Wysłużona „beemka” z piskiem, ale nie opon, tylko wiekowego paska klinowego, zatrzymując się przed lotniskiem obwieściła wszem i wobec zakończenie pierwszego etapu płockowiakowej eskapady. Zośka z przerażeniem zerknęła w kierunku startującego akurat w tej chwili samolotu…
– Właśnie sobie przypomniałam, że nie podlałam kwiatów. Szkoda, żeby zwiędły, chyba wrócę do domu – stwierdziła niepewnie. – Ależ Zosiu, nie szukaj wykrętów, Zenek się wszystkim zajmie – Jurek próbował zapanować nad panicznym strachem żony, na samą myśl rychłej podróży samolotem. Zresztą, dla nich wszystkich ten lot miał być dziewiczy…
Wkrótce otworzyła się przed ich oczami ogromna hala lotniska. Dzieciaki rozglądały się z naturalną sobie ciekawością, tymczasem starsza część rodu bezwiednie zbiła się w zwartą grupkę, jakby starając się uformować przed bliżej nieznanym atakiem z lądu, wody lub też tym razem budzącego zdecydowanie największe obawy powietrza. Migające ekrany informacyjne, rzędy stanowisk odpraw, setki ludzi w ciągłym ruchu sprawiły, że Zośka poczuła się tak samo jak wtedy, gdy będąc z rodzicami nad morzem, zgubiła się w tłumie plażowiczów.
– Jezu! I co teraz? Przecież tu nie ma żadnego samolotu, a może już odleciał – zapytała z nadzieją w głosie. – Spokojnie, wszystko mam pod kontrolą – Jurek bohatersko wypiął pierś. – Tutaj gdzieś powinna być nasza „checking desk”, znaczy się taka deska, blat, przy którym się czeka… najczęściej w długiej kolejce – popisywał się angielskim w wersji „zasłyszanej”. – Tato, nie kompromituj się – szepnął Przemek. – To są stanowiska odpraw. – No przecież mówię – nie dawał za wygraną ojciec, już trochę mniej entuzjastycznie podchodząc do swej biegłości w języku znad Tamizy.
– Ależ to waży! – Płockowiak jęknął pod niespodziewanym ciężarem dziadkowej walizy. – Ojciec, co ty tu władowałeś? Granaty?
– Od razu granaty! Może by i się przydały… tak na wszelki wypadek. Ale przecież sami mówiliście, że tam kryzys, nie ma pieniędzy, zapanowała ogólna anarchia. To tylko suchy prowiant – zapasy sucharów i konserwy z tuszonką na dwa tygodnie dla plutonu – niezwykle rzeczowo wyjaśnił dziadek Rysiek. – Jak sami nie zjemy, to nakarmimy nimi tych biednych Greków… W imię płocko-greckiej solidarności! – z emfazą w głosie zakończył dziadek.
Mimo usilnych nalegań i tłumaczeń, antenat za żadne skarby świata nie dał się przekonać do porzucenia bagażu, wielkości wagonu z pomocą humanitarną dla cierpiącego ludu Hellady. Obładowani tuszonką dziadka, rozdzieloną po trosze dla każdego, by nie płacić za nadbagaż, podeszli do swego stanowiska. Urzędnik rzucił okiem na dokumenty: – Pani… Zofia Płockowiak?
Zgadza się! – Zośka wyprężyła się jak struna i rozpoczęła z szybkością karabinu maszynowego. – Z domu Kominiak!
– Urodzona w dniu 23 sierpnia 1972 roku przez swą mamusię w Szpitalu na Winiarach w Płocku!
– Edukację rozpoczęłam w dniu 1 września 1979 roku w ….
– Dziękuję. Podstawowe dane w zupełności mi wystarczą – przerwał Zośkową tyradę urzędnik, nie mogąc powstrzymać się od błądzącego mu po twarzy pobłażliwego uśmiechu.
Tymczasem Płockowiakową jakby nieco „odpuściło” i z już większym optymizmem zbliżyła do odprawy celnej. Dopiero taśmociągi i bramki do wykrywania metali znowu wzbudziły jej niepokój. – Czy jak przechodzę przez tę śluzę, to oni mnie widzą nago?
– Nie wiem, a co, wstydzisz się?
– No pewnie, z tego wszystkiego nóg nie wydepilowałam! – konspiracyjnie szeptała do męża, badawczo zerkając na celników, poszukując symptomów zdemaskowania wstydliwej tajemnicy. Nic jednakże nie wskazywało na to, że ktokolwiek stał się jej mimowolnym posiadaczem. Tymczasem za ich plecami bramka dzwoniła raz za razem, oznajmiając wszem i wokół, że ktoś ma jednak coś do ukrycia. Z przerażeniem spostrzegli, że wykrywacz metali skutecznie powstrzymał Maggie, a wraz z nią tasiemcowy korowód stojącej za nią kolejki pasażerów.
