W roku 1879 Święta Wielkanocne rozpoczynały się 15 kwietnia. Jak obchodzono je w potężnym, carskim imperium? Ot, nic szczególnego – niedzielne, uroczyste śniadanko, tradycyjne potrawy, a w Poniedziałek Wielkanocny znów wykwintne obżarstwo, potem jakiś spacerek i… trzeci już z kolei zamach na Najjaśniejszego cara Aleksandra II Romanowa!
Tak te wstrząsające wydarzenia z Petersburga komentował nasz lokalny „Korrespondent Płocki”:
„O zamachu donoszą następujące szczegóły: zbrodniarz, który podług dalszego śledztwa ma się nazywać Aleksander Sołowiew liczy lat 30, wystrzelił 3 razy do Najjaśniejszego Pana, później wystrzelił po raz czwarty leżąc na ziemi, przyczem strażnik został lekko raniony; następnie odprowadzono go do prefektury policyi. Najjaśniejszy Pan udał się w powozie do pałacu zimowego, gdzie przybyli po kilku minutach prawie wszyscy członkowie rodziny cesarskiej, również tysiące wyższych wojskowych i członkowie ciała dyplomatycznego. Najjaśniejszy Pan był jak zwykle o godzinie 11-ej na mszy, o 12-ej odbyło się nabożeństwo dziękczynne w wielkim kościele pałacu zimowego. O godzinie 3 po południu wyjechał najjaśniejszy Pan sam, w zwykłym otwartym powozie bez towarzystwa, do Katedry Kazańskiej. Dla wydania wyroku na przestępcę ma być uformowany sąd najwyższy. Pogłoski o zatruciu się przestępcy nie sprawdzają się. Krwotok ustny, jaki się pojawił, był wynikiem poturbowania przy aresztowaniu przez publiczność. Wdanie się policyi uchroniło go od śmierci. Zebranym dygnitarzom w białej sali pałacu zimowego Najjaśniejszy Pan oświadczył, co następuje: Nowe ocalenie zawdzięcza on Opatrzności Boskiej. Upatruje on w tym wskazówkę, że życie jego dla ukochanej Ojczyzny jeszcze jest potrzebne i ostatnie lata Swego życia poświęci Ojczyźnie, z tą samą miłością, jaką jej służył przez całe życie.”
Jak się na pewno Państwo domyślacie, przytoczony artykuł śmiało można zaliczyć do tych z kategorii propagandy „poślizgowej”, zapewniającej władzy odpowiednią ilość wazeliny, dlatego też sprawozdanie z zamachu w wielu kwestiach rozmija się z prawdą. Jak już wspomniałem, car „batiuszka” był już zaprawiony w bojach o utrzymanie przy życiu swej drogocennej osoby; po raz trzeci mierzono do niego z pistoletu, zamachowiec, którym okazał się wiejski nauczyciel, 5 razy wypalił z pistoletu w momencie, gdy niczego nie spodziewający się car przechadzał się po placu przed Pałacem Zimowym.
Na odgłos pierwszego wystrzału Najwyższy Imperator zygzakiem począł uciekać w kierunku pałacu, tymczasem terrorysta goniąc go, nieskutecznie w ten „ruchomy cel” próbował trafić. Po nieudanej próbie zabójstwa, jeszcze przed pojmaniem przez gwardię, Sołowiew natychmiast zażył truciznę, dostarczoną mu wcześniej przez tajną organizację „Zemlia i Wola”, jednakże carscy medycy odratowali go dokonując płukania żołądka, zamachowiec jednakże życiem długo się nie nacieszył, bowiem dwa miesiące później skończył na szubienicy.
A Najjaśniejszy Pan? Przeżył jeszcze kilka prób nieskutecznych zamachów, w których terroryści byli coraz bardziej zdeterminowani, bowiem pistolety zamienili na ładunki wybuchowe; nastając na życie monarchy wysadzono nawet część Pałacu Zimowego, kilkakrotnie podkładano bomby pod pociągi, którymi car podróżował, wreszcie 13 marca 1881 roku na jednej z ulic Petersburga skutecznego zamachu dokonał polski szlachcic Ignacy Hryniewiecki, rzucając wprost pod nogi Aleksandra II siedmiofuntową puszkę wypełnioną dynamitem.
