Wkraczamy właśnie w okres patriotycznych rocznic, związanych z legendarnym „Cudem nad Wisłą”, które nieuchronnie przywołują również dla nas, płocczan, wydarzenia sprzed 118 lat. Wtedy to zbliżała się, niczym niewyobrażalny kataklizm, wojenna zawierucha, która pożogę, bezwzględność i okrucieństwo miała wypisane na sowieckich sztandarach…
Wielokrotnie już na łamach naszego portalu pisaliśmy o niezrównanym bohaterstwie mieszkańców Płocka, o heroicznych postawach harcerzy, o krwawych walkach żołnierzy i marynarzy Flotylli Wiślanej, a także o tym, jak przed bolszewicką nawałą uratowaliśmy Warszawę… Tym razem postanowiłem przybliżyć nam niepoślednie postaci kobiet – obrończyń Płocka, które wykazały się w czasie tych dramatycznych dni wyjątkowym poświęceniem i odwagą.
Jak nam wiadomo w czasie, gdy wojska polskie broniące Warszawy mogły powoli odtrąbić zwycięstwo, nasze miasto w dniach 18-19 sierpnia 1920 roku padło ofiarą bolszewickiej opresji. Już na początku miesiąca płocczanie zdawali sobie sprawę ze zbliżającego się zagrożenia. W przygotowanie miasta do obrony przed bolszewickimi silami zaangażowali się wszyscy mieszkańcy – mężczyźni, kobiety i dzieci, pomagając niezbyt licznej załodze żołnierzy, ramię w ramię kopiąc okopy i budując barykady. Nikt się nie oszczędzał.
Jako pierwsza dała przykład żona ówczesnego prezydenta miasta, nauczycielka i działaczka społeczna – Maria Macieszyna. Prezydentowa, zdając sobie sprawę z grożącego miastu niebezpieczeństwa, sama chwyciła za łopatę i jednocześnie organizowała płocczanki przy budowie fortyfikacji. Wkrótce na ulicach stanęły 34 barykady, z czego 12 było wyposażonych w zasieki.
Maria Macieszyna jest również autorką kilku opracowań o naszym mieście; ona także spisała relacje naocznych świadków sowieckiego najazdu na Płock w 1920 roku; opis przebiegu walk i zachowania się bolszewików po wkroczeniu do miasta, a także obraz postaw polskich żołnierzy i ludności cywilnej stanowią dziś doskonały materiał faktograficzny. Oto jedno z takich wspomnień, opisujących walki na barykadzie przy Placu Kanonicznym (obecnie Narutowicza):
„Czterech naszych żołnierzy przez 12 godzin walczyło dzielnie nie puszczając wroga. Ludność z naszego domu, a szczególniej dziewczęta pod kulami wykopali barykadę. Zebraliśmy co było worków w domu, ja również dałam swój do mąki, napełniliśmy ziemią, wzięliśmy ławki ze skweru, gałęzie i zrobiliśmy barykadę. Dziewczęta nosiły naboje, podawały wodę do picia, a gdy żołnierze już stać na nogach nie mogli, obmywały im nogi i opatrywały rany. Bolszewicy u nas nie byli dzięki tej bohaterskiej obronie i pomocy dziewcząt”.
Nieocenioną rolę odegrały w tamtym czasie organizacje społeczne, w tym prężnie działająca w Płocku Służba Narodowa Kobiet Polskich, której komendantką była Marcelina Rościszewska. SNKP była organizacją pomocniczą, wspierającą stacjonujące w mieście wojsko. Żołnierze tym samym mogli korzystać z wszechstronnej opieki, której nie zapewniały służby kwatermistrzowskie. Członkinie tej formacji prowadziły w mieście bezpłatne punkty żywieniowe – dwie gospody dla żołnierzy oraz herbaciarnię, w której wydawano kawę herbatę i chleb. Mogły one funkcjonować tylko dzięki ofiarności mieszkańców Płocka i okolic, dostarczających niezbędnego zaopatrzenia.
W mieście na potrzeby wojska funkcjonowała także szwalnia licząca 30 ochotniczek, kierowana przez panie H. Wagnerową i Z. Gundlachową, w której szyto mundury, bieliznę, onuce i owijacze. W koszarach artylerii za Szpitalem św. Trójcy kobiety prowadziły pralnię i łaźnię. Członkinie SNKP pełniły rolę sanitariuszek, zorganizowały również biuro pisania listów, umywalnię, a nawet specjalną salę przeznaczoną na odpoczynek. Siedziba Służby Narodowej Kobiet Polskich mieściła się w budynku Żeńskiego Gimnazjum przy ulicy Kolegialnej 23. Tu wraz ze zbliżaniem się frontu i rosnącą liczbą rannych utworzono szpital i punkt ambulatoryjny, którymi kierował dr Bronisław Mazowiecki, ojciec późniejszego premiera – Tadeusza Mazowieckiego.
Z SNKP ściśle współpracowało Pogotowie Wojenne Harcerek, kierowane przez Eugenię Grodzką. Nastoletnie płocczanki zaangażowały się w prace w biurach wojskowych, pracowały przy budowie fortyfikacji, zbierały bieliznę i prowadziły gospodę, a ich obecność na pierwszej linii obrony miasta znacznie podnosiła żołnierskie morale.
Czas w tym miejscu poświęcić kilka słów Komendantce SNKP – Marcelinie Rościszewskiej. Najsłynniejsza przedwojenna dyrektorka szkoły urodziła się w 1875 roku w Libawie na Żmudzi. Jej rodzice byli powstańcami styczniowymi, zesłanymi na Syberię. Wychowaniem Marceliny zajęły się ciotki; to dzięki nim odebrała doskonałe wykształcenie; w 1891r. ze złotym medalem ukończyła Instytut Panien Szlacheckich w Białymstoku, by potem podjąć studia w Instytucie Panien Polskich – Hotelu Lambert, jak również na Wydziale Filozofii paryskiej Sorbony.
Niejako przypadek sprawił, iż po odebraniu tej wszechstronnej edukacji znalazła się na Mazowszu, bowiem wyszła za mąż za Seweryna Rościszewskiego, właściciela majątku Niedróż pod Drobinem. Wciąż tryskająca energią i nowymi, społecznymi projektami w 1908 roku podjęła się dyrektorowania Szkoły Żeńskiej Udziałowej, co wkrótce przyniosło zupełnie nieoczekiwane korzyści. Dyrektorka, nazywana przez swe uczennice „panią Przełożoną”, dzięki zorganizowaniu publicznej zbiórki pieniędzy szybko przeprowadziła swe podopieczne z ciasnego budynku przy Kolegialnej 5 do kamienic położonych przy Kolegialnej 23 (obecnie znajduje się tu Państwowa Szkoła Muzyczna).
Wkrótce siedmioklasowa szkoła żeńska osiągnęła taką rangę i poziom nauczania, że jej patenty (matury) honorowano na uczelniach w Lozannie, Fryburgu i Genewie. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku placówkę przekształcono w Państwowe Gimnazjum Żeńskie im. Hetmanowej Reginy Żółkiewskiej, stąd też przez długie lata jej uczennice powszechnie nazywano „Reginkami”.
Kiedy 18 sierpnia do miasta wdarli się kozacy, Marcelina Rościszewska nie uległa powszechnej panice; pod bolszewickim ostrzałem z karabinów maszynowych roznosiła na barykady broń i amunicję, przeprowadzała żołnierzy przez podwórka i ogrody sobie tylko znanymi ścieżkami, zbierała i opatrywała rannych i swą postawą mobilizowała obrońców do walki.
Nie mniejszym bohaterstwem wykazała się wtedy szesnastoletnia podkomendna Marceliny Rościszewskiej – Janina Landsberg-Śmieciuszewska, która również nie uległa powszechnemu popłochowi i stanęła na czele oddziału broniącego barykady przy Placu Kanonicznym, a potem ratowała rannych.
W swym dzienniku tak opisywała bieg wypadków w pobliżu ulicy Mostowej, a potem dzisiejszego placu Narutowicza:
„Zatrzymałam się i patrzę. Jakiś żołnierz – sanitariusz uciekając, wsypał mi do fartucha moc paczek opatrunkowych. (…) Pobiegłam do grupy żołnierzy, którzy nie mogąc dostać się na most, rzucali ładownice i karabiny, chcąc się widocznie wpław przedostać na drugi brzeg. Ogarnął mnie taki spokój, że słyszałam i widziałam wszystko dziwnie prędko i łatwo. Wysoko nad nami z prawej strony słychać było trzask karabinów maszynowych. Tam widać – walczą! Z lewej strony koło katedry – cisza… Stanęłam wśród tych uciekinierów i zaczęłam im mówić o tym, że trzeba tam iść, ale nikt nie słuchał. Wtedy chwyciłam porzucony karabin wołając: – „Chłopcy, przecież to nie takie straszne! Ja wracam do miasta, kto ze mną? Jakiś mały, może dwunastoletni łobuziak nadwiślański podniósł karabin i pobiegliśmy pod górę ulicą Mostową, Żołnierze nagle otrzeźwieli. Kilkunastu chwyciło karabiny i biegliśmy razem. Po drodze dołączyło do nas jeszcze kilku żołnierzy i oficer ranny w palec, którego próżno próbowałam przekonać, aby objął nad nami dowództwo.(…) I tak się jakoś śmiesznie złożyło, że wszyscy robili to, co ja. Gdy zatrzymałam się – i oni stawali, gdy biegłam – i oni biegli ze mną. (…) Kule zaczynały prażyć. Dopadliśmy jakichś murów. By nie narażać życia żołnierzy, posuwaliśmy się dalej ostrożnie, przykuleni. Wyjrzałam przez druty, jakie były na tym murowanym ogrodzeniu, co jest przed nami. Okazało się, że na tym placu przed odwachem jeździli już na koniach bolszewicy. Cofnęłam się do naszych i zza tych ogrodzeń gruchnęliśmy do nich salwą. (ja nie strzelałam, bo oddałam karabin i wciąż trzymałam te opatrunki). Paru się zachwiało, jeden runął z konia, a reszta zwiała ku placowi przed Magistratem. Plac więc przed odwachem był w naszym ręku”.
Tak właśnie rozpoczął się wielogodzinny bój o utrzymanie mostu przez Wisłę. Gdyby nie bezgraniczne poświęcenie płockich obrońców, nikt nie wie, jak potoczyłyby się losy wojny polsko-rosyjskiej. My, płocczanie, możemy być dumni z tego, że uratowaliśmy Warszawę przed bolszewicką zagładą. Niespotykany heroizm, jakim wykazali się mieszkańcy naszego miasta, spotkał się z powszechnym uznaniem i podziwem. 10 kwietnia 1921 roku wobec wielotysięcznego tłumu zgromadzonych marszałek Józef Piłsudski wypowiedział na placu Floriańskim pamiętne dla nas słowa:
„Za zachowanie męstwa i siły woli w ciężkich i nadzwyczajnych okolicznościach, w jakich znalazło się miasto, za męstwo i waleczność – mianuję miasto Płock kawalerem Krzyża Walecznych”. W czasie uroczystości odznaczenie to indywidualnie przyznano 64 osobom, w tym także Marcelinie Rościszewskiej i Janinie Landsberg-Śmieciuszewskiej.
Historia zna przykłady bezgranicznego poświęcenia dla ojczyzny; 2500 lat temu Symonides z Keos ułożył słynny epigram: „Przechodniu, powiedz Sparcie, tu leżymy jej syny, wierni jej prawom do ostatniej godziny”. Dla nas wydarzenia, jakie rozegrały w dniach 18-19 sierpnia 1920 roku stały się „płockimi Termopilami”, równającymi się pod względem okazanego bohaterstwa z antycznym pierwowzorem…