A dlaczegóż by w naszym mieście nie mogły powstać Podziemia Tumskiego Wzgórza? Nikt do tej pory nie przeprowadził u nas tak kompleksowych badań archeologicznych, o jakie się pokusili na swym Rynku krakowianie. Co prawda, kranik z europejskimi pieniędzmi przymyka się coraz bardziej i raczej zdani bylibyśmy jedynie na siebie, ale przecież wiadomo, że koniunktura raz jest, a innym razem jej nie ma.
Muszę szczerze przyznać, że jeszcze do niedawna nie darzyłem specjalną estymą ultranowoczesnych muzeów, wykorzystujących niemal w każdym ze swych pomieszczeń wystawienniczych całą gamę urządzeń multimedialnych, wręcz epatując zwiedzających technologicznym blichtrem. Dalej uważam, że placówka tego typu to nie jarmarczne widowisko, żeby zadziwiać publiczność kuglarskimi sztuczkami, nie jest też salonem nowinek IT, jednakże moje preferencje co do prowadzenia instytucji kultury tego typu uległy pewnej racjonalizacji.
Jeszcze świeżo w pamięci mam jedną z warszawskich wystaw, którą śmiało można nazwać wydarzeniem roku, ze względu na unikalną kolekcję dzieł sztuki, po raz pierwszy eksponowanych w Polsce. Tu również nie obyło się bez technologii. Zaraz po wejściu na wystawę każdemu zwiedzającemu wręczano słuchawki, z których beznamiętnie sączył się głos wirtualnego przewodnika. Sprzęt nie został wyposażony w czujniki ruchu, stosowane już w wielu muzeach, tak zatem narracja nie uwzględniała indywidualnego rytmu zwiedzania – ani o krok szybciej, ani wolniej, wszystko w jednostajnym tempie. Nie tylko ja dość szybko pozbyłem się tego technologicznego „udogodnienia”, które po prostu rozpraszało uwagę i odbierało niepowtarzalną okazję wynikającą ze spotkania z unikalnymi autentykami – być może pierwszy i ostatni raz w życiu!
Jednakże nie bez powodu powiada się, że piekło jest wybrukowane samymi dobrymi intencjami.
Wciąż mam do muzeów podejście trochę romantyczne; bo prawdziwa świątynia historii nie może się obejść bez zapachu wiekowego kurzu i pasty do podłogi, nobliwego skrzypienia dębowego parkietu pod stopami i transcendentalnej atmosfery sacrum, sprzyjających skupieniu i uwolnieniu refleksji nad drogocennymi artefaktami przeszłości.
Tym niemniej, swoimi nowoczesnymi rozwiązaniami ze wszech miar pozytywnie zaskoczył mnie Kraków. Oczywiście, nie sposób będąc w tym mieście nie odwiedzić Wawelu, Kościoła Mariackiego, Sukiennic i poszlifować średniowiecznych bruków Starego Miasta, ale… jeszcze niedawno rzadko kto zastanawiał się, co znajduje się pod nami, pod płytą Rynku Głównego. Tymczasem, dzięki zupełnie niekonwencjonalnemu projektowi, od jakiegoś czasu możemy przechadzać się po Krakowie średniowiecznym.
Wyobraźcie sobie Państwo rozległą dziurę w ziemi, o głębokości kilku metrów, pomiędzy Kościołem Mariackim a Sukiennicami, która notabene powstała latach 2005-2010. Wtedy na szeroką skalę podjęto badania archeologiczne, które w rezultacie zrewolucjonizowały naszą wiedzę o tej epoce, a jednocześnie stworzyły nowe możliwości udostępniania niezwykle interesujących wykopalisk.
Obecnie pod płytą Rynku Głównego znajduje się obiekt, którego pomysłodawcy nawet nie próbowali nazywać mianem muzeum, bowiem diametralnie odbiega od powszechnej konwencji. Podziemia Rynku Głównego w Krakowie są de facto rezerwatem archeologicznym, położonym na obszarze około 4 tys. m.kw., dlatego też ciężko zaskoczony będzie ten, kto wyobraża sobie, że wycieczka przeciska się poprzez ciasne, klaustrofobiczne lochy średniowiecznych piwnic i zakamarków.
Schodząc w głąb, uczestniczymy w multimedialnym widowisku; dzięki hologramom przechadzamy się po średniowiecznym Rynku, mijamy ówczesnych mieszkańców grodu, dobiegają nas odgłosy ulicznego gwaru.
Obiekt został wręcz nafaszerowany nowoczesną technologią; dziesiątki projektorów, ekrany dotykowe, monitory, urządzenia holograficzne, oddzielne pomieszczenia kinowe służą pobudzaniu naszej wyobraźni i wyzwoleniu emocji po to, aby nabywana wiedza trwale wryła się w naszą pamięć. Do tego mamy do czynienia z ogromną częścią wykopalisk pozyskanych w czasie prac archeologicznych: ceramika, narzędzia, broń, monety, przedmioty codziennego użytku, pospolite ozdoby i drogocenna biżuteria, elementy strojów, kości do gry, gliniane figurki i wiele innych artefaktów, których nie sposób wymienić. Ewenementem na skalę światową jest bryła ołowiu ważąca 693 kilogramy – tzw. bochen.
Zwiedzający poruszają się wokół Sukiennic szklanymi kładkami tuż ponad poziomem średniowiecznego miasta; z najbliższej perspektywy można się przyjrzeć starodawnym, brukowanym ulicom i szlakom, ceglanym piwnicom Wagi Wielkiej, Kramów Bolesławowych i Kramów Bogatych, a nawet cmentarzysku z XI wieku. Procesy podnoszenia się gruntu na przestrzeni kilkuset lat doskonale obrazują wyeksponowane profile ziemi, czyli tzw. światło archeologiczne. W trakcie wędrówki można zajrzeć do warsztatów kowala i złotnika, a także podpatrzeć jak urządził się swym kramie krakowski kupiec.
Podziemia Rynku perfekcyjnie eksponują nie tylko bogatą historię miasta, lecz także ukazują znaczenie Krakowa, jako niezwykle ważnego europejskiego ośrodka handlowego w kontekście jego relacji ze związkiem hanzeatyckim.
Tymczasem po drugiej stronie Wisły, niemal naprzeciw Wawelu, usadowiła się nie mniej interesująca placówka kulturalna – Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha oraz Galeria Europa – Daleki Wschód. Skąd w Krakowie Japonia? Inicjatorem projektu był nasz genialny reżyser Andrzej Wajda, który odbierając w 1987 roku w Kioto nagrodę „Inamori”, postanowił przeznaczyć ją w całości na budowę „japońskiego domu”. Na początku poważnym zalążkiem kolekcji stały się zbiory sztuki japońskiej Feliksa „Mangghi” Jasieńskiego przechowywane od 1920 roku w Muzeum Narodowym w Krakowie.
Po latach nikt już nawet nie ośmieli się dyskutować nad celowością tego projektu. Dość powiedzieć, że rocznie tę instytucję odwiedza 100 tysięcy osób, a w 2002 roku w uznaniu zasług Muzeum Manggha odwiedził cesarz Japonii Akihito wraz z cesarzową Michiko…
Mimo, że nowoczesnej technologii stosuje się tu zdecydowanie mniej, niż w Podziemiach Rynku, to również nie jest to muzeum w konwencjonalnej formule. Oczywiście, znajdziemy tu bogatą kolekcję japońskich zabytków, a także dzieł sztuki dawnej i współczesnej. Jednakże centrum w dużej mierze koncentruje się na przybliżeniu zwiedzającym z jednej strony zwyczajów i kultury kraju kwitnącej wiśni, a z drugiej stylu życia i osiągnięć technicznych współczesnych Japończyków.
Zwiedzając muzeum, mamy zatem okazję podziwiać ciekawe zbiory historyczne, ale także spróbować jak się używa pałeczek do jedzenia, zagrać w japońskie gry logiczne, przymierzyć kimono, obejrzeć książki manggha i zbiory maskotek pokemonów, a nawet, po zdjęciu obuwia, przechadzać się po tradycyjnym, japońskim domu. Jakby tego było mało, Muzeum Manggha inicjuje różnego rodzaju warsztaty, jak choćby ceremonii herbacianej, ikebany, czy też bonsai; organizowane są też koncerty, pokazy kina japońskiego i występy japońskiego teatru.
Tak zatem i w tej instytucji spektrum podejmowanych projektów zdecydowanie wykracza poza ramy konwencjonalnego muzeum, a zbiory prezentują również warunki życia, zainteresowania i pasje współczesnych, dalekowschodnich wyspiarzy. Tym niemniej, przyjęta formuła nie dewastuje jednocześnie podstawowej intencji, dla której placówka ta została powołana. Okazuje się, że rozsądnie użyte nowinki technologiczne i multimedialne mogą doskonale wspomagać moc historycznych artefaktów, uzupełniać i wzbogacać naszą wiedzę.
Swoją drogą, można tylko pozazdrościć krakowianom śmiałych pomysłów, wytrwałości i wieloletniej wizji rozwoju miasta. Mając w swych zasobach setki unikalnych w skali światowej zabytków, mogliby bez problemu spocząć na laurach, a oni wciąż rozszerzają swą turystyczną ofertę, inicjując kolejne, niemal pionierskie projekty. Całościowy koszt Podziemi Rynku wyniósł około 38 milionów złotych, do czego walnie przyczyniły się fundusze unijne. I dużo to i mało, jeżeli weźmiemy pod uwagę ogrom prac badawczych i inwestorskich tego pięcioletniego przedsięwzięcia.
A dlaczegóż by w naszym mieście nie mogły powstać Podziemia Tumskiego Wzgórza? Nikt do tej pory nie przeprowadził u nas tak kompleksowych badań archeologicznych, o jakie się pokusili na swym Rynku krakowianie. Co prawda, kranik z europejskimi pieniędzmi przymyka się coraz bardziej i raczej zdani bylibyśmy jedynie na siebie, ale przecież wiadomo, że koniunktura raz jest, a innym razem jej nie ma.
Tu niewątpliwie liczy się konsekwencja i wytrwałość, bo jeżeli tylko będziemy mieli długofalową wizję rozwoju naszego Płocka, to niejeden, wydawać by się mogło, nierealny projekt, uda się przeprowadzić. Zresztą, nie ma się co krygować, tylko brać przykład z liderów, takich właśnie jak Kraków, który odwiedza rocznie ponad 10 milionów turystów – ta liczba nie wymaga komentarza. Niewątpliwie byłby to też jeden ze sposobów promocji miasta i ożywienia naszej starówki.
z jednej strony marzenia z drugiej ekonomia – dlatego Kraków , bo miejsce , które tak zauroczyło autora odwiedza wielu turystów – ma to uzasadnienie Płock ma za to Secesję , i Muzeum Żydów- nie da się mieć wszystkiego – do Krakowa blisko , a przy okazji ,żeby lekcje poprzeć przykładem polecam lotnisko w Radomiu…..
Pod Płockiem som tunele dokopał się do nich jacek Pawłowicz. Prowadzą ponoć od Obozu NKWD na Winiarach do budynku UB a z niego do Moskwy na Łubiankę. Prace utajniono ze względu na skryte podejście do Łubianki w razie wojny.