Nie wybiegajmy jednakże w przyszłość aż tak daleko, powróćmy do tego, co 140 lat temu działo się w Płocku. A tu jak to w życiu – troski, może nie na „carską” skalę, przeplatały się z drobnymi, codziennymi radościami. Oto jak swe wrażenia relacjonował nieznany nam bliżej „lew” warszawskich salonów:
„Z wrażeń wakacyjnych. Nadeszły święta… z gwaru Warszawy, od iście szegedyńskiej powodzi koncertów i odczytów, od gorących sporów i debatów nad kanalizacyą, nad muzeum sztuk pięknych, nad szkołą wyższą dla kobiet i jubileuszem Kraszewskiego – uciekam tam, gdzie nic błogiego nie mąci spokoju, gdzie ludzie względem tych wszystkich kwestyi pozostają w błogiej niewiadomości, jakby poczty od 10 lat nie znali, gdzie jednak pod pozorną ciszą wre i kipi gorąca robota, pobudzana troską o dobro bliźniego, – jednem słowem – do Płocka!. Rozlega się przeraźliwy świst, pasażerowie zatykają uszy, widzowie kiwają kapeluszami – jedziemy. Statek nasz poważnie pruje fale Wisły, powoli znikają wieże syreniego grodu. W kajucie ciasno jak w beczce, duszno jak w pudełku. Jedni czytają gazety, drudzy wpierw ciało posilać wolą, inni nareszcie zielone otwierają stoliki. Podróż się strasznie długą nam wydaje. Mijamy Modlin, Zakroczym, Wyszogród, Tokary i nareszcie… Płock już widać! Powtarzają wszyscy wesoło. W kajucie robi się ruch, każdy zbiera rozproszone manatki. Wychodzimy na pokład. Witajże nam Mazowsza stolico! Wydostawszy nareszcie rzeczy, windujemy je na górę do miasta. W mieście cicho, jakby makiem zasiał. Zmęczony siadam na ławce, na Placu, rozkołysany bujaniem statku, rozmarzony wiosennem powietrzem… – A jakże się masz? Witam, witam! Czy na długo do nas? – wdałem się w rozmowę i wpół godziny byłem au courant wszystkich nowości płockich. Pan A. bywa u państwa B., panna C. zerwała z panem D., ale ma już nowego konkurenta, pan X posprzeczał się z panem Z. na balu w resursie i.t.d. i.t.p. Na wszystkie strony się żenią, rozwodzą, kochają, kłócą, obmawiają, a każdy na plotki narzeka, nie opuszczając jednak sposobności przypięcia łatki bliźniemu. – Ot! Żenisz się pan podobno – wpada znów na mnie jedna ze starszych specyalistek – Powiedz pan lepiej, kiedy nas na ślub zaprosisz! Całkiem już rozbudzony z marzeń, żegnam się lewą ręką i z westchnieniem powtarzam – A! Teraz to już naprawdę w Płocku jestem!”
Jak się okazuje, i w naszym tysiącletnim grodzie rozmaite „pudelki”, „ploteczki”, czy też „pomponiki” miałyby już wtedy pełne ręce roboty, ciekawe tylko, czy odnotowałyby fakt, że w tych dniach bawił u nas z koncertem nie kto inny, jak Ignacy Paderewski:
„Jutro w sobotę dany będzie w teatrze miejscowym koncert przez pana Paderewskiego fortepianistę, profesora konserwatoryum warszawskiego, z pięknej gry powszechnie znanego, z udziałem pana Czyżowa bardzo zdolnego skrzypka. Podczas koncertu tego pan St. Gebhardt do udziału przez koncertantów zaproszony odśpiewa serenadę Lachnera i Barcarollę Gounod’a. Koncertowi więc temu, mimo jego artystycznej wartości i na urozmaiceniu nie zbraknie.”
Niestety już w następnym numerze „Korrespondenta” ukazała się na temat tego wydarzenia kulturalnego taka oto recenzja:
„Koncert sobotni p. Paderewskiego i Czyżowa dowiódł dwóch szczególniej rzeczy: że o fortepian odpowiedni do popisów koncertowych bardzo jest w mieście naszem trudno; oraz że do popisów skrzypcowych nie dość mieć odwagę i przekonanie o sobie, że się jest artystą. Nielicznie zebrana publiczność starała się oklaskami wynagrodzić pustki w kasie. Z powodu tego koncertu zwrócimy uwagę pana Ch. Schonwitza, właściciela nowego, pięknego składu mebli, czy nie byłoby korzystnem sprowadzić dobry, koncertowy fortepian dla wynajmowania go koncertantom, którzy coraz częściej miasto nasze nawiedzają. Rzecz ta byłaby nader pożądaną dla dobra sztuki i artystów, a sądzimy, że całkowicie spłaciłaby się przedsiębiorcy.”
Cóż począć… Nie spisał się zarówno skrzypek, jak też i płocka publiczność nie doceniając wysiłków światowej klasy wirtuoza, a fałszywe akordy dobywające się z rozklekotanego instrumentu pewnie dopełniły dzieła… Jakże trudno być prorokiem we własnym kraju, przynajmniej na początku swej kariery, chociaż ci, którzy już osiągnęli nawet spektakularne sukcesy, też nie mogli zbyt długo cieszyć się przychylnością fortuny. Poznajmy zatem historię owianego w tym czasie złą sławą pewnego domorosłego złoczyńcy:
„Pisaliście już razy parę o opryszku J. Appelskim, który umiał się wiele razy wydobyć z rąk sprawiedliwości. Zbój ten pochodzi ze wsi Nona w Gminie Nasielsk. Ostatnio uratował się ucieczką z więzienia w Płońsku, gdzie do badania przez sędziego śledczego był osadzony. Już to do ucieczek Appelski dziwnej nabrał wprawy, tym razem nie cieszył się jednak zbyt długo niezasłużoną wolnością. W tych dniach dwóch strażników ziemskich krążąc po swym rewirze, w jednym z domów patrząc przez okienko chaty, poznali siedzącego przed kominem opryszka. Drzwi z tyłu domostwa nie były zamknięte; weszli po cichu do izby i zanim Appelski zdołał wystrzelić z wymierzonego już do nich rewolweru, schwytali go i w mgnieniu oka związali. Zbój miał przy sobie broń o 5 wystrzałach, 54 naboi, blisko funt prochu i 39 kapiszonów. Niespodziewana strata wolności nie wzbudziła skruchy w Appelskim; jedynym objawem jego zbójeckiej natury był żal, że nie zdołał w łeb strzelić strażnikom. Odprowadzony do tymczasowego aresztu do sołtysa tej samej nocy zdołał uciec. W odległości dwóch wiorst od Sońska został jednakże schwytany przez tych samych strażników. Tym razem dokonana rewizya ujawniła ogromny nóż składany, którem i wołu możnaby zabić było. Appelski znajduje się znów u sędziego śledczego w Płońsku; oby tym razem większa czujność straży uciec mu z więzienia nie dała.”
Kolejne informacje pojawiające się w naszej gazecie udowodniły tymczasem, iż obca konkurencja również nie zasypiała gruszek w popiele i prowadziła ekspansywną politykę w poszukiwaniu nowych rynków dla rozwijania swej przestępczej działalności:
„Zdrada zaufania. Jeden z mieszkańców naszych dał u siebie schronienie niejakiemu F. B. z Kalisza, mieniącemu się zarządcą poszukującym odpowiedniego dla siebie miejsca. W tych dniach ów gość z litości podejmowany znikł bez pożegnania, a z nim srebrne utensylia stołowe, drobne, a kosztowniejsze sprzęty, część ubrań i.t.d. Wysłana natychmiast w pogoń straż ziemska dopędziła zdradliwego gościa na drodze do Gostynina. Podczas rewizyi F.B. z jednej kieszeni wydobyto zwój świadectw służbowych świadczących, że jako rządca dóbr rozmaitych był bezprzykładnie zdolnym i pracowitym, a z drugiej kieszeni wypadły podrobione pieczęcie służące do nadania większej wiarygodności znajdującym się na świadectwach podpisom. F.B. oddany został do rozporządzenia sędziemu śledczemu.”
W rubryce kryminalnej natrafiłem na jeszcze jedną, na wskroś przejmującą notatkę, którą gdyby próbować scharakteryzować stwierdzeniem, że przestępca zawsze wraca na miejsce swej zbrodni, byłoby to zbyt krzywdzącym uproszczeniem:
„Dnia 21 b.m. policya płocka wykryła i uwięziła niezwykłego zbiega. Jest nim Marcin Grudziński pochodzący z gminy Czarne w powiecie lipnowskim, który zesłany za przestępstwo kryminalne w 1877 roku na osiedlenie się w Syberyi, zbiegł z guberni Jenisejskiej i bez paszportu, bez pieniędzy, nie znając żadnego języka innego prócz polskiego, przebył pieszo całą Rossyę, nigdzie nie zatrzymywany. Podróż ta jego trwała rok cały. Jedynym przewodnikiem jego było słońce, podług którego kierując się szedł ciągle na zachód. W początku podróży swej, to jest w Syberyi unikał starannie ludzkiego oblicza, wędrując ochotniej lasami niż polem, a żył przez kilka miesięcy młodemi odrostami drzew i roślin różnych, później jajkami wybieranemi z gniazd dzikiego ptactwa i jagodami, których obfitość w lasach znajdował. Później już w miarę zbliżania się ku zachodowi, zajmował się żebraniną, którą w ogóle chętnie go darzono. Marcin Grudziński już wkrótce ma być odesłany z powrotem do Syberyi. Trafnie da się zastosować do niego znane przysłowie: przez morze przepłynął, na Dunajcu zginął.”
Naszego bohatera zupełnie bez przesady można by okrzyknąć „Magellanem kontynentów” lub też „Forrestem Gumpem” tamtych czasów. Wielka szkoda, że jego dalsze losy pogrążyły się już w mrokach przeszłości. Jednakże nie tylko ta epopeja wywołała wśród płocczan żywą dyskusję; zaraz po pamiętnych świętach opinię publiczną poruszyła sprawa kaplicy znajdującej się w naszej Małachowiance, a wtedy w Gimnazjum Gubernialnym:
„Fakt przeniesienia nabożeństwa z kaplicy gimnazjalnej do kościoła parafialnego zwanego Farnym, wywołał w opinii publicznej liczne komentarze, po części nieprawdziwe, a co smutniejsze, że tendencyjnie wygłaszane. Jako bliżej nieco obeznany z tą kwestyą, czuję się w obowiązku nieświadomych istoty rzeczy poinformować i rozwiać materiał złą wolą naniesiony. W sali gimnazyalnej zwanej niewłaściwie kaplicą, gdyż takowa nigdy nie była poświęcaną, nabożeństwo dla uczniów odbywało się od 1846r. Do tego czasu uczniowie udawali się na nabożeństwa do kościoła parafialnego, do tego, do którego i teraz chodzić będą, rzeczy więc tylko wracają do starego porządku, a nic nowego tem bardziej tendencyjnego, do sprawy kościoła nie wprowadza się. Że w mowie będąca sala gimnazyalna nie była kaplicą można się przekonać z tego, że w niej nie było nigdy ołtarza stałego, ale tylko był dorobiony ołtarz ruchomy, który w czasie nabożeństwa wysuwał się, a po skończonym nabożeństwie wsuwano go do framugi specyalnie urządzonej, jeżeli sala była używana do jakiegokolwiek celu pedagogicznego. W tejże Sali odbywały się zawsze akty uroczyste, uczniowie odrabiali lekcje pod opieką nauczycieli, były coś od dwóch lat zaprowadzone lekcye rysunków i.t.p. Z tego wszystkiego pokazuje się, że ta sala poprzednio, jak i teraz była do użytku świeckiego, a tylko wyjątkowo, przez czas jakiś odprawiano w niej nabożeństwo. Jakie były powody przeniesienia w 1846 roku nabożeństwa z kościoła parafialnego do rzeczonej sali, zwanej od tego czasu kaplicą tego nie wiem, to tylko winienem nadmienić, że uczniowie powinni dobrze się modlić zarówno w kościele publicznym, jak i w kaplicy(…) Młodzież nic nie traci pod względem religijno – moralnym, a gimnazyum wiele zyskuje pod względem pedagogicznym. Jednym przeto faktem zadosyć się czyni dwóm celom.”
Prosto i na temat, krótko i węzłowato! Tak samo postanowiłem zakończyć naszą eskapadę w głąb płockiej historii, bo przecież nasza podróż trwa, a jej końca wciąż nie widać i na razie też nikt nie zadaje sakramentalnego pytania – Daleko jeszcze?
Dziękuje bardzo za krzewienie wiedzy o naszym Mieście. Obecne władze czynią wiele aby Dzieje płocka nie zaistniały w świadomości nowo kształtującej się napływowej płockiej społeczności.
Dziękuję Witrynie i autorowi za cykliczne opisywanie naszej płockiej Przeszłości.
Proponuję Witrynie PetroNews zastosowanie sposobu, z dawnych lat…..stało cotygodniowy Kącik Historii Płockiej.
Mam Roczniki Biesiady Literackiej z 1900 i 1901 r…..właśnie z okresu przebudowy naszej płockiej Katedry. Nasze płockie Korzenie Istnienia. Dawniej też żyli ludzie i „jakoś sobie radzili”.
Panu Autorowi – Dobrego wyszukiwania. Pozdrawiam.