Czy zauważyliście Państwo, że ważność rzeczy w sezonie ogórkowym zależy od ilości wideo taśmy, którą można w pętli bez końca przewijać? No i kto jest gwiazdą ostatnich dni?
Jak to bywa w wakacje, sezon na ogórki w pełni. Aż czasem żal, że takie smaczne i witalne warzywo akurat latem stało się synonimem stagnacji i plecenia trzy po trzy o byle czym. Tymczasem brutalna prawda oscyluje wokół prozaicznego faktu, że skoro w tym czasie celebryci i politycy wyjeżdżają na bardziej lub mniej ekskluzywne wczasy i poniekąd znikają spod czujnych wizjerów kamer i aparatów, to w zasadzie nie ma o czym mówić i pisać. Tym samym dopuszcza się w nadmiarze tak zwane androny (nie mylić z androidami), czyli jak to się mawiało w czasach jeszcze bardziej zamierzchłych – duby smalone, a kto wie co to właściwie jest, temu konia z rzędem, tylko po co komu dzisiaj ten koń i na dodatek rząd, czyli na dzisiejszy „language” wyposażenie i „tuning” zwierzęcia podle wykorzystywanego przez człowieka, który podstępnie zapragnął się na nim przemieszczać w przestrzeni, do tego jeszcze z fasonem (nie mylić z wazonem)…
Ale dość już tych archaizmów.
Czy zauważyliście Państwo, że ważność rzeczy w sezonie ogórkowym zależy od ilości wideo taśmy, którą można w pętli bez końca przewijać? No i kto jest gwiazdą ostatnich dni? Świętej pamięci lew, bohater narodowy Cecil. Oznakowany i opisany do tej pory niemalże jak generał Świerczewski – kulom się nie imał. Jednakże trafił na niezwykle głupowatego, amerykańskiego dentystę, któremu mamona, jaką zbił na źle wstawionych plombach rzuciła się na mózg.
Dochodzę powoli do przekonania, że ten naród tak ma, prędzej strzela niż myśli, a jak już myśli, to musi się naprawdę sprężyć. Co by tu nie mówić, ikona Afryki nieodwracalnie poległa, bo jakiś wyrwiząb zapragnął za swoje krwawe dolary zapolować. Jednakże, nie lekceważąc tępej głupoty, która najczęściej bywa też niebezpieczna, ten przypadek potwierdza postawioną przeze mnie wcześniej tezę. Cecil był nieomal symbolem Zimbabwe, siłą rzeczy był też ze wszystkich stron wielokrotnie uwieczniony i obfotografowany, a zatem można było podać widzom jak na tacy łzawe, a co najważniejsze wielominutowe „never ending story”.
W tym samym czasie działy się jednakże moim zdaniem sprawy o wielekroć bardziej istotne. Przede wszystkim Rada Bezpieczeństwa ONZ, na skutek rosyjskiego veta, nie podjęła decyzji o powołaniu międzynarodowego trybunału, zadaniem którego miało być zbadanie okoliczności i przyczyn zestrzelenia nad Ukrainą malezyjskiego samolotu MH17 oraz wskazanie sprawców tej katastrofy, w której zginęło 298 osób. Dokładną liczbę ofiar podaję jak najbardziej celowo, bowiem każde istnienie ludzkie powinno być w moim przekonaniu uszanowane po wielekroć bardziej, niż do tej pory spokojny, celebrycki żywot lwa Cecila. Cóż z tego, skoro nie można było z tego wydarzenia „skręcić” atrakcyjnego materiału?
I tak, niezwykle istotne dla globalnego układu sił wydarzenie, świadczące o bezsilności ogólnoświatowych instytucji rozjemczych wobec bezczelnie lekceważącej prawo międzynarodowe polityki Rosji, zniknęło w powodzi medialnych błahostek i głupot.
A tak w ogóle, czy którykolwiek z naszych polityków, w końcu bądź co bądź w środku kampanii wyborczej odniósł się do tego niezwykle ważnego dla nas w geopolitycznym kontekście wydarzenia? Nie udało mi się natknąć na jakikolwiek, chociażby najbardziej lakoniczny komentarz – wszyscy bredzą o miejscach na listach wyborczych i taplają się w medialnym błotku…
W powodzi informacyjnych śmieci przemknęła jeszcze jedna tragedia lotnicza. Na wyspie Reunion znaleziono szczątki malezyjskiego samolotu, który zaginął w marcu zeszłego roku nad Oceanem Indyjskim z 239 osobami na pokładzie. Dla ścisłości fale wyrzuciły na brzeg tylko jedną jego część, o fachowej nazwie klapolotka, w sumie niezbyt fotogeniczną, jak tu więc z kawałka złomu, który beznadziejnie po prostu leży na ziemi, no ewentualnie można go podnieść i obejrzeć ze wszystkich stron, zrobić „poważny materiał”? Na koniec, dla podkręcenia emocji, odkopano jeszcze archiwalne migawki zrozpaczonych członków rodzin ofiar katastrofy i już nie pokuszono się o jakikolwiek pogłębiony komentarz.
