Leżę sobie… na piasku, dodajmy, coraz bardziej gorącym. Gorący wiatr, pewnie wprost z Sahary chłodzi, ale bez przekonania. Słońce systematycznie wypełnia swoje zadanie i przypieka ze wszystkich swych kosmicznych, danych przez naturę słońcu sił… I tak właśnie powinno być! W końcu zaczęły się wakacje!
Z perspektywy swego ręcznika, zupełnie od niechcenia obserwuję rzekę, największą, najdłuższą, najbardziej dostojną i malowniczą – Wisłę. Jakiś nawiedzony perkoz właśnie zdecydował się na drugie śniadanie i zapamiętale nurkuje pod lustro wody, wypływając w zupełnie nieoczekiwanych dla mnie miejscach. Podjąłem z nim nierówną walkę próbując przewidzieć, gdzie tym razem ukaże swój dziób tchnący niewzruszonym stoicyzmem. Taka niewinna zabawa dla leniwie płynących myśli… Niespodziewanie moją uwagę przykuł jacht, płynący halsem, poddający się saharyjskim wiatrom, szczelnie wypełniającym powierzchnię żagli. Perkoz zignorował intruza i niezmordowanie układał swoje przedpołudniowe menu…
Na drugim brzegu jakieś poruszenie, poderwał się do lotu klucz dzikich gęsi, poszybował tuż nad portowym dźwigiem i odpłynął za horyzont, przemieniając się w niknące z oczu czarne, ruchome kropeczki… Byłem tam niedawno, naturalna ścieżka rowerowa poprowadziła mnie tuż nad rzeką, wśród wysokich traw i topoli wprost do krainy dzikiego ptactwa. Rozległe mielizny stały się ich naturalną ostoją. Nawet nie musiałem się specjalnie skradać, wystarczyło tylko wykazać dobrą wolę, żeby nie przeszkadzać im w codziennych czynnościach, by potem zupełnie bezkarnie obserwować ich ptasie życie do woli… A nieco dalej spotkała mnie niespodziewana nagroda – nagle ni stąd, ni zowąd pojawiło się kilka saren, bezceremonialnie przechadzających się pomiędzy wielką rzeką, a drogą krajową nr 62, prezentując się w swej całej disneyowskiej niewinności…
Ponieważ słońce na zupełnie bezchmurnym niebie nie zaprzestało swej kosmicznej działalności, właśnie w tej chwili poczułem niepokojące pieczenie skóry na plecach. Cóż, nie wolno zaniedbywać swych obowiązków – przełożyłem się na wznak, niech nasza gwiazda popracuje sobie nad moją drugą, cielesną stroną. Bezwiednie mój wzrok skierował się na strome urwisko – ta niespodziewana wysoczyzna i rzeka, naturalna przeszkoda dla obcych gości, najeźdźców, wandali, od wieków dawała schronienie i bezpieczeństwo. Wysokie kopuły wież śmiało wbijają się w idealnie czysty błękit… Tysiąc lat temu ludzie, wyposażeni w ciężkie żelazo walczyli na śmierć i życie, w urwisko wsiąkała krew, tworzyła się historia. Ludzie i ich imiona poszły w niepamięć, krew zmył deszcz i osuszył wiatr, tylko to miejsce jest świadkiem ich drobnej chwały, bólu, dziedzictwa. Żyli, cieszyli się, płakali, umierali pod tym samym niebem, co my teraz i tutaj – takie to naturalne, a jednocześnie zaskakujące…