Czasami warto zaryzykować
Wiemy już, że Arek nie jest typowym, studyjnym fotografem. Czy w związku z tym przeżył jakieś przygody, związane ze swoim zawodem?- Ze względu na to jak aktywnym, momentami impulsywnym jestem człowiekiem i na sposób w jaki fotografuję, przygód związanych z moją życiową pasją miałem naprawdę wiele – przyznaje. – Śmiesznych, ale i takich niekoniecznie przyjemnych, momentami niebezpiecznych. Czasami kiedy myślę o nich z perspektywy czasu, to nawet i mi trudno w to wszystko uwierzyć. Z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę, jak wiele tego co bezcenne dała mi fotografia. Jestem młodym człowiekiem, a jednocześnie osobą bogatą w najróżniejsze wspomnienia, co cieszy mnie ogromnie i sprawia, że jestem dzięki temu bardzo szczęśliwy.
A konkretna przygoda? – Opowiem Wam jedną z pierwszych lepszych sytuacji, która przychodzi mi do głowy w związku z materiałem, nad którym właśnie pracuję. We wrześniu tego roku poleciałem na sesję ślubną na Santorini. Na jej zakończenie zaplanowaliśmy ujęcia z zachodem słońca. Standardzik, na którym jednak bardzo zależało młodej parze. Niesamowicie malownicza miejscowość Oia (stamtąd pochodzi 99% widokówek z Grecji), majestatyczne opadające ku morzu wysokie klify, krajobraz iście bajkowy – nic dodać, nic ująć. Pomimo tego, że byliśmy dobrze przygotowani, wiedzieliśmy dokładnie gdzie chcemy być i o której godzinie mamy tam być, na miejscu okazuje się, że na długości kilkuset metrów wzgórza nie ma nawet metra wolnego miejsca, gdzie moglibyśmy zrobić zdjęcie bez ludzi. To nie była kwestia tego, żeby poprosić kogoś o przesunięcie się w bok. Nie było wolnego „w bok” w którąkolwiek stronę, gdzie wzrok nie sięgał. Tysiące osób czekających tylko i wyłącznie na ten jeden magiczny moment – zachodu słońca. Coś jak płockie wzgórze podczas Płockiego Pikniku Lotniczego, tylko dziesięciokrotnie bardziej. Coś niesamowitego, co ciężko sobie w ogóle wyobrazić. Po tej sytuacji, analizując ją na spokojnie, wiedzieliśmy już czemu zachody słońca w tym miejscu uważane są za jedne z najbardziej niepowtarzalnych na świecie – jak widać, nie tylko my chcieliśmy je zobaczyć.
– Ale wracając do historii – czasu było coraz mniej. Słońce kładzie się na horyzoncie Morza Egejskiego… i co powiesz komuś, kto zrobił bardzo dużo, żeby spełnić swoje marzenie. „Nie da się”? Na pierwszy rzut oka faktycznie nie było to możliwe. Podjęliśmy jednak dość ryzykowną decyzję przejścia przez wysokie ogrodzenie w miejscu, gdzie kiedyś budowano prawdopodobnie jakiś hotel i udało się. W pewnym momencie ludzie zaczęli nam bić brawo, zresztą zobaczcie na zdjęciu dlaczego. Na miejscu byliśmy na dwie minuty przed momentem zajścia słońca za taflę morza. Czasami warto jest ryzykować – kończy opowiadanie fotograf.
Przygody jednak nie zawsze są przyjemne. Z cyklu tych mniej fajnych, Arek podał przykład jednego z dużych rajdów samochodowych kilka lat temu. – Stałem w miejscu teoretycznie bezpiecznym, absolutnie nie była to tzw. strefa wypadkowa. Fotografowałem tam od kilku ładnych minut, po czym stwierdziłem, że jednak pójdę dalej, poszukam innej, ciekawej perspektywy. Chwilę po tym, jak odszedłem z tego miejsca, z ogromnym impetem wjechał w nie jeden z samochodów biorących udział w rajdzie… – widać, że ta sytuacja zostawiła spory ślad we wspomnieniach naszego rozmówcy.
„Śmieszne inaczej” sytuacje – jak nazywa je Arek – są związane też ze sprzętem, o który każdy fotograf dba niemalże jak o dziecko. – O historii, kiedy na przykład podczas reportażu widzisz jakąś sytuację, chcesz być niej blisko, nie zastanawiasz się nawet chwili i zaczynasz biec, a chwilę po tym wyprzedza cię i upada z kretesem na chodnik twój nowy obiektyw, który zdążyłeś kupić kilka dni temu za równowartość bliską wartości samochodu, którym jeździsz… pozwolicie, że nie będę wspominał – z lekkim uśmiechem mówi fotograf.
Po tylu latach pracy zawodowej czy zostaje miejsce na jeszcze jakieś marzenia, związane z fotografowaniem? Czego Arkadiusz Gmurczyk chciałby jeszcze spróbować? – Szlachetnych technik fotograficznych, czyli technik opartych na wykorzystaniu światłoczułości związków światłoczułych – mówi nieco skomplikowanym językiem Arek. – Fotografii w żaden sposób niepowtarzalnej, zapomnianej, o której istnieniu większość z nas nie ma w ogóle pojęcia. Guma arabska, pigment, bromolej. Być może uda nam się w przyszłym roku zorganizować w Płocku jakieś małe warsztaty tej umierającej powoli sztuki, może uda nam się choć odrobinę ocalić ją od zapomnienia? – pyta, a nam wydaje się, że – biorąc pod uwagę charakter szefa PGF – jest to pytanie retoryczne.
Jest jeszcze jedno marzenie w zapasie. – Z takich bardziej „przyziemnych” fotograficznych zachcianek, to chciałbym trochę więcej fotografii podwodnej, ale takiej w pełnym ekwipunku, gdzieś w jakimś bardzo ciepłym i kolorowym morzu. Tego mi ciągle mało – przyznaje.
Porady dla fotografów
Czysto technicznie – przyjaciel ma 5 tys. zł i musi w tym budżecie kupić sprzęt, który pozwoli mu zacząć zgłębiać tajniki fotografii – co byś mu polecił i dlaczego?
– Ciężka sprawa. Drogi są co najmniej dwie i dużo tak naprawdę zależy od nas samych (czy np. lubimy dźwigać ;)) i od tego, czy nasze prace będziemy chcieli ewentualnie w przyszłości wykorzystać, czyli tego, jakie mamy ambicję. Jedną z dróg będzie mały, poręczny, zaawansowany bezlusterkowiec, np. jakiś Fuji. Drugą, trochę jednak mi bliższą, o której mogę więcej powiedzieć – standardowych rozmiarów lustrzanka. Ponieważ od lat pracuję na sprzęcie jednej firmy, marka jest dla mnie oczywista. Koledze poleciłbym np. Nikona D7100 + teleobiektyw 70-300 lub bardziej uniwersalny 18-200, a jeśli uda nam się trafić dobrą okazję i zostanie nam 50 zł, to z całą pewnością zainwestowałbym je w… książkę lub spotkanie z innymi pasjonatami, które może być bardzo inspirujące :)
Jeśli miałbyś zabrać ze sobą w daleką podróż, pełną niespodziewanych sytuacji, jeden uniwersalny aparat z maksymalnie jednym obiektywem – jaki to byłby aparat i dlaczego?
– Na pewno nie poszedłbym na tzw. łatwiznę i nie zabrał ze sobą „małego, lekkiego i poręcznego” aparatu. Pomimo wszystko, wolałbym go nosić nawet kosztem tzw. wygody. Zawsze mam z tym problem. Najczęściej większą część mojego bagażu w każdej zagranicznej podróży stanowi sprzęt. Jeśli z czegoś rezygnuję, to z trzeciej pary butów (tak, z tym też mam problem…) aniżeli z dodatkowego obiektywu. Zabrałbym ze sobą Nikon D4 + Nikkor 24-70.
Dlaczego? Trwała pełnoklatkowa, konstrukcja aparatu. Wytrzymała migawka, nie za duża (wbrew pozorom to może być problem), nie za mała, matryca 16 mln pikseli, 11 klatek na sekundę, wysoki zakres używalnych czułości ISO i, co ważne, możliwości nagrywania filmów. Często nie zdajemy sobie sprawy, że w dzisiejszych czasach pełnoklatkowe aparaty z bardzo jasną (czytaj drogą) optyką są w stanie nagrać materiał filmowy, któremu będzie w stanie dorównać tak naprawdę niewiele kamer.
Dlaczego ten obiektyw? Ze względu na jego uniwersalność. Na co dzień wolę i używam obiektywów stałogniskowych, tzw. „nożnych zoomów”, których, żeby było „blisko i daleko”, niestety, trzeba mieć kilka. W podobnym zakresie ogniskowych musiałbym mieć co najmniej 3-4 obiektywy, tj. 20 mm, 35 mm, 50 mm, + 85 mm – do pełni szczęścia. Podobnego zestawu używam najczęściej w większości moich sesji.
Z Arkadiuszem Gmurczykiem rozmawiała Agnieszka Stachurska.