budowy i olbrzymich rozmiarów obuwia Niemcy powinni przodować całej Europie, ba – nawet światu całemu!”
Wertując pożółkłe stronice wrześniowego „Korespondenta” natrafiłem także na dwie notatki, które nic nie straciły na aktualności i gdyby nie archaiczny język dziennikarskiej wypowiedzi można by pomyśleć, że ukazały się choćby wczoraj:
„Drożyzna książek szkolnych powszechne i słuszne ze strony rodziców i opiekunów wywołuje skargi. W samej rzeczy, jeżeli porównamy taniość obszernych i zbytkownych wydawnictw z wygórowaną ceną skromnych rozmiarów podręcznika szkolnego, przykro nas uderzy niepomierna chciwość i niesumienność wydawców, którzy za przedmiot koniecznej potrzeby, za książeczkę niewielkiej nieraz objętości, każą sobie płacić przesadzoną kwotę, utrudniając młodzieży szkolnej już i tak trudne warunki kształcenia się. Należy dodać, że podręczniki te co kilka lat, a nieraz i co rok bywają zmieniane; nie można zatem nabywać używanych książek, które w ten sposób bez korzyści marnieją.”
Chciałoby się skwitować – skąd my to znamy? Z początkiem każdego roku szkolnego najpierw ultramaraton rodziców w poszukiwaniu podręczników, a potem słona zapłata, czyli krew, pot i łzy i tak, jak się okazuje – od przynajmniej 140 lat! Tymczasem kolejny artykuł dotyczy spraw dla Płocka nadzwyczaj istotnych:
„Nowe komunikacye Płocka. Żyjemy w czasach, któreby można nazwać epoką wielkiego rozwoju miast, te miasta zatem, które temu ogólnemu prawu nie podlegają, w łonie swym zawierać muszą jakieś wyjątkowe przyczyny zastoju. Nasz Płock przedstawia nam się jako należący do tej ujemnej kategorii, należy więc szukać owych przyczyn, wzrost jego hamujących. Po głębszem zastanowieniu przychodzimy do przekonania, że głównym tak anormalnego stanu powodem, jest brak komunikacyi. Jedyna droga łącząca nas ze światem – Wisła coraz mniejsze oddaje usługi, żegluga na niej co rok trudniejsza i kosztowniejsza się staje.(…) W różnych okolicach kraju budują koleje, ale te systematycznie Płock omijają.(…) Radykalnym środkiem na to byłoby postawienie stałego mostu i pobudowanie odnogi kolei żelaznej, ale to są jedynie pia desideria, których spełnienie nie jest w naszej mocy. Poszukawszy jednak, może znaleźlibyśmy inne sposoby połączenia Płocka ze światem, za pomocą n.p. potrójnej linii omnibusowej na istniejących już szossach; jedna z nich przez szossę płońską dochodziłaby do Zakroczymia do najbliższej stacyi kolei Nadwiślańskiej; druga szłaby do Mławy, a trzecia do Sierpca.”
W tym miejscu chciałbym się bezpośrednio zwrócić do naszych przodków.
Czcigodni Pradziadowie! Ze smutkiem przyszło mi was poinformować, że mimo wynalezienia automobili, aeroplanów i statków księżycowych, w ciągu 140 lat udało się nam w 1938 roku zbudować most przez rzekę dla żelaznej kolei, niestety, ta droga w coraz większe popada zapomnienie i służy w większości do transportu baniek z substancyami chemicznemi. Kolej z Płocka do Zakroczymia i dalej do Modlina, i Warszawy to wciąż, jak to określaliście – pia desideria. W tym stanie rzeczy jakiś czas temu wróciliśmy do waszego pomysłu i do większych okolicznych miast podróżujemy prywatnymi, wielokonnymi omnibusami po bitych traktach – niezbyt wygodnych, dość wąskich, a w wielu miejscach źle utwardzonych. Najbliższe drogi szybkobieżne – jedna zwana Autostradą Bursztynową, a druga Autostradą Wolności przebiegają pod Kutnem. To miasto chyba nas prześladuje…
A na sam koniec pozostawiłem ogromną wprost sensację! Czy wiecie Państwo kogo możemy sobie wpisać do kręgu zasłużonych i sławnych płocczan? Spójrzcie tylko poniżej:
„Juliusz Verne. Gazeta Warszawska otrzymała nowe, ciekawe informacje o francuskim popularyzatorze zdobyczy naukowych. Zebrawszy wszystkie wiadomości o nim, sprawdziłem takowe na miejscu w Płocku. W tym celu udałem się do archiwum gimnazjum miejscowego, ale przewertowawszy księgi od 1825 do 1848 roku nazwiska Olszewicz nie znalazłem. Nie zrażając się pierwotnem niepowodzeniem starałem się wpaść na ślad familii Olszewiczów. Jakoż w istocie dowiedziałem się, że w Płocku mieszka starozakonny o nazwisku Olszewiec, który ma brata od lat ponad 30 zamieszkałego za granicą. Kierując się podobieństwem nazwisk poszedłem do wspomnianego Olszewieca i zasięgnąłem wiadomości o jego bracie, która mniej więcej zgadza się z wzmianką zamieszczoną w Gazecie Warszawskiej o Juliuszu Vern’ie. Juliusz Olszewiec urodził się w Płocku i utraciwszy rodziców pomagał braciom w sprzedaży drewna opałowego, tudzież desek i balów. W roku 1843 mając 18 lat wyjechał do Gdańska w zamiarze znalezienia miejsca w którymkolwiek z domów handlowych. Przebywszy tam niespełna rok, napisał do braci, że wyjeżdża do Anglii; pojechał do Hall i tam zapisał się w poczet studentów medycyny, ta prawdopodobnie nie przypadła młodemu Olszewiecowi do gustu, gdyż przeszedłszy tylko dwa kursa wyjechał do Paryża; tam w krótkiem czasie dostał miejsce w ministerium Walewskiego; następnie zaś pracował w sądzie najwyższym jako tłumacz niemieckiego. Od tego czasu przerywa się korespondencya Olszewieca i tylko od osób postronnych dowiedzieli się jego bracia, że przemienił nazwisko Olszewiec na Verne i poświęcił się wyłącznie piśmiennictwu francuskiemu.”
Autor „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” „Dzieci kapitana Granta” i „Dwudziestu tysięcy mil podwodnej żeglugi” okazał się rodowitym płocczaninem! Dlaczego do tej pory nikt tego nie odkrył i nie spopularyzował? Pozwolicie Państwo, że w tym momencie wplotę chwilę jakże ekscytującej niepewności, bowiem do sprawy we wszystkich jej szczegółach powrócimy już za miesiąc…