– Proszę zdjąć wszystkie metalowe przedmioty – rzeczowo tłumaczyła celniczka bacznie obserwując rosnącą w geometrycznym tempie stertę ozdób plemiennych, zapełniających do nie dawna uszy, włosy, szyję i kończyny Gośki.
– Przypomnij sobie dziecko, co i gdzie sobie jeszcze przypięłaś lub powiesiłaś – pomagała matka, co podziałało na Maggie na tyle mobilizująco, że nagle doznała niezwykle rzadko ogarniającego ją stanu iluminacji.
– Są jeszcze dwa! W pępku.. y ha enzyhu – Dziewczyna wyjmowała właśnie ten ostatni, mocując się z zapinką, która zgodnie z prawem złośliwości rzeczy martwych zaczepiła się o aparat ortodontyczny.
– Cooo!? Jeszcze sobie o tym porozmawiamy. A od teraz masz szlaban!
– Na hoo.. ?
– Na wszystko! I przestań mi gadać po arabsku, bo jeszcze nas aresztują! – dotychczasowe zdenerwowanie Zośki znalazło w tym momencie swe niespodziewane ujście.
Po tych kilku, drobnych perypetiach przed Płockowiakami otworzyła się wreszcie hala odlotów, którą eksplorowali z coraz większą ciekawością. Dzieciaki natychmiast zapatrzyły się w samoloty w różnych stanach wznoszenia i opadania. Dorośli na razie woleli na to nie spoglądać, powstrzymując swe niezwykle wysokie poziomy irracjonalnej paniki przed lataniem. Dlatego też pewnie szczególną uwagę wzbudziła w nich strefa wolnocłowa.
– Cóż to za sklep, co za cuda? Księgarnia, spożywczy, monopolowy, czy też cepelia? – na głos zastanawiał się Jurek. Jak zwykle Przemek przyszedł z pomocą i po kolei rozwiewał wątpliwości ojca. – To sklep w strefie wolnocłowej, nie ma cła na towary, powinno być taniej. Podróżni zaopatrują się tu na podróż, kupują upominki i towar można wnieść na pokład samolotu – informował, niczym Wikipedia.
– No, szału nie ma… Cena tego jakże szlachetnego trunku – analizował Jurek zerkając na rzędy stojących akurat przed jego nosem flaszek z wódką – zupełnie jak w naszym spożywczaku, i to jeszcze grubo po północy. Tymczasem buteleczka zwykłej wody kosztuje aż 8 złotych! Aż człowieka korci, jak tu przemycić i opchnąć jakąś większą partię tej cudownej Ha-dwa-O, albo jeszcze lepiej wymienić na gorzałkę… W każdym razie drogo, czy nie drogo – jest okazja żeby się zaopatrzyć. Tam na południu podobno tylko winko popijają… Trzeba zresztą jakoś tych Greków ugościć – dywagował.
– Przecież to my jedziemy w gości – zaprotestowała żona, zbijając pretekst do zakupów mocnych trunków.
– Tym bardziej – ripostował Jurek. – Nie wypada nam tak wpaść z pustymi rękami.
Po osiągnięciu „greckiego kompromisu”, czyli drastycznym obcięciu Jurkowych żądań socjalnych, nadeszła wreszcie ze wszystkich sił nieoczekiwana chwila wejścia na pokład stalowego ptaka. Płockowiakowie rozglądali się ciekawie po jego wnętrzu.
– Zupełnie jak w dużym autobusie – stwierdziła Zośka.
– Latałem chyba takim w czasie drugiej wojny – ucieszył się dziadek.
– No to mnie ojciec uspokoił – nowicjuszowskie przerażenie Zośki znów „walnęło w pokrywkę”.
Los zrządził, że zajęli miejsca tuż obok księdza. – O! Ksiądz z nami do Grecji, to pewnie mogłabym się wyspowiadać – ucieszyła się Płockowiakowa.
– Oczywiście, chociaż w zasadzie jestem pracownikiem tych linii lotniczych, moim zadaniem jest udzielanie ostatnich namaszczeń. – Widząc stan przedpalpitacyjny Zośki, ksiądz szybko pożałował swego żartu. – Ale niech się pani uspokoi, leci z nami też pilot – kapłana, mimo usilnych starań, nie opuszczało „czarne” poczucie humoru.
Szybko okazało się, że dla wyrównania nastroju należy uszczknąć coś z zapasów Jurka. Niebawem samolot rozpędził się po pasie startowym i dostojnie wzbił się w powietrze. Srebrna kropka szybko niknęła w przestworzach.
– Lecimy – tym razem z ulgą w głosie westchnęła Zośka…
………………………………………………………………………………………………
W tym momencie Zenka administratora, wyciągającego właśnie kolejne piwo z lodówki, opanowała jakaś dziwna nostalgia.
– „Odległość nie jest miarą oddalenia” – to chyba Antoine de Saint-Exupéry powiedział. Potem, zdaje się, zginął w wypadku lotniczym. Szkoda człowieka… – westchnął.