Przeglądanie starej prasy można czasem porównać do otwierania starego kufra, który od niepamiętnych czasów spoczywał na zapomnianym strychu. Czasem pojawia się dreszcz emocji, jakby się odkryło Biblię Gutenberga, a czasem siłą rzeczy lektura przyczynia się do niespodziewanych przemyśleń i konkluzji.
Tak też było i tym razem; czytając krótką notkę zamieszczoną w kwietniowym wydaniu „Korespondenta Płockiego” z 1877 roku doszedłem do wniosku, że istnieje taki rodzaj wiadomości, których nie powinno się podawać czytelnikom, ponieważ jako aż nadto oczywiste, a co gorsza przykre, natrętne jak brzęczenie komara, powinny być potraktowane stoickim milczeniem. Tym rodzajem taktem nie wykazał się jednak mój starożytny kolega po fachu i z bezlitosną, sadystyczną skrupulatnością odnotował:
„Pogoda zawiodła nas na Święta – pierwszego dnia mieliśmy deszcz, drugiego grad i deszcz przy chłodnej temperaturze zaledwie kilku stopni.”
A to nowina! Kto by się spodziewał! Takie rzeczy i to w kwietniu, świat się kończy… Na szczęście już kilka dni później „Korespondent” porzucił na dobre minorowy ton i mobilizował płocczan do przyjęcia nowej perspektywy na sprawy codzienne:
„Most nasz łyżwowy, wygojony z ciosów, jakie poniósł z wezbraną wodą listopadową i krą ówczesną nareszcie stanął dziś ku wygodzie i uciesze mieszkańców grodu i siół okolicznych. Widok Wisły nie tak pusty się wydaje, a życie nasze nie tak oderwane od świata; rozpoczną się więc miłe przechadzki do Radziwia i do lasów zawiślańskich, poetyczno – gastronomiczne wyprawy do jeziora Łąckiego na raki i po… sielankowe wrażenia, wreszcie wycieczki do Soczewki, tej pięknej wśród cichego ustronia i zielonych gajów rozłożonej osady fabrycznej, gdzie widok mrówczej pracy robotników i rozumnej dbałości kierujących nimi o polepszenie ich stanu materyalnego i umysłowego – nastraja duszę przyjemnie i poważnie, zwraca myśl ku użytecznym zadaniom życia.”
Działo się zresztą nie tylko w pobliskiej okolicy, bowiem w samym mieście zarządzono wiosenne porządki, wszczęto też nowe inwestycje ku uciesze i wygodzie mieszkańców:
„W ogrodzie publicznym naszym zwanym placem przeprowadzają się obecnie roboty, mające na celu zabezpieczenie trawników i klombów od ludzi, którzy nie lubiąc chodzić utartymi szlaki mają szczególne zamiłowanie do deptania po kobiercach natury. Tamą ukrócającą tę szkodliwą namiętność będą zakopywane obecnie do koła klombów słupki drewniane, połączone z sobą sznurem z grubego drutu uwitym. Byłoby bardzo do życzenia, aby piękny wirydarz Tumski dostąpił tegoż samego zaszczytu, jego bowiem trawniki nie tylko ludzka stopa pustoszy, ale często jeszcze spotykać tam można latem pasące się bydełko, które jakkolwiek nadaje ślicznemu ustroniu temu cechę flamandzkiego krajobrazu, niszczy jednak trawę i krzewy i powoduje przeróżne, często nawet bardzo niemiłe niedogodności, dla używających przechadzki.”
A skoro „myśl ku użytecznym zadaniom życia” została pod wpływem coraz silniejszych promieni słońca na dobre zwrócona, to nasi pradziadowie nie próżnowali i snuli dalekosiężne plany, o czym świadczy poniższa wzmianka:
„Z Rypińskiego – Ośmieliłem się napisać do p. Fiksena radcy stanu, naczelnika okręgu Aleksandrowskiego, załączając mu projekt zamiany kary za defraudacyę odsiadywanej dotąd w kozie, na dni robocze około poprawy dróg. Prosiłem aby projekt ten raczył przedstawić Ministerstwu. Z utęsknieniem wyglądam pomyślnego skutku mych usiłowań.”
Jednakże innowacyjne projekty pojawiały się nie tylko w dziedzinie ogólnie pojętej resocjalizacji, antenaci wciąż starali się coś ulepszyć, a skoro natura zrzucając okowy zimy powoli budziła się do życia, to także na tej niwie pojawiły się racjonalizatorskie rozwiązania:
„Ochrona drzew. Corocznie słyszeć się dają skargi na szkody zrządzane przez liszki w naszych ogrodach i sadach. Miliony zawiązków, które rozwinąwszy się mogłyby dać owoce, pada ofiarą żarłoczności gąsienic, pozbawiając nas korzyści, jakie drzewa owocowe przynoszą. We Francyi, gdzie rząd i ludność gorliwie współdziałają, kiedy idzie o walkę przeciwko czynnikom zagrażającym jakiejś gałęzi przemysłu krajowego, powzięto myśl szczęśliwą wezwania na pomoc dzieci w niszczeniu gąsienic. Wpajane w nich przekonanie, że tym sposobem przyczynią się do ogólnego dobra i będą pożytecznemi dla kraju (…) staje się hasłem zagłady dla milionów liszek. Jeden z nauczycieli wiejskich zastanowiwszy się, że niszcząc motyle daleko krótszą drogą można pozbyć się gąsienic porozdawał uczniom swoim siatki i zachęcił ich do chwytania. Zajmujące to polowanie nierównie więcej podobało się dzieciom, niż wojna z liszkami, toteż w przeciągu lata 1876 r. złożyli swemu nauczycielowi 7200 różnobarwnych tych stworzeń. Wartoby u nas spróbować i obietnicą skromnej nagrody zachęciwszy dzieci, utworzyć z nich legion walecznie broniący nasze sady i ogrody przeciw skrzydlatym i pełzającym nieprzyjaciołom.”
Nie ukrywam, po przeczytaniu tego artykułu miałem najpierw jakieś totalitarne skojarzenia – dzieci w pionierskich chustach na szyjach, rozległe po horyzont plantacje… jednakże zaraz potem uświadomiłem sobie, w jakim tkwiłem błędzie. Jakże to genialne w swej prostocie! Chyba osobiście prześlę ten pomysł do MEN-u. Po co tu się kurczowo trzymać wyświechtanych schematów, jakichś tam podstaw programowych – przecież to czysta nauka ekologii „a’la Szyszko” – wystarczy dzieciakom rozdać po siatce. Nie dość, że się dla dobra ogólnego przyczynią, to jeszcze zaszczepi im się „żyłkę” do polowania…
Kolejna relacja spod Tumskiej Wieży poświęcona jest tymczasem dziecięcej – nazwijmy to witalności i urzędowi… stróża:
„Brak straży przestrzegającej porządku publicznego niemałą jest szkodą dla ogrodów publicznych, zdanych na łaskę i nie łaskę psotnych gawroszów ulicznych. Rażący dowód zbytniej swobody widzieliśmy w tych dniach na Placu, gdzie niedawno z niemałym zapewne kosztem otoczono trawniki słupkami, drutem żelaznym połączonemi. Kilku małych chłopców, w chęci zapewne wypróbowania wytrzymałości tych drutów, kołysało się na nich w najlepsze tembardziej, że nikt nie zamierzał im przerywać tak niewinnej zabawki. Łatwo przewidzieć, że druty próbowane w ten sposób w kilka tygodni zostaną zniszczone i porwane, cały zaś wydatek i praca pójdą na marne; należałoby zapobiegać gimnastycznym wyczynom uliczników, ciągłą bezkarnością ośmielonych. Mówiono nam wprawdzie, że istnieje stróż obowiązany do opieki nad ogrodami – sądzimy jednak, że istnienie tego dostojnika jest albo mitem lub też posiada inne jeszcze jakieś przeznaczenie, gdyż żadnych śladów jego działalności dopatrzyć nie mogliśmy.”
A co mogło czekać dziatwę, która nie poświęcała się zbyt gorliwie łapaniu motyli, natomiast z pełną premedytacją testowała wytrzymałość publicznego drutu? Oto znów powracamy do zagadnienia resocjalizacji, choć objaśnienie zamieszczone w „Korespondencie” dotyczące funkcjonowania zakładów dla nieletnich zjeżyło mi włosy na głowie:
„Objaśnienie warunków przyjmowania nieletnich przestępców do Osady Rolniczo – Rzemieślniczej w Studzieńcu:
„Osada w Studzieńcu założona kosztem Prywatnego Towarzystwa Osad Rolnych i Przytułków Rzemieślniczych w Warszawie, zatwierdzonego przez Ministeryum Spraw Wewnętrznych w Warszawie w dniu 20 lutego 1871 roku, leży w Guberni Warszawskiej, powiecie Skierniewickim, gminie Korabiewice, w odległości 7 wiorst od stacyi Ruda Guzowska (na drodze żelaznej Warszawsko – Wileńskiej) i 6 wiorst od miasta Mszczonowa. Osada otwarta urzędownie dnia 2 maja 1876 roku może przyjmować jedynie małoletnich przestępców, płci męskiej, wszelkich wyznań, skazanych przez Sądy Okręgu Sądowego warszawskiego na odesłanie do Osady Rolnej w zamian za kary osadzenia w wieży, pod tym wszakże warunkiem, żeby skazani: a) nie mieli mniej jak 10 lat, a nie więcej niż 16 lat wieku w chwili dostawienia ich do Osady; b) nie byli dotknięci zaraźliwą chorobą; c) byli skazani prawomocnym wyrokiem przynajmniej na dwuletnie zatrzymanie w Osadzie.”
W tym momencie zabrakło mi jakiegokolwiek dowcipnego komentarza, bo i z czego tu się śmiać, ale takie było surowe prawo, takie obyczaje… A jeżeli czasem zdarzy nam się wychwalać pod niebiosa stare, dobre czasy, to warto sobie tak dla rzetelnej oceny sytuacji przypomnieć ten carski okólnik…
Zupełnie nie ulega wątpliwości, że media karmią się sensacją, oczywiście nie ja pierwszy odkryłem tę starą prawdę, o czym dobitnie zaświadczają liczące półtora wieku notki prasowe. Rozpocznijmy zatem od dramatycznego doniesienia o rozboju:
„Dnia 26 z. m. szlachcic ze wsi Bieńki – Rucice w pow. Ciechanowskim gmina Sońsk Julian Bieńkowski wracając z Ciechanowa, napadnięty został na drodze przez dwóch włościan z sąsiedniej wioski. Mimo energicznej obrony tak został przez nich dotkliwie pobity, że wskutek tego umarł na polu walki.”
Jednakże i pod strzechą bywało nie lepiej; zdarzały się przypadki okrutnej w skutkach przemocy domowej, a przecież nie było wtedy „Niebieskiej linii”… bo nie było też telefonów:
„Włościanin ze wsi Załogi gmina Chojnowo w powiecie Przasnyskim tak silnie pobił chorą swą żonę, że ta nazajutrz zmarła. Winny zostanie oddany pod Sąd właściwy.”
Czasem ludzie bronili swych racji do upadłego… a może raczej do lewitującego?:
„Z dziwnych i nieraz błahych pobudek wypływa zamiar samobójstwa. Włościanin ze wsi Jednorożec w powiecie Przasnyskim, skazany niesprawiedliwie, jak utrzymuje, przez Sędziego pokoju na 149 rubli kary, za kontrabandę wódki granicznej, postanowił odebrać sobie życie. Wykonywając ten zamiar powiesił się w stodole – na szczęście przybiegła na to jego siostra, a spostrzegłszy brata wiszącego odjęła rzezak od sieczki i podcięła powróz; tym sposobem samobójca został uratowany.”
Złodzieje nie próżnują nigdy, nic więc w tym szczególnego, że i w kwietniu 1877 roku wyciągali swe łapy po cudze dobro i to w świętokradczym zamiarze:
„W nocy 30 marca w kościele parafialnym we wsi Nowogród w powiecie Lipnowskim rozbito puszkę kościelną i zabrano znajdujące się w niej rubli 29 kopiejek 12. O kradzież tę jest podejrzewany były sługa kościelny, poddany pruski.”
Sensacyjne wydarzenia nie omijały również naszego grodu. Oto barwna opowieść o dramacie, który rozegrał się na Wiśle:
„Z listu jednej z płocczanek powracającej w dniu 10 b.m. Płocka do Warszawy Wisłą zamieszczany ustęp o wypadku, którego świadkami byli jadący statkiem parowym: „Wypadek, który tu opiszę urozmaicił nam jednostajną i nudną podróż, lecz pozostawił po sobie bardzo przykre wrażenie. Otóż kiedy w kajucie jedni bawią się w najlepsze rozmową, drudzy grają w karty lub marzą we śnie pogrążeni – nagle rozlega się jeden straszny okrzyk, dotąd przykro mi jeszcze brzmiący w uszach – Topią się! Wybiegliśmy wszyscy na pokład i widok straszny – pasowania się trzech ludzi ze śmiercią wśród fal Wisły wzburzonej i spienionej uderzaniem koła statkowego przedstawił się oczom naszym. Przyczynę wypadku tego opowiedzieli nam widzowie, którzy byli od początku tego strasznego dramatu; trzech ludzi podjechało pod statek parowy czółnem chcąc się dostać na pokład jego, lecz zanadto się zbliżyli do jego koła, i wtedy wir ruchem jego sprawiony i raptowny pęd wody przewrócił łódkę dnem do góry. Trzech tych nieszczęśników wpadło w kipiącą otchłań, jeden z nich jednak zdołał chwycić w rozpaczliwe objęcia łódź i na jej wierzch się dostał. Dwóch innych uniesionych bystrą falą spostrzeżono już po drugiej stronie statku; na szczęście konduktor jego, oceniając w jednej chwili grożące niebezpieczeństwo dostania się pod dno parowca – gdzie by niechybnie śmierć znaleźli, zatrzymał statek, a ludzie z załogi zajęli się z zadziwiającą zręcznością i szybkością ratunkiem topiących się. Wkrótce też wszyscy trzej wybawieni z niebezpieczeństwa zostali, ale tłumoki i węzełki poginęły w głębinie, a przy tem jednemu z uratowanych pugilares z 50 rublami popłynął spokojnie Wisłą. Gdyby przynajmniej ryby znały się na pieniądzach i miały nieszczęście potrzebować ich, to niejednej ta kwotka osłodziłaby dolę…”
Mniejsza o ryby – one i tak swoje wiedzą. Mnie tymczasem zaintrygowała wzmianka o niesłychanej sprawności, z jaką marynarze uratowali z rwących nurtów rzeki niedoszłych topielców. Być może właśnie wpadliśmy na trop pierwszych płockich WOPR-owców?