Zaraz potem okazało się, że świat zwierząt ponownie doznał niepowetowanej straty. Do Krainy nomem omen Wiecznych Łowów odszedł, tym razem z przyczyn jak najbardziej naturalnych, biały nosorożec, jeden z czterech pozostałych na tym świecie. Ten akurat mieszkał sobie spokojnie w praskim zoo, pozostałe przy życiu trzy sztuki niby to żyją swobodnie w Afryce, jednakże przemieszczają się dokądkolwiek i gdziekolwiek pod czujnym okiem oddziału uzbrojonych po zęby ochroniarzy, strzegących ten gatunek przed kłusownikami.
A dlaczego kłusownicy tak sobie upodobali białego nosorożca? Rarytasem jest tu jego róg, którego kilogram na czarnym rynku kosztuje 60 tysięcy dolarów. Tym razem wina leży po stronie Chińczyków i Wietnamczyków, którzy wierzą, że jest to doskonały afrodyzjak i lek na potencję.
Znów z wielką pompą i zaangażowaniem środków chroni się ikonę, tymczasem w tym chaosie spraw gubią się też zwykli ludzie i to w tym samym regionie globu. Bo czy z takim samym poświęceniem poszukuje się kilkuset nastoletnich dziewcząt, uprowadzonych w Nigerii przez islamskich terrorystów? Czy idąc drogą twardej dedukcji należy wnioskować, że ich tragiczny los ma dużo mniejsze dla świata znaczenie, niż żywot nosorożca, ponieważ z jednej strony nie są unikatowymi egzemplarzami, ani też nie posiadają cudownych i pożądanych przez Azjatów właściwości? Chyba wolę nie znać odpowiedzi na to pytanie.
Zupełnie przypadkiem natknąłem się kilka dni temu na wiadomość, która jak szybko się pojawiła, tak i niemal natychmiast zniknęła. Otóż Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) jest o krok od opracowania skutecznej szczepionki przeciwko wirusowi ebola. I cóż z tego, że naukowców, którzy dokonali tego osiągnięcia powinniśmy nosić na rękach, bo jest całkiem prawdopodobne, że uchronili ludzkość przed biologiczną zagładą?
Skoro nie można w materiale filmowym pokazać spektakularnie rozrzuconych trupów, a jedynie nudne laboratorium, to mimo swej doniosłości wydarzenie „ląduje” niemal natychmiast w informacyjnym koszu. Na szczęście ktoś się jednak „ogarnął” i informacja powróciła w niedzielę, opatrzona nowym, sensacyjnym komentarzem. Otóż okazało się, że badania w całości są finansowane przez WHO, ponieważ żaden z wielkich koncernów farmaceutycznych nie zdecydował się na podjęcie badań na rzecz ludzi, którzy najczęściej ze względu na swą niewyobrażalną biedę nie są w stanie za lekarstwo zapłacić.
Tymczasem w piątkowe przedpołudnie na kilkadziesiąt minut nasze miasto zupełnie niespodziewanie przebiło się na czołówki informacyjnych portali. Czarna chmura dymu unosząca się nad pożarem była ze wszech miar widowiskowa, z tego też powodu zasłużyliśmy na ogólne zainteresowanie.
Niestety, sprawę bezpowrotnie zaprzepaścili nasi dzielni strażacy, którzy tyle sprawnie, co i pochopnie ugasili niezwykle niebezpieczny pożar zbiorników z toluenem i ksylenem. Na miejsce akcji spóźnił się nawet TVN-owski helikopter, a operatorowi nie pozostało już nic innego, jak omieść okiem kamery teren Orlenu i przyległą okolicę, żeby stwierdzić, że nic dramatycznego, ani wstrząsającego się tu nie dzieje.
Nieśmiałe pytania o poziom zagrożenia dla zdrowia i życia ludzi oraz skażenia atmosfery tym samym pozostały już bez odpowiedzi. Substancje, które spłonęły, mimo że chemicy zaliczają je do niewinnie brzmiącej grupy węglowodorów aromatycznych, w kontakcie ze skórą albo drogami oddechowymi mogą wyrządzić ludziom wiele szkody, od podrażnienia błon śluzowych poczynając aż po zaburzenia centralnego układu nerwowego, a nawet poronienia.
Oczywiście, ja w tej sytuacji mogę sobie tylko gdybać, tymczasem mam nadzieję, że właściwe instytucje dokonały po piątkowym pożarze odpowiednich pomiarów, a co więcej, o ich wynikach zostaniemy poinformowani. Tak swoją drogą, w bieżącej edycji Budżetu Obywatelskiego niewątpliwie będę głosował za tablicą z wynikami składu powietrza, unoszącego się nad naszym miastem, ponieważ w tej sytuacji wiedzy na temat środowiska, w którym żyjemy, nigdy za wiele. Jeżeli coś podstępnie zagraża naszemu zdrowiu, to nie pomoże nawet najlepsza ścieżka rowerowa.
Jak sami Państwo widzicie, żeby nie stać się medialnym „warzywkiem”, żeby nie ogarnęła nas letnia „mizeria mózgowa”, nie można dać się omamić, że sprawy istotne to tylko takie, które długo, wręcz upierdliwie unoszą się w medialnej cyberprzestrzeni, często bowiem się okazuje, że te rzeczywiście istotne nikną gdzieś bezpowrotnie. Niestety, jakże często powierzchowna egzaltacja bierze górę nad zwykłym zdrowym rozsądkiem i właściwą oceną wagi spraw.
Cóż począć, taki